czwartek, 30 września 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział czwarty, ostatni

Bitwa, podobnie jak ta najdłuższa z nocy, zdawała się nie mieć końca. Gdy tylko dotarli do ogromnego, szkaradnego posągu, we wnętrzu którego zalegały szczątki niezliczonych ofiar, Belnistrasz rozpostarł swe ramiona i zanucił pieśń w języku brzmiącym niczym trzask płomieni wielkiego ogniska. W jednej chwili ciemności stały się gęste od nieumarłych, którzy ruszyli ku nim ze wszystkich stron. Paladyni walczyli w ciasnym pierścieniu, osłaniając mężczyznę własnymi piersiami i kładli wrogów pokotem, lecz przecież ciągle zjawiali się nowi, jakby sama ciemność płodziła swe dzieci bez opamiętania. Ciała piętrzyły się coraz wyżej, coraz trudniej było im operować orężem, zmęczenie odzywało się coraz głośniej…

Nicolaus potknął się, runął na jedno kolano i wstał z trudem, podtrzymywany przez Celeresa, który w tej samej chwili otrzymał straszną ranę, gdy ostrze czarnej włóczni dzierżonej przez potężnego nieumarłego quilboara przebiło płytę napierśnika i przeszło między żebrami. Paladyn jęknął i upadł na wznak, lecz tym razem jego bliźniak osłonił go przed napierającym tłumem. Ciśnięty resztką sił, wzmocniony rozpaczą i wściekłością egzorcyzm uderzył mocniej niż inne i buchnął szczątkami rozerwanych sług Plagi, dając obrońcom kilka cennych sekund.

Śmierć, ich stara przyjaciółka, patrzyła im w oczy i uśmiechała się szeroko, lecz wtedy Belnistrasz skończył swoją pieśń równie nagle, jak ją rozpoczął. Rozległ się jęk, potem skowyt zdający się dochodzić z samej Wirującej Otchłani, a wreszcie doszedł do ich uszu przenikliwy łoskot rozpadającego się posągu. Zapadła całkowita cisza. Ciemność, w której się znaleźli sprawiła, iż mrok jakiego doświadczali jeszcze kilka chwil przedtem zdał im się jasnym blaskiem dnia. Zaświszczały kilkakrotnie ich ostrza, gdy na oślep poszukiwali stłoczonych w pobliżu wrogów. Wyciągnęli dłonie, niczym ślepcy, by przekonać się, czy ich bracia stoją przy nich.

1. wtedy zapłonął ogień. Czerwony ogień.

Oświetlone krwawym płomieniem nieprzeliczone stosy ciał leżały przed nimi, podobnie jak resztki potrzaskanego idola quilboarów. Oszołomiony Celeres podnosił się z ziemi. Jego napierśnik był nietknięty.

- Popatrzcie w płomienie, bracia! – rzekł z dziwnym spokojem Delenitor, który uczynił to pierwszy.

Szum. Szum skrzydeł wdzierał się do ich umysłów. A także obraz ogromnego czerwonego smoka. I głos, głębszy niż krasnoludzkie sztolnie Kotła w Piekącym Wąwozie:

„Jesteście tymi, których miałem nadzieję spotkać. Rozbudziliście na nowo moją wiarę w śmiertelników. Podążajcie naprzód, słudzy Światła. Nie ma już w tym miejscu żadnej siły, która mogłaby was powstrzymać… ”

„Tak, teraz już wiem. Nie mam nic… nie mam w sobie dość sił, by was powstrzymać na drodze ku mnie. Wspinacie się po krętej, wężowej ścieżce ku szczytowi mego wzgórza, gdzie cierniste sklepienie zawieszone jest tak nisko, iż niemal można je pochwycić w dłonie. Widzę coraz mniej, gdyż rzesze mych sług padają pod waszymi ciosami. Nawet Mordresz, który nie zawiódł mnie nigdy dotąd, który miał zatańczyć na waszych kościach, skowycze teraz u wrót Czeluści, albowiem mój Pan nie toleruje słabości. Gwardziści Plagi biegną ku wam z mieczami w dłoniach, moi warlockowie ciskają w was bezkształtne kęsy Cienia, lecz przecież nic nie zmieni tego, co stać się musi. Zbliżcie się i zmierzcie się ze mną, paladyni! Zbliżcie się, a ujrzycie gniew, który zmrozi waszą krew, skruszy waszą stal, zdławi wasze światło! Ja, Amnennar, Niosący Chłód, czekam na was! ”

Wąska ścieżka, która oplatała wzgórze, zdawała się wić w nieskończoność. Niemal każdy krok paladynów znaczyły ślady walki. Przestali rozmawiać, przestali nawet myśleć, jedyne co kierowało ich ruchami to instynkt wojownika i łaska sługi Światła. Pradawny się nie mylił – po tym, jak tajemniczy rytuał został odprawiony, nie napotkali godnych siebie przeciwników, a niewolnicy Plagi padali pod ich ciosami całymi dziesiątkami. To było zbyt łatwe i gdyby nie śmiertelne zmęczenie, paladyni zaczęliby się niepokoić. Nawet wypoczęci nie domyśliliby się jednak prawdy, gdyż nie mogliby przeniknąć czarnej duszy istoty, którą zgładzić przybyli.

Gdy wreszcie znaleźli się na szczycie, ich oczom ukazał się wysłannik Plagi w całym swym majestacie. Widmowa, lśniąca błękitnym światłem postać unosiła się przed nimi, na wpoły materialna, na wpoły zanurzona w Otchłani. Purpurowa szata okrywała od pasa w dół zniekształcone, animowane złowrogą magią szkieletowe ciało. Istotę oplatały łańcuchy, które zdawały się ginąć gdzieś w mrocznej pustce, jakby Licz był niewolnikiem przykutym jednocześnie do obu światów. Oczy w rogatej czaszce płonęły nienawiścią. Gdy bestia uniosła szponiastą dłoń, jakby na powitanie, zamigotały na niej białe smugi krystalizującego się lodu.

„Jesteście nareszcie” – odezwał się głosem pełnym wściekłości i cierpienia w języku, którego zrozumieć nie mogli. – „Jakże długo na was czekałem… jakże długo…”

Paladyni nie odzywają się ani słowem, nie czekają ani chwili.

„Widzę was teraz mymi własnymi oczyma. Istoty z krwi i ciała, lecz płonące wewnętrznym ogniem. Wasze źrenice palą złotem, przebijają niczym włócznie. Mój Pan, następca Ner’zhula, patrzy przeze mnie. Strzeżcie się, on nie zapomina! Ja jestem gotów przyjąć waszą magię, przyjąć Światło, które niesiecie. Nie jestem władcą samego siebie i będę walczył, choć teraz już wiem, że nie zwyciężę. Uderzajcie, a ja odpowiem mocą wezwaną z Czeluści. Uderzajcie, a ja wezwę sługi z Otchłani. Wasze ostrza lśnią mocą runów i znów czuję ból, jak dawniej! Uderzajcie, przebijcie zabliźnioną membranę, wykłujcie owo plugawe oko w przegniłej czaszce, którym się stałem! Uderz…

… teraz, na moment przed podróżą, wynurzam się z czarnej rzeki i znów pamiętam. Łańcuchy pękają z trzaskiem i ja, Amnennar nie jestem przez ową jedną chwilę tym, czym się stałem, lecz tym, kim się narodziłem. Dumnym szamanem mego szlachetnego ludu, który patrzy bez lęku w wasze zdumione twarze. Me serce znów uderza. Me płuca zachłannie karmią się owym jednym, jedynym oddechem, jaki mi podarowaliście.

Teraz, na moment przed podróżą w nicość, czuję strach.

Czuję ból.

Czuję wdzięczność…”

wtorek, 17 sierpnia 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział trzeci

„Kim jesteście? Skąd przybywacie? Jest w was moc, lecz nie ma chełpliwości. Jest w was pewność i wiara, lecz nie ma nienawiści wobec tych, których niszczycie. Jest w was współczucie, lecz nie ma cienia wahania. Ani potęga Cienia, ani ostra stal nie powstrzymuje waszego pochodu. Jak mam sięgnąć do waszych dusz, gdy są one nieprzeniknione w swej czystości? Jak przyprawić was o szaleństwo, gdy nie znacie strachu?

Panie, wspomóż mnie w mym dziele, albowiem słudzy Światła nadchodzą…”

Mężczyzna patrzył na nich z chłodnym spokojem. Został uwięziony w prymitywnej celi, której ściany i sklepienie stanowiło naturalne zagłębienie w skale, furtkę zaś sporządzono z ledwie ociosanych drewnianych bali. Był w nieokreślonym wieku, szczupły i sprawiający wrażenie wygłodzonego, cienie pod jego oczami można było dostrzec nawet w tych ciemnościach. Nie było w nim jednak ani strachu, ani ekscytacji, a przynajmniej umiał owe emocje doskonale ukrywać. Jego szaty, choć skromne, były jednak wytworne w swej prostocie. Paladyni, którzy zaledwie przed momentem zgładzili strażników owego więzienia wpatrywali się w niego zdziwieni.

- Kim jesteś, panie? – zapytał Gravis, gdy uwolnili go z celi.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, jego zęby lśniły olśniewającą bielą.

- Znakomicie! – rzekł głębokim, pełnym głosem – Nazywam się Belnistrasz i składam wam podziękowanie. Zdążyłem już zacząć traktować siebie jak trupa… lub coś znacznie gorszego, jak pożywienie dla tego zarażonego Plagą robactwa.

Mężczyzna umilkł na chwilę i powiódł spojrzeniem po uważnych, lecz nieodgadnionych twarzach paladynów.

- Tak, nie mylicie się! Powiedziałem „Plaga”, albowiem zawarła ona jakiś rodzaj paktu z quilboarami, a koszmar, który widzicie, jest jego rezultatem.

- Tylko szaleniec zawiera układy z Plagą – rzekł Nicolaus bezbarwnym tonem, wpatrując się uważnie w mężczyznę. Szum, który słyszeli już wcześniej, był teraz o wiele wyraźniejszy, zdawał się rozlegać gdzieś na granicy słyszalności.

- To prawda, jednak czego można się spodziewać po równie barbarzyńskich istotach? Pozbawiono ich przewodnictwa tysiące lat temu, gdy ich ojciec i bóg, Agamaggan, ruszył do boju z Płonącym Legionem. Cóż to była za wojna! Słowa śmiertelników nie mogą oddać jej majestatu. Potężny Cenarion przekonał Agamaggana, iż zwycięstwo Legionu oznaczać będzie zagładę wszelkiego życia w Azeroth. Bóg dał wiarę jego słowom i obrócił swą furię przeciwko twierdzom demonów w Azsharze. Gdziekolwiek uderzały jego kopyta, pękała ziemia, jego oddech płonął żrącym kwasem, na jego rozkaz wyrastały pnącza ostrych cierni, rozszarpując setki wojowników Otchłani. Bitwa przetoczyła się przez cały kontynent i wreszcie Agamaggan stanął naprzeciw Mannorotha Niszczyciela, porucznika samego Archimonda Plugawiciela. Zginął, a z jego krwi wyrosły splatane labirynty cierni, które widzicie wszędzie dookoła. Tak, przyjaciele – dodał, widząc ich zaskoczenie i niedowierzanie – oto jest krew martwego boga. Ci, których pozbawia się duchowego wsparcia, wcześniej czy później staczają się w otchłań szaleństwa. Legendy Quilboarów powiadają, iż Agamaggan pewnego dnia zmartwychwstanie. Oczekują oni tego dnia z niecierpliwością, lecz jeśli ów dzień nastąpi, czyż ich własny bóg nie odwróci się od nich z obrzydzeniem?

- Wystarczy! Nie mamy czasu na opowieści i legendy – rzekł zniecierpliwiony Gravis, który od dłuższej chwili bezskutecznie próbował przerwać przemowę Belnistrasza – Zaczekaj tu na nas, lub idź w tamtym kierunku, aż ujrzysz światło. Zabiliśmy każdego, kto stanął nam na drodze, więc masz dużą szansę, iż wyjdziesz stąd żywy.

Mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy i Gravis aż cofnął się o krok. Szum wzmógł się w jego głowie, a w spojrzeniu tamtego rozkwitła na krótki moment potęga, która oszołomiła paladyna.

- Miast uciekać, chcę was prosić o pomoc w uczynieniu dzieła, które pomoże nam wszystkim, słudzy Światła. Zaklinam was na waszą wiarę, pomóżcie mi! Nie będę was okłamywał, że będzie to bezpieczne, lecz przecież patrzę na was…

„Patrzysz raczej przez nas…” – przemknęło przez głowę Gravisowi – „Kim jesteś ?…”

- … i wiem, że nie sposób obudzić w was trwogi. Posłuchajcie mnie. Ja nie zajmuję się polityką, ani religią. Chcę jedynie zmniejszyć groźbę, która zawisła zarówno nad rasami Przymierza, jak i Hordy, a jedno z serc ciemności bije właśnie tutaj. Jam jest śmiertelnym wrogiem Plagi. Walczcie u mego boku!

W wyciągniętej dłoni mężczyzny pojawił się czarny kamień.

- Oto Kamień Przymierza, który oferuję wam jako znak lojalności. Ja… nie pochodzę z tych… ani z waszych stron, a zwyczaje mojego ludu cenią sobie ów symbol honoru i obietnicy. Czy przyjmiecie go?

Szum. Szum skrzydeł w ich głowach.

Gravis niemal bez zastanowienia położył dłoń na dłoni mężczyzny i ujął kamień, który sprawiał wrażenie gładszego od szkła i gorętszego od ognia, lecz paladyn nie zwolnił uścisku.

- Znakomicie! – powiedział mężczyzna – Posłuchajcie mnie teraz. Blisko wyjścia z tej otchłani znajduje się czarny idol, któremu opętane mocą Plagi quilboary oddają cześć. Pożerają oni żywe istoty schwytane w Pustkowiach i rzucają ich dusze na pastwę swych mrocznych panów, którzy rosną w potęgę, gotując się do wojny. Znam rytuał, który zniszczy to miejsce, jednak musicie mnie chronić, gdy będę go odprawiał, albowiem wszystkie me siły poświęcę odcięciu nici między tym światem, a Wielką Pustką. Jeśli nam się uda, będzie wam łatwiej wypełnić wasze zadanie. Jeśli zawiodę, zawiedziecie i wy… Czy jesteście ze mną?

Belnistrasz patrzył na nich swym wzrokiem, który zdawał się sięgać na wskroś, do samych głębin duszy.

Gdy błogosławieństwa odezwały się echem odbitym od skalnych ścian pomieszczenia, mężczyzna przymknął oczy i skinął głową.

„Oszukano nas! Zdradzono nas! Pradawny zakpił z potęgi Plagi! Przeklęty czerwonokrwisty bękart Alekstraszy zwiódł zmysły i zatańczył wśród ścieżek magii Cienia tak, byśmy nie dostrzegli kim jest naprawdę. Wszyscy tańczą do jego muzyki, teraz wy, słudzy Światła, służycie jego kaprysowi. Sczeźnijcie wreszcie! Sczeźnijcie i niech wasza obietnica, która pojawia się w mym martwym sercu i nadzieja, której nie potrafię ukryć dłużej przed mym Panem, sczeźnie wraz z wami! Odejdźcie, nie zniosę tego dłużej, dajcie zanurzyć mi się na powrót w czarnej rzece niepamięci. Wy i ten bękart Pierworodnego Aspektu, Pradawnej wśród Pradawnych. Precz! O, słudzy moi, ruszajcie naprzód! Wyrwijcie serca z piersi! Wspomogę was Cieniem i Ciemnością, wspomogę was zimnem, które przynoszę śmiertelnikom. Rozszarpcie tych, którzy niosą nadzieję, albowiem jest ona owocem zbyt gorzkim dla mych martwych ust…”

środa, 11 sierpnia 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział drugi

„Zbliżacie się. Wkrótce wstąpicie w otchłań, która rozszarpie wasze ciała i pochłonie wasze dusze. Mordresz Ognistooki zatańczy na waszych kościach, wrzuci je na stos, który urasta już niemal ku ciernistemu sklepieniu. Będę słyszał, jak krzyk zamienia się w szept i cichnie, jak zanika łoskot pulsującej w żyłach krwi. Mój Pan na lodowym tronie poczuje to również, albowiem on czuwa we mnie owej nocy, którą wybrałem, a która stała się wiecznością. Przełknę waszą rozpacz, a ona pozwoli mi pozostać w czarnym, zimnym nurcie rzeki niepamięci, pozwoli mi odsunąć od siebie myśli, którym nie mogę przyznać do siebie dostępu, a które krążą wokół niczym ćmy. Mój Pan nie toleruje słabości, mój Pan nie wybacza pamięci o dawnych dniach, mój Pan jest wieczny i niezwyciężony. Mój Pan widzi wszystko, co widzę ja. Patrzy przez me źrenice, które otwierają się na Czeluść, podobnie jak ja dostrzegam wasz obraz poprzez oczy mych martwych sług. Ja sam jestem jedynie membraną, rozciągniętą i cienką, błoną rozdzielającą pustkę od pustki. Czyż nie taka jest natura świata? Czyż my wszyscy nie jesteśmy jedynie niewolnikami, źrenicami w przegniłych czaszkach naszych panów? Zawsze patrzą przez nas, lecz nigdy na nas…”

Quilboary dopadły ich szybko, lecz paladyni zamienili triumfalne ryki w jęki bólu i agonalne rzężenia. Istoty były zbyt pewne siebie, nasycone zbyt łatwymi zwycięstwami. Ich warlockowie nie spotkali zapewne nigdy sług Światła, albowiem w przeciwnym wypadku nie byliby tak nieostrożni i chełpliwi w demonstracjach siły, które przywodziły ich ku zgubie.

Poprzez zgiełk, krew i krzyki śmierci dotarli do osobliwego miejsca, gdzie wejście ku mrocznej otchłani najeżonej gąszczem czarno-brunatnych cierni znaczyła czaszka monstrualnego dzika. Więcej – czaszka była bramą, poprzez którą mieli wkroczyć do wnętrza ciernistego miasta.

- Niezwykła rzeźba – rzekł Nicolaus – Nie podejrzewałbym tych tępogłowych istot o zdolność zbudowania czegoś takiego.

- Być może nie jest to ich dzieło – odparł Gravis.

Stali jeszcze przez chwilę, wpatrując się w emanującą dziwną mocą czaszkę wielkości sporego budynku, aż wreszcie ruszyli, wkraczając do miejsca, które quilboary nazywały Razorfen Downs.

Ciemność wnętrza rozpraszały dziwne niebieskie ognie, a paladyni natychmiast poczuli pulsujący w ich żyłach zew. Informacje arcybiskupa były prawdziwe. Plaga wzięła to miejsce w udzielne władanie. Teraz należało je oczyścić Światłem i żelazem.

„Jest w was coś osobliwego. Jesteście marionetkami, lecz przecież nie mogę dostrzec dłoni, która szarpie sznurki. Wielka jest moc, którą rozporządzacie, a ci, których wysyłam przeciwko wam upadają szybko, szybciej niż kiedykolwiek. Lecz przecież nie ostrza nieumarłych quilboarów, nie kły ich nieumarłych dzików są naszą bronią, głupcy! Im większa potęga, tym większa pycha, z której możemy uczynić użytek. Nim wstanie świt, wasze głowy przyniosą mi porucznicy Plagi. Kto wie, być może uznam was za przydatnych na tyle, by zostawić was przy swym boku. Gdy rozpoczniemy marsz Złotą Drogą, będę potrzebował zdolnych wojowników, prowadzących czarne legiony. Walczcie, śmiertelnicy, a ja zdecyduję, czy zasługujecie na ten zaszczyt.”

Celeres Malleus opuścił topór, opierając go ostrzem o spulchnioną od krwi ziemię. Zdrętwiałymi dłońmi zdjął hełm, otarł pot z czoła, a potem uniósł głowę i dysząc ciężko spojrzał ku zawieszonemu wysoko splątanemu sklepieniu cierni, które z tej odległości przypominały misterną ażurową mozaikę wykonaną ręką znamienitego artysty. Poprzez ciernie, poprzecinana ich siatką niczym linią tektonicznych pęknięć, prześwitywała ogromna, jasna tarcza większego z księżyców. Widok ów natchnął otuchą serce paladyna, albowiem stanowił dla niego przypomnienie, iż poza owym ponurym labiryntem, który on i jego bracia znaczyli krwią i szczątkami nieumarłych, jest świat, do którego można powrócić, gdy szaleństwo wreszcie ucichnie.

Byli zmęczeni zabijaniem. Nie sama walka jednak sprawiła, iż ciężar kładł się na ich ramionach. Z głębin ciernistego labiryntu docierał do nich szept. Lub raczej śpiew. Lub raczej mroczna muzyka, którą usłyszeć można jedynie wtedy, gdy się jej nie poświęca uwagi.

Inquisitio uniósł dłoń, jakby chciał uciszyć swych braci, wpatrywał się w ciemność przed nimi, wyraźnie nasłuchując.

- Słyszycie to, bracia? – zapytał cicho – Szepcze do nas. Ileż w tym głodu. Ileż nienawiści.

- Namiestnik Plagi wie, że przyszliśmy po niego – odezwał się Nicolaus. – Czeka na nas i wierzy, że może nas powstrzymać.

Delenitor przymyka oczy i kręci głową.

- To muzyka, bracia. Mroczna muzyka. Słyszycie tylko kilka akordów, lecz przecież płynie ku nam symfonia cierpiącej duszy. Nienawiść jest osnową, jej rytmem, niczym werble dudniące do taktu maszerującej armii. Głębiej jednak, obok, wewnątrz, rozlega się śpiew desperacji, błagania, rozpaczy i bólu, sonata samotności, suita cierpienia. Wsłuchajcie się uważnie bracia i módlmy się, by jak najszybciej położyć kres owemu nieszczęściu.

Bracia patrzą na niego z miłością i podziwem. Gravis salutuje mu mieczem.

- Świetlisty ocean miłosierdzia w tobie, umiłowany bracie – rzecze, z trudem przełykając ślinę – Zdolny jest zatopić każdy pożar nienawiści i cierpienia.

Ruszają naprzód, ku kolejnej mozolnej rzezi, która doprowadzi ich bliżej celu.

W końcu zaczynają słyszeć coś jeszcze. Szum ogromnych skrzydeł, w którym nie ma ani nienawiści, ani bólu.

wtorek, 20 lipca 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział pierwszy

„Jestem martwy, lecz przecież widzę was zmętniałymi oczyma mych sług, gdy wy nie możecie mnie dostrzec. Jestem martwy tak długo, że nie pamiętam już nawet swej twarzy z dni przed wyborem, jakiego dokonałem. Zapomniałem bicia serca w piersi, choć to przecież zapomina się na końcu. A jednak to ja poczuję krew pulsującą w waszych arteriach, smak życia wypełniający wasze tkanki, gdy wy pobłądzicie w mroku, niczym ślepcy. Przychodzicie tu jako myśliwi, lecz przecież staniecie się zwierzyną. Kości setek waszych poprzedników zdobią mą siedzibę. Przychodzicie zbrojni w wiarę i żelazo, by zostać tu na zawsze, dołączyć do rosnących szeregów Plagi. Ja czekam tu na was. Czekam aż zanurzycie się w tunele mych posiadłości. Przyjdźcie, a me sługi zgotują wam godne powitanie. Tutaj, pod ciernistym sklepieniem wyrosłym na przelanej krwi prastarego Boga…”

Chociaż paladyni trzymali w dłoniach gotowy do użytku oręż, ogromna bestia nie zachowywała się wobec nich wrogo. Potrząsała jedynie łbem zdobionym przez groźne, czarne rogi i gestykulowała gwałtownie. Z jej pyska dochodziły do nich charkotliwe dźwięki.

- Sierżancie – rzekł zbity z tropu Gravis – Powiedziano nam, iż pojmujesz co nieco z ich barbarzyńskiej mowy. Czy możesz…

Żołnierz pokręcił głową.

- Rozumiem trochę język orkowego plemienia, nie tych istot jednak. Spróbuję przemówić do niego ich wspólną mową.

- Bądź ostrożny – rzekł Inquisitio – nie chcemy tu rozpętać wojny. Jesteśmy w samym sercu ziem Hordy.

W rzeczy samej. Piątka braci Malleus miała za sobą długą i męczącą podróż. Wyruszyli ze Stormwind, gdzie podczas krótkiej audiencji sam arcybiskup Benedictus podzielił się z nimi niepokojącą informacją i poprosił o pomoc. Nie sposób było mu odmówić z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, arcybiskup chronił Ex Tenebris Lux od początku powstania Zakonu i wielokrotnie używał swych wpływów przeciwko tym, którzy chcieli zgłosić oficjalne oskarżenie o herezję. Ponadto źródła informacji dostojnika, których tożsamości nie wyjawił, donosiły, iż powodem kryzysu była Plaga, a Zakon przysięgał toczyć wojnę z nieumarłą zarazą w każdym zakątku Azeroth i bez względu na cenę. Sprawa miała charakter dyskretny, gdyż problem pojawił się na terytorium Hordy – nie należało ryzykować gniewu Thralla i kruchego rozejmu wysyłaniem armii do Kalimdoru, nawet gdyby wojska takie były do dyspozycji Kościoła i Przymierza. Bracia Malleus stanowili w oczach wielu odpowiednik małej armii, lecz nie rzucali się w oczy aż tak bardzo. O ile, rzecz jasna, nie zmuszono ich do użycia oręża…

Ze Stormwind wyruszyli najszybszymi gryfami Dungara Longdrinka ku Ironforge. Stamtąd na świeżych powietrznych wierzchowcach do portu Menethil Harbor. Następnie okrętem ku twierdzy Theramore, gdzie po długiej i męczącej podróży, w czasie której Gravisa niemal na skraj szaleństwa doprowadziła choroba morska, wysłanników arcybiskupa Benedictusa powitała sama Jaina Proudmoore. Synowie Valeriusa nie mogli się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na nich ta piękna, choć smutna kobieta. Charyzma najpotężniejszej żyjącej ludzkiej czarodziejki, byłej protegowanej arcymaga Dalaranu Antonidasa i kochanki księcia Arthasa, miała niemal namacalny charakter.

- Arcybiskup jest jednym z niewielu ludzi władzy w Stormwind, których darzę szacunkiem i podziwem – rzekła do nich – Dlatego udzielę wam wsparcia w waszej misji. Pamiętajcie jednak – pokój jest kruchy, nie zgodzę się na żadne incydenty, które mogłyby go naruszyć. Bądźcie zatem ostrożni, omijajcie osady Hordy i nie wyciągajcie pochopnie oręża.

Czekała ich jeszcze wielodniowa podróż konno, przez bagna Marchii i niekończące się sawanny Jałowych Ziem. Wraz z piątką braci Malleus wyruszył cichy, drobny mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako sierżant Dresh. „Jest niepozorny, lecz nie dajcie się temu zwieść” – wyjaśnił im brat Karman, przedstawiciel Zakonu Srebrnej Ręki w Theramore, który, ku zdziwieniu synów Valeriusa, nie wyrażał żadnych oznak nieprzychylności na widok błyskawicy na ich tabardach. Zastanawiali się, czy wynika to z pragmatyzmu paladyna, zesłanego na te niegościnne ziemie, czy też może z jego niewiedzy. – To jeden z najlepszych zwiadowców w armii Theramore, człowiek, który zna każdy głaz i drzewo w promieniu stu mil od wyspy.

Choć Przymierze nie toczyło otwartej wojny z Hordą, rozejm był jednak kruchy i często przerywany wybuchami mniej lub bardziej gwałtownych walk. Omijali zatem Złotą Drogę, aby nie zostać wciągnięci w krwawą potyczkę przez zapalczywych wojowników Hordy. Podróż przez ciągnące się aż po horyzont sawanny Jałowych Ziem była męcząca i niebezpieczna, gdyż terytorium tym władały zdumiewające i nie obawiające się ludzi drapieżniki, a w nielicznych oazach rządziły plemiona równie nieustraszonych i wojowniczych centaurów, których patrole galopowały wielokrotnie w zasięgu ich wzroku. Paladyni, nawykli do raczej chłodnego klimatu Lordaeronu i królestwa Stormwind, cierpieli męki pod palącym, zdającym się wisieć tuż nad głowami, słońcem, które zamieniało blachy pancerzy w rozżarzone płyty i zmuszało do zdejmowania hełmów w obawie przed oparzeniami. W tym miejscu nie było zmierzchu, a dzień przechodził niemal w jednej chwili w nocne ciemności. Nocami zaś z kolei upał zamieniał się w ziąb tak przenikliwy, iż ich szczękanie zębami musiało nieść się po równinie całymi milami. Jedynie wątłe ogniska, które pozwalał rozpalać Dresh, ratowały ich od zabójczego wyziębienia.

Wreszcie dotarli na miejsce, niemal nad samą krawędź gigantycznego urwiska, z którego rozpościerał się zdumiewający widok na przepastny kanion zwany Tysiącem Igieł, gdzie jakieś prastare bóstwa wiedzione tajemniczym kaprysem poustawiały niezliczone kamienne maczugi, których zawieszone setki stóp nad gruntem głowice kołysały się na wietrze, wydając osobliwe odgłosy.

- Horda z pomocą goblinów pobudowała tam machinę, którą zwą Wielką Windą – powiedział im sierżant, wskazując na południe – Miejsce, którego szukacie jest jednak bliżej…

Między wzgórzami wiła się wąska, kamienista ścieżka, za którą rozciągał się półmrok, gdyż zmierzch już zapadał.

Ściągnęli z koni oporządzenie, przygotowali broń i pancerze, zmówili modlitwy. Byli gotowi.

- Zaczekaj tu na nas, żołnierzu – rzekł Gravis patrząc w ogorzałą twarz zwiadowcy – Jeśli nie wrócimy do wschodu słońca, wracaj do Theramore.

Wtedy właśnie pojawiła się rogata bestia. Towarzyszył jej wielki kot, który wydawał się słuchać jej rozkazów ze ślepą uległością. Przybysz był istotą rozumną i – sądząc po uzbrojeniu - najwyraźniej łowcą, który przemierzał sawannę polując na drapieżniki.

Istota zatrzymała się przed nimi i przemówiła w swej charkotliwej mowie, potrząsając wielkim łbem.

Posłuszny poleceniu paladyna Dresh odezwał się w innej, równie dziwacznej mowie. Mówił bardzo powoli, trzymając ręce na widoku. Jego słowa wydawały się dodatkowo pobudzać przybysza, który przemówił ponownie, uderzając kilkakrotnie zakończoną kopytem nogą w spękaną od suszy ziemię, jakby dla podkreślenia swych słów.

Sierżant odwrócił się do stojących w gotowości paladynów.

- Nie ma wrogich zamiarów. To łowca taureński z Camp Taurajo, jednej z pobliskich osad owego ludu, który sprzymierzył się z Hordą.

- Taureni… – powtórzył w zamyśleniu Gravis – słyszałem opowieści…

- Czego chce? – zapytał Inquisitio.

- Mówi, że powinniśmy zawracać w pokoju, a w żadnym wypadku nie wchodzić na ową ścieżkę, panie.

- Powiedz mu, iż doceniamy jego troskę, lecz nie odstąpimy od naszych zamiarów – rzucił z przekąsem Nicolaus.

Dresh odwrócił się i przemówił ponownie w mowie Hordy. Tauren, najwyraźniej sfrustrowany, ponownie uderzył z łoskotem kopytem, potem wskazał na ścieżkę i odezwał się podniesionym głosem. Na koniec wzruszył potężnymi ramionami i odszedł wraz z towarzyszącym mu drapieżnikiem.

Ów jakże ludzki gest zdumiał niepomiernie paladynów, którzy przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w oddalające się plecy istoty.

- Powiedział, że idziemy na śmierć. Stamtąd nikt nie wraca. I, jeśli dobrze go zrozumiałem, że spojrzenie Wielkiej Matki nie sięga w ciemność wewnątrz.

Paladyni spojrzeli tylko po sobie, lecz nie rzekli ani słowa. Uścisnęli dłoń zwiadowcy, ścisnęli mocniej oręż w dłoniach i ruszyli ku swemu przeznaczeniu.

środa, 7 lipca 2010

Uldaman. Rozdział czwarty - Skarbiec tytanów

Gdy jego ogniste oczy się otwierają, chwila, która miała odbiec w pośpiechu jak wszystkie inne przed nią, zatrzymuje się niepewnie, niczym zahipnotyzowana. Stoją przed nim bez ruchu, owady uwięzione w szybko zastygającym bursztynie czasu. Stoją przed nim i nie są już pewni, czyimi oczyma patrzą. Przez chwilę zdaje się na nich spływać cierpki, pachnący rdzą, pleśnią, rozkładem, dotyk eonów. Oczy giganta płoną tak straszliwą intensywnością, że zdają się pożerać ich, wchłaniać, trawić w niepojętych otchłaniach wieków, jakie tamten prześnił.

Przez ową przedziwną, rozciągniętą niemal na wieczność chwilę, stają się świadkami historii swego świata, wydrapanej krwią i żelazem, wyrzeźbionej wodą i ziemią, wyszarpanej wichrem i białymi piorunami w śnie Archaedasa. On zaś, sługa Tytanów, spogląda na nich swym porażającym wzrokiem i widzi drogę, którą przebyli, by do niego dotrzeć.

Jego oczy są ich oczami. Pojęcia takie jak „tu” i „teraz” całkowicie tracą sens. Doświadczają przeszłości bardziej realnie, niż kiedykolwiek doświadczali teraźniejszości. Strumienie czasu zawijają się, niczym drgający w ekstazie wąż. Droga prowadząca ich tutaj rozbija się na ciąg wymieszanych ze sobą epizodów, które eksplodują w ich umysłach niczym fajerwerki gnomów na nocnym niebie.

……………….

Tarcza Światła zakwitła złotem wokół Inquisitia w tej samej chwili, gdy zagwizdały pociski z rusznic krasnoludów. Snajperzy mierzyli uważnie zza skleconej z przypadkowych części barykady. Barykady, która mogła ochronić ich przed naporem troggów, lecz nie przed gniewem synów Valeriusa.

Kule bezsilnie ześlizgują się po otaczającej paladyna pulsującej sferze, a jeszcze w tej samej chwili zza jego pleców wybiegają z szokującą szybkością Nicolaus i Celeres. Zanim słudzy Ragnarosa mają szansę przeładować broń, ostrza tną ze świstem miękkie ciała, twarde kości i ich broń stacza się po barykadzie, dymiąc jeszcze.

Następuje krótkie i krwawe starcie, gdy kilku pozostałych krasnoludów usiłuje powstrzymać wspinających się ku nim paladynom. Świst ich toporów odbija się echem od skalnych ścian Uldamanu.

Tuż przed ciosem Nicolaus unosi pięść i blask spowija go niczym świetlisty całun…

Z tyłu, pod ścianą, czekają na nich Tablice Woli. Wcześniej jednak czeka ich jeszcze bitwa.

………………..

Wąskie korytarze w ciemnościach, nieznośny zaduch. Pazury i łomoczące, błoniaste skrzydła na twarzy Gravisa. Paladyn przez chwilę samotnie szarpie się z ogromnym nietoperzem, nim dwaj jego bracia odrywają go z trudem i dobijają skrzeczącego ogłuszająco krwiopijcę. Za nim nadlatują następni. Niżej, przy ziemi, nagłe poruszenie. Coś pełznie między nimi wśród nich, miękkie ciała ustępują z obrzydliwymi mlaśnięciami młotom i toporom. Z głębokich ran na obliczu Gravisa obficie płynie ciemna krew.

Walka zdaje się nie mieć końca. Korytarze wiją się nieprzewidywalnymi meandrami, czasem tak wąskie, iż muszą iść jeden za drugim, niezdolni wykorzystać potęgę swego szyku bojowego. Godzina wlecze się za godziną w rytmie wyznaczanym przelewaną krwią i potem, ciężkimi oddechami, bólem ran i bólem zmęczonych mięśni.

Z czasem zaczyna im się wydawać, iż trafili do Otchłani, że kręcą się w kółko, że ich podróż nie skończy się nigdy.

Lecz przecież blask w ich źrenicach tli się wciąż złotym kolorem nadziei.

……………………

Wódz troggów upada jako ostatni. Jego cielsko uderza głucho w skalne podłoże. Delenitor krwawi, przygnieciony truchłem bazyliszka.

…………….

Dobijają troggi, które przetrwały starcie. Nawet w oczach tak podłych istot odbija się cierpienie i strach. Paladyni są zmęczeni.

Celeres umieszcza laskę wśród budynków miniaturowego miasta i cofa się, z uniesionym toporem.

Prastare światło budzi się do życia i pełznie wśród miniaturowych budynków z cichym szumem. Dosięga podstawy laski, wspina się ku umieszczonemu na jej szczycie klejnotowi wydartemu jednemu z troggów. Przez chwilę nic się nie dzieje.

Wreszcie z klejnotu ku zamkniętym ogromnym kamiennym drzwiom przed nimi tryska skupiony promień. Powoli przesuwa się w dół.

Paladyni cofają się jeszcze kilka kroków, pieczęcie syczą złowieszczo na ich pancerzach.

Drzwi zaczynają się otwierać…

…………………..

Golemy wybiegają na nich jeden po drugim. Niezdarne, lecz mocarne istoty z kamienia i tajemnego słowa Tytanów, które budzi je do życia i owo życie w nich podtrzymuje. Paladyni uderzają, niczym parowe maszyny goblinów – bez wytchnienia, z zaciśniętymi zębami, ze świadomością, iż nie ma odwrotu. Ożywieni starożytną magią słudzy Tytanów wydają się na tyle potężni, by bez trudu zmiażdżyć ludzi walczących w pełnej determinacji ciszy. Tarcza Inquisitia pęka z trzaskiem od ciosu kamiennej pięści, kość strzaskanego przedramienia przebija skórę. Paladyn krzyczy z bólu i cofa się chwiejnie, z trudem unikając śmiertelnego w skutkach upadku. Golem unosi pięść ponownie, jednak Delenitor odciąga na bok rannego brata i otacza go tarczą Światła.

Dwa dwuręczne młoty pulsujące blaskiem błogosławieństw dudnią z szaleńczą energią i w końcu nawet kamienne cielsko kruszy się pod ich potęgą. Gdy golem przewraca się, granitową posadzkę znaczy czarne pęknięcie o kształcie błyskawicy.

Teraz muszą sforsować kolejne drzwi.

Walka nie ma końca.

............................................................



.... Kto waży się budzić Archaedasa?!! – ryczy olbrzym, którego głowa o gorejących oczach sięga ku niebotycznemu sklepieniu – Kto naraża się na gniew Stwórców?!!

Czas bezgłośnie wraca na swe utarte koleiny. Znów istnieją oni i on, tu i teraz.

Gigant unosi w górę ogromny młot. Potworny cios odbija się od kamiennych ścian echem i huczy w uszach gromem. Choć wydaje się to niewiarygodne, na czas spowita złotą poświatą tarcza Gravisa wytrzymuje uderzenie. Paladyn szeroko rozstawia nogi i unosi dumnie głowę, jakby chciał spojrzeć prosto w oczy giganta. Święte Światło chroni swe wierne sługi w godzinie próby.

Z uniesionej dłoni Archaedasa płynie przez powietrze błękitna struga. Posągi otaczające salę kręgiem drżą i budzą się do życia jeden po drugim.

- Celeres! – krzyczy Delenitor, rozglądając się – Tam!

Jasnowłosy paladyn kiwa głową w biegu i mknie ku ożywającym postaciom. Młot uderza i kamienni przodkowie krasnoludów padają bez słowa skargi i grymasu bólu, nim zdołają uczynić kilka kroków i przygotować się do walki.

Nicolaus jęczy rytmicznie z wysiłku, atakując olbrzyma raz za razem, z niezmordowaną determinacją. Oślepiająco jasne pieczęcie mkną wzdłuż jego ciała, nogi zdają się pod nim uginać, lecz przecież ciosy Archaedasa w jakiś niewytłumaczalny sposób mijają celu. Paladyn porusza się zbyt szybko i nieprzewidywalnie, jego ruchy sprawiają wrażenie czysto przypadkowych. W istocie jednak jest to wojenny taniec, wyuczony przez lata nieustannych treningów, wykuty w kuźniach stalowej dyscypliny, wspierany naturalnym talentem i łaską jasności, której służy paladyn.

Jeszcze przed chwilą wydawało im się, iż wykorzystali ostatnie rezerwy sił. Teraz jednak w owym dobrze im znanym, lecz nieopisanym zjednoczeniu znowu są Pięścią Światła, niepowstrzymaną i brutalną. Świętą, niszczycielską bestią, spuszczoną z łańcucha.

Gdy Archaedas budzi cztery wielkie golemy, synowie Valeriusa wyglądają jak bogowie wojny. Na okrzyk olbrzyma krwawy odzew wyrywa się z pięciu gardeł.

- Malleus!! Ex Tenebris Lux!

Spowici w Światło, z pokrwawionymi twarzami, zakurzonymi, pogiętymi pancerzami, zaciśniętymi szczękami, rozumieją się jak zawsze bez słów. Jest tylko jeden rytm. Rytm życia. Rytm wojny. Rytm poświęcenia. Serca pompują krew, potężne mięśnie napinają się i rozluźniają, lśniące źrenice widzą wszystko z wielką jasnością. Zmęczenie, ból, smutek znikają, zastąpione bezwarunkową wiarą. Ich walka jest ich modlitwą. Pole bitwy ich świątynią.

Olbrzym patrzy na nich z góry swym płonącym wzrokiem. Wie doskonale, co się za chwilę stanie. Nie ma w nim strachu, ani żalu. Nie odczuwa bólu, gdy oręż paladynów kąsa jego kamienne ciało. Jest jedynie sługą. Strażnikiem. Czuje nawet coś w rodzaju dumy. Dumy z siebie, iż oto spełnił wreszcie rozkaz swego Stwórcy. Dumy z tych zdumiewających, maleńkich istot, które narodziły się ledwie przed momentem, a tyle w nich siły i odwagi, że starczyłoby na całe eony.

Archaedas nie potrafi się uśmiechać, jednak gdy pada wreszcie z ogłuszającym hukiem na kamienną posadzkę, bardzo by tego pragnął. Wypełnił wolę, dla wypełnienia której został stworzony. Golemy, posłuszne nakazowi niewiele młodszemu niż wiek góry, w której wykuto Uldaman, upadają bez życia wraz z nim. Słowo wybrzmiało i ucichło. Kamień znów stał się jedynie kamieniem.

Olbrzym widzi jeszcze przez chwilę paladynów, mętniejącym wzrokiem patrzy na ich znużone twarze. Ogień w jego oczach gaśnie powoli, podobnie jak ogień w oczach synów Valeriusa.

Bitwa jest skończona.

Ogromne drzwi przed nimi otwierają się bezszelestnie. Paladyni są zbyt wycieńczeni, by odczuwać cokolwiek poza ulgą. Kolejna legenda, której stają się częścią nie jest ich legendą. Podchodzą powoli, na sztywnych nogach do przedmiotów, które niewyobrażalnie potężna istota w niewyobrażalnie odległej przeszłości pozostawiła tu z myślą, że pewnego dnia ktoś wywalczy sobie do nich drogę i uczyni z nich użytek..

Pierwszym, który dotyka świetlistej, drżącej jakby od wewnętrznego życia powierzchni pokrytego osobliwymi znakami dysku, jest Gravis. Dłonią w pancernej rękawicy delikatnie wodzi po krawędzi przedmiotu i nagle wszyscy bracia czują, że coś się zmieniło.

Powodowani tą pewnością rozglądają się po komnacie i ich oczom ukazuje się drżące widmo kamiennej istoty podobnej do tych, z którymi walczyli jeszcze przed kilkoma chwilami.

Nie, czują, iż nie jest to widmo. To jakaś sztuczka magiczna Stwórców powołała do urojonego życia ową istotę. W ten oto sposób Tytani przemawiają do nich przez nieprzebyte otchłanie czasu.

Głos nie przenosi się za pośrednictwem powietrza, lecz rozlega się bezpośrednio w ich głowach. Jest to w pewien sposób niepokojące, lecz nie wyczuwają żadnego niebezpieczeństwa.

Po kilku zaledwie chwilach bracia Malleus posiadają wiedzę, która, jakkolwiek wydaje im się teraz bezwartościowa, stanowi bezcenny skarb dla Ligi Odkrywców i całej krasnoludzkiej rasy. Wiedzę wartą więcej, niż osiągnięto dzięki wielu latom prowadzonych ogromnym nakładem poszukiwań, ciężkiej pracy Ligi, wysiłkom setek prospektorów w prowadzonych z wielką determinacją i odwagą rozrzuconych po obu kontynentach Azeroth wykopaliskom. Wiedzę zaklętą w platynowych dyskach Norgannona.

Odpoczywają długo, albowiem wiedzą, iż czeka ich wkrótce droga powrotna.

Zakapturzony człowiek stoi w wielkiej, wykutej w górze sali, wypełnionej księgami od posadzki aż po niebotyczne sklepienie.

Krasnoludowi, który stoi przed nim wyraźnie drżą dłonie.

- Dyski? – szepcze zduszonym, gardłowym tonem – Dyski Norgannona? Dyski z wiedzą o naszych początkach? Odnaleźliście je?

Gottfried nie porusza się.

- Odnaleźli je dzielni i prawi ludzie. Wiele krwi przelano, bym mógł przynieść ci te przedmioty. Pamiętaj o tym.

- To… to… – krasnolud przełyka ślinę – Strawiłem całe życie na poszukiwaniach tej wiedzy, święty wojowniku. Wielu moich przyjaciół zginęło dla niej. Liga nigdy nie zapomni. Ironforge nie zapomni.

Paladyn stoi jeszcze chwilę, patrząc na wzruszenie krasnoluda, a potem uśmiecha się i przekazuje mu niewielkie platynowe dyski.

……………………….

W Uldamanie panuje cisza. Prastara magia działa bezszelestnie i niezawodnie. Informacja płynie w Otchłań z szybkością, której pojąć nie sposób. Myślące maszyny Tytanów są głodne wiedzy, która odszuka je gdziekolwiek znajdują się teraz Stwórcy.

Niezależnie od tego, czy Arka Panteonu żegluje wśród gwiazd, czy też spoczywa na powierzchni rzeźbionego właśnie świata, Khaz’Goroth będzie mógł zaspokoić swą ciekawość.

czwartek, 1 lipca 2010

Uldaman. Rozdział trzeci - Pierwsza śmierć

Kiedy Hammertoe Gretz umierał, Nicolaus trzymał go za rękę. Nic więcej nie mógł zrobić, podobnie jak jego bracia. Wyczerpani walką, poranieni toporami wojowników Shadowforge, od których roiło się we wnętrzu góry, ciężko łapali oddech. Inquisitio odruchowo marszczył brwi i sięgał dłonią ku twarzy, gdyż nowo zabliźniona tkanka pulsowała przejmującym bólem. Widział jak przez mgłę, jawił się przed nim niewyraźny świat pozbawiony barw. Nawet krew była jedynie szarą plamą na szarym tle. Nie zdołał się jeszcze otrząsnąć po tym, jak uderzyła go kula ognia ciśnięta przez jednego z Darkcasterów klanu Shadowforge. Jego umysł wciąż jeszcze nie przyjął do wiadomości utraty oczu, z którymi się urodził, a paladyn już zażądał od niego, by zaakceptował nowe, które podarowała mu magia Światła. Inquisitio opierał się teraz o skalną ścianę tuż obok umierającego krasnoluda. Milczał.

Gravis stał nad Gretzem. Na jego obliczu rysowały się zmęczenie i smutek. Celeres, z przymkniętymi oczyma przykucnął nad umierającym, szepcząc cicho litanię Światła. Delenitor zmagał się ze sobą, lecz blask, który wydawał się rozświetlać na moment jego dłonie, przygasał równie nieuchronnie, jak gasły oczy krasnoluda.

Nierówny oddech Gretza nagle stał się szybszy, krasnoludem wstrząsnęły drgawki, jego usta się poruszyły, a dłoń zacisnęła mocniej na dłoni Nicolausa.

- … boli - wyszeptał

Paladyn pochylił się niżej, jakby chciał ująć nieco samotności owej śmierci. Jednym z błogosławionych ciężarów tych, którzy stąpają w Świetle, jest bowiem niesienie ulgi umierającym.

- Jestem z tobą. Oddaj mi swój ból – powiedział cicho, a potem zadrżał i zgarbił się mocniej, gdy cierpienie przepłynęło na niego, niczym czarna fala. Jego wyschnięte usta szeptały litanię Przejścia. Umierali razem. Gretz spojrzał na niego po raz ostatni. Po chwili jego oczy zeszkliły się, a pierś przestała się poruszać.

- Pięciu paladynów. A jednak nie potrafimy go ocalić – powiedział Gravis tonem gorzkim, niczym piołun. – Zawiedliśmy.

Delenitor oddychał ciężko.

- Sprowadzę go. Odetchnę trochę, a potem go sprowadzę.

- Nie. – Nicolaus delikatnie uwolnił swoją dłoń z ręki martwego krasnoluda i pokręcił przecząco głową. – Odszedł. Przekroczy bramy.

- Sprowadzę go – upierał się Delenitor.

Nicolaus odwrócił ku niemu brudną, zasmuconą twarz. Jasna smuga przecinała jego policzek w miejscu, gdzie pojedyncza łza wyżłobiła swą drogę.

- O czym ty mówisz, Del? Trzymałem jego rękę, gdy odchodził. On przekroczy bramy. Wiesz, że musimy mu na to pozwolić. Chcesz go sprowadzić z powrotem? Z Czeluści? Na Święte Światło, bracie, jesteś paladynem, nie nekromantą!

Przez twarz Delenitora przebiegł grymaś wściekłości, lecz zgasł błyskawicznie, zastąpiony ponurą maską.

Gravis zdjął rękawice i rozcierał przedramię poobijane od uderzeń toporów w tarczę, próbując przywrócić w nim właściwe krążenie krwi.

- Amulet. – odezwał się. - Masz go, Nicolaus?

- Prosto z martwych rąk Magregana. Ironforge, powiedział Gretz. Historyk Karnik w Ironforge.

- Dobrze. Musimy się stąd wydostać.

- Aby powrócić – rzekł ponuro Delenitor.

- Krew. – skinął głową Gravis. – Krew spłynie tutaj, niczym rzeka.

Gdy dotarli do Ironforge, dygnitarze Ligi sprawiali wrażenie przerażonych ich relacjami. Nalegali także, w przekonaniu paladynów zbyt natarczywie, by zatrzymali swoje informacje dla siebie. Nie były one budujące. Ciemne Żelazo całkowicie usunęło prospektorów Ligi z Uldamanu, by zastąpić ich własnymi. Krasnoludzcy najemnicy, których wysłano, by wysondowali sytuację, nie powrócili. Wszystko wskazywało na to, że renegaci, słudzy Ragnarosa, próbowali przebić się do skarbca, by wydrzeć jego sekrety i przekazać je swemu ognistemu panu. Trudno było o bardziej przygnębiające dla Ligi wieści.

- Nie tylko dla Ligi – powiedział im Belgrum, stary krasnolud, którego przedstawiono im w siedzibie organizacji jako „doradcę”. – Nie tylko dla Ironforge i Khaz Modanu. Zrozumcie to dobrze, słudzy Światła. Tutaj toczy się wojna o coś więcej. Jeśli Czarne Żelazo dotrze do skarbca przed nami, jeśli wydrze mu prastare sekrety Tytanów, kto wie jaką potęgę zyska Ragnaros? A jeśli tak się stanie, być może zdoła zakończyć po swojej myśli wojnę we wnętrzu góry Blackrock. Jak myślicie, cóż zrobi wówczas?

Doskonale wiedzieli, że Liga wykorzystuje ich cynicznie do swoich celów, a jednak musieli przyznać mu rację.

- Złoto i kosztowności, które uda nam się stamtąd wynieść, należeć będą w połowie do nas – rzekł z niesmakiem Gravis, któremu trudność sprawiały podobne targi. – Cała wiedza natomiast przypada wam. Czy uzgodnione przez Wielkiego Mistrza Gautenbacha warunki umowy pozostają bez zmian?
- Oczywiście – przytaknął Belgrum – Liga zawsze dotrzymuje słowa.

Historyk Karnik, o którym wspomniał przed śmiercią Gretz w Uldamanie, również należał do Ligi. Przyjął ich w bibliotece, gdzie szperał wśród zakurzonych ksiąg. Bracia Malleus mieli okazję przekonać się, że jest kimś znacznie bardziej interesującym, od zwykłego historyka, gdy stali się świadkami przyzwania widma Gretza.

Nie była to nekromancja, ani magia Światła. Powolne, cierpliwe inkantacje krasnoluda otworzyły jedynie okno, nie wrota. Światła lamp w cichym zakątku biblioteki zadrżały, zmuszając cienie do gwałtownego przemieszczenia się, jak nietoperze przerażone promieniami słońca. Niewyraźny, rozmyty obraz Gretza pojawił się w fali chłodu. Rozmawiali cicho, głos widma unosił się i zanikał, jakby szczelina między wymiarami zmieniała swój kształt. Gdy martwy krasnolud odszedł, zabierając ze sobą chłód i szepczące coś cienie, na czole Karnika lśniły krople potu. Stary uczony musiał oprzeć się o jeden z regałów i oddychał ciężko.

Paladyni milczeli. Nie pochwalali podobnych praktyk. Zbyt wiele razy byli świadkami straszliwych konsekwencji, jakie miało naruszanie granic między światem materialnym, a Czeluścią. Z drugiej strony jednak ich Zakon daleki był od ortodoksji w sprawach wiary.

W końcu historyk zwrócił ku nim swą pobladłą pod siwą brodą twarz i przemówił.

- Jestem wam winien podziękowania, słudzy Światła. Zabiliście ambasadora Ragnarosa, a to odetnie na jakiś czas klan Shadowforge od Iglicy Blackrock. Poszukiwania jakie prowadził nieszczęsny Gretz nie są jednak zakończone, a nie jest dobrze, gdy umarły ma poczucie, iż jego misja nie została wypełniona. Hammertoe marzył o odnalezieniu legendarnego artefaktu. My w Lidze nazywamy go Tablicami Woli – jest to przedmiot nasycony magią przez samych Stwórców. Legenda powiada, iż było to narzędzie, które umożliwiało im tchnięcie wolnej woli w wybrane przez nich żywe istoty, które stwarzali. Wiecie, co to oznacza. Musimy za wszelką cenę dotrzeć do Tablic, zanim uczyni to klan Shadowforge.

- Musimy – uśmiechnął się krzywo Gravis – Zaiste.

Karnik spojrzał na niego smutno. Jego oczy lśniły przenikliwą inteligencją.

- Był taki czas, gdy bez zastanowienia ruszyłbym z wami, z toporem na ramieniu i pancerzem na piersi, przyjacielu. Ten czas jednak minął.

Paladyni patrzyli na niego bez słowa. Po chwili skłonili się i odeszli.

wtorek, 29 czerwca 2010

Uldaman. Rozdział drugi - Zlecenie

Archaedas śni swój sen.

Widzi zakapturzonego człowieka w wielkiej, wykutej w górze sali, wypełnionej księgami od mozaikowej posadzki aż po niebotyczne sklepienie.

Kilkunastu krasnoludów krąży po owej ogromnej bibliotece, lecz jej rozmiary sprawiają, iż wydaje się ona niemal pozbawiona wszelkiej żywej obecności. Barczysty mężczyzna odziany w szary płaszcz góruje nad starszym krasnoludem, wpatrując się w niego w zamyśleniu.

- Dlaczego my? Czy Liga Odkrywców nie ma wystarczająco wielu walecznych krasnoludów na swe usługi? Dlaczego chcecie w to mieszać paladynów, w dodatku ludzkich paladynów?

Krasnolud kręci niecierpliwie głową i rozgląda się z niepokojem, jakby podejrzewał, iż cienie rzucane przez lampy biblioteczne są w istocie świadectwem czających się w pobliżu szpiegów.

- Mówiłem przecież: prospektorzy, których wysłaliśmy na miejsce zaginęli wraz z całymi ekipami archeologicznymi. Podobnie jak trzech krasnoludzkich najemników, których wynajęła Liga, chcąc dowiedzieć się co stało się z prospektorami. Nie wiemy co się tam…

Mężczyzna wzdycha z wyrzutem. Jego głos brzmi łagodnie, lecz stanowczo.

- Mój przyjacielu. Jeśli oczekujesz pomocy, powinieneś zaoferować więcej szczerości. Skoro chcesz, bym wysłał moich braci w miejsce, o którym mowa, żądam wszelkich informacji, jakimi dysponujesz. Tu i teraz.

Krasnolud patrzy w ukryte pod kapturem oczy, po czym gestem zachęca człowieka, aby schylił głowę jeszcze bardziej ku niemu. Mężczyzna posłusznie wykonuje ten gest.

- Posłuchaj więc uważnie, sługo Światłości. Wierzymy, iż odnaleźliśmy jeden ze Skarbców Stwórców…

- Stwórców… ?

- Tytanów, człowieku. Tytanów. Żeglarzy. Rzeźbiarzy Światów. Pogromców Bogów. Mają setki imion w setkach języków i setki historii w setkach legend. Szukaliśmy ich siedzib w całym Azeroth.

Zakapturzony mężczyzna kiwa głową.

- Wiem o czym mówisz. Kontynuuj.

- Ktoś nas ubiegł. Przeklęci renegaci. Słudzy Ragnarosa. Klan Ciemnego Żelaza. Ostatnią rzeczą, jaką ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciałby widzieć, jest wiedza Tytanów w rękach Pana Ognia.

Człowiek przez mgnienie oka wygląda, jakby chciał otworzyć usta w zdumieniu, lecz po chwili na jego oblicze wraca całkowite opanowanie.

- Liga nie chce, by po Ironforge rozniosła się wieść, co się tam dzieje, czym jest to miejsce. Nie chce tego również Jego Wysokość, jeśli dobrze mnie rozumiesz, szlachetny panie.

- Czego zatem chcecie od nas?

- To oczywiste – krasnolud wzrusza ramionami – Macie dostać się do wnętrza góry, rozprawić się z Ciemnym Żelazem oraz panoszącymi się tam troggami i przebić się do centrum Skarbca. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak bardzo cenne są dla nas wszelkie informacje, które mogą się tam znajdować.

- Tak. Zaiste, proste – rzuca z przekąsem człowiek. – Dlaczego jednak mielibyśmy się angażować w cudzą wojnę?

- Ach, w rzeczy samej. Targi – krasnolud uśmiecha się ironicznie – Pozwól mi wyłuszczyć owe przyczyny. Po pierwsze, Liga jest bogata. Hojnie finansowana przez zamożnych notabli i kupców Khaz Modan. A także pozostająca w znakomitych stosunkach z Jego Wysokością. Osoba rozsądna jak ty panie, z pewnością doceni wagę owego argumentu. Po drugie, obawiam się, iż wojny Ragnarosa są także waszymi wojnami… Po trzecie, ciekawość. Czyż nie chcecie jako pierwsi ujrzeć wnętrza skarbca Stwórców?

Mężczyzna prostuje się i teraz widać wyraźnie jak bardzo góruje nad krasnoludem.

- Przemyślę to – rzecze cicho – Dam ci znać wkrótce.

- Będę czekał. Jednak pamiętaj, że nie mamy wiele czasu.

Człowiek skłania lekko głowę i odchodzi w kierunku potężnych, otoczonych wielkimi kolumnami galerii, gdzie stoją rozmaite egzemplarze historii naturalnej, dokumentujące działania Ligi Odkrywców w całym Azeroth. Tędy prowadzi droga do Koła – głównej arterii Ironforge.

Krasnolud wzdycha ciężko, odprowadzając wzrokiem oddalającego się człowieka. W pewnym momencie kątem oka zauważa dziwne poruszenie, jakby cień zalegający tuż obok niego drgnął, oderwał się od innych cieni i zniknął. Czuje muśnięcie powietrza na policzku, lecz gdy zwraca głowę w tamtym kierunku, nie widzi nic poza regałami z tysiącami tomów i zwojów.

Zakapturzony mężczyzna przeszedł powoli wzdłuż galerii, wyraźnie zamyślony. Nie zwrócił nawet uwagi na imponujące artefakty i dziwaczne szkielety rozmieszczone tu przez Ligę Odkrywców jako dowód swej aktywności. Aktywności która nie sprowadzała się jedynie do mogącej czasem sprawiać wrażenie pogoni za mrzonką poszukiwania zagubionej w czasie prawdy o pochodzeniu krasnoludzkiej rasy.

Po opuszczeniu galerii Ligi człowiek ruszył wzdłuż Koła, zatłoczonego o każdej porze dnia i nocy. W gruncie rzeczy w Ironforge panowała wieczna noc. Lub raczej, jak powiedzieliby inni, wieczny dzień, gdyż ogromne miasto rozświetlone było przez całą dobę licznymi pochodniami i latarniami.

Jak w każdym wielkim mieście, tu jednak również istniały mroczne zaułki, miejsca, w które nie należało się zapuszczać bez odwagi w sercu i oręża w dłoni. W Ironforge jednym z takich miejsc były Wymarłe Jaskinie – wilgotne, pełne podejrzanych zakamarków, spelunek i nor, gdzie nie postała nigdy stopa uczciwego krasnoluda, gdzie można było znaleźć wszelkie zakazane przyjemności, gwałtowną rozkosz i nie mniej gwałtowną śmierć. Strażnicy rzadko zapuszczali się w ów labirynt. Między siłami porządku Ironforge a zamieszkującymi Jaskinie rzezimieszkami, najemnymi asasynami, warlockami, handlarzami substancji odurzających i trucizn oraz wszelkim towarzystwem, o którym powiedzieć „podejrzane” byłoby eufemizmem na miarę nazwania Stormwind „sporą mieściną”, panowało kruche zawieszenie broni, z którego obie strony umiały czerpać niemałe korzyści.

Tutaj właśnie kierował swe kroki zakapturzony mężczyzna. Za nim zaś podążał bezszelestnie cień.

W Wymarłych Jaskiniach jednak nawet cienie nie są bezpieczne…

Krasnolud miał na sobie czarny skórzany kaftan nabijany czarnymi ćwiekami oraz skórzane spodnie. Jego spojrzenie było twarde i uważne, ruchy zaś miękkie i pełne precyzji. Wydawał się być doskonale świadomy swego ciała i swego otoczenia. Obserwował człowieka, który powolnym krokiem zanurzył się w mrok Jaskiń. Spokojnie wkroczył tam za nim, lecz niemal w tej samej chwili poczuł na gardle zimną stal.

Stanął zupełnie nieruchomo, posłuszny instynktowi i wyuczonym odruchom. Zdumienie, raczej niż strach, odjęło mu mowę. To się nie mogło zdarzyć!

- No no no no… – zacmokała cicho z dezaprobatą zamaskowana postać, jedną dłoń zaciskająca na ustach przybysza, drugą zaś dzierżąca sztylet, którego ostrze opierało się o pulsującą przyspieszonym rytmem arterię – Ta dzisiejsza młodzież… oczy w dupie, co?

Potężne dłonie zacisnęły się mocniej, a na szyi schwytanego zalśniła kropelka krwi. Ten ostatni jednak nie drgnął nawet, doskonale świadomy sytuacji, w jakiej się znalazł i reguł gry, jakie w niej obowiązują.

- Przekażesz swoim panom z Ligi trzy informacje. Po pierwsze, żyjesz tylko dlatego, że tak chce Zakon. Po drugie, Zakon nie ceni kontrahentów, którzy próbują go szpiegować, a ci, którzy robią to w tak nieudolny sposób, obrażają go w dwójnasób. Po trzecie, decyzję przekażemy wam we właściwym czasie i miejscu, o których my zadecydujemy. Zrozumiałeś?

Tamten jedynie skinął głową.

- Doskonale. W takim razie miłych snów.

Dłoń spoczywająca na ustach ześlizgnęła się pod podbródek i gwałtownym ruchem nacisnęła punkt między szczęką a tchawicą. Ciało natychmiast zwiotczało. Krasnolud, którego kształty ukryte były w cieniu, przeniósł nieprzytomnego w pusty zaułek i ponownie zanurzył się w ciemność.

Zakapturzony mężczyzna oparł się o ścianę jaskini w umówionym miejscu i czekał, z dłonią na głowni ukrytego pod szatą miecza. Nie czuł się tu swobodnie, dlatego wpatrywał się w półmrok ze zdwojoną czujnością.

- Pozdrawiam cię, Wielki Mistrzu. Co sądzisz o tej propozycji?

Gottfried drgnął i odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Tuż obok niego, niczym za sprawą magicznej sztuczki, wyłoniła się barczysta, choć niewysoka postać. Krasnolud również opierał się plecami o szorstką ścianę. Nie patrzył na paladyna, lecz jego uważne oczy miarowo omiatały otoczenie, niczym czarne lampy przebijające mrok. Ubrany był w skórzany, matowy kaftan i spodnie, a jego garderoba pełna była pasków, uchwytów i kieszeni oraz innych tajemniczych akcesoriów. Wszystkie metalowe elementy były oksydowane i nie odbijały światła, podobnie jak ostrza licznych, ukrytych teraz sztyletów. Głowę osłaniała mu czarna, nabijana ćwiekami skórzana czapka, na twarzy zaś nosił chustę, spod której wyzierały jedynie przenikliwe i czujne oczy oraz wąski pasek ciemnego czoła. Choć w jego wspólnej mowie słychać było ślady krasnoludzkiego akcentu, jego głos nie brzmiał w charakterystyczny dla mieszkańców Khaz Modan sposób. Był łagodny, cichy i spokojny, choć w owym spokoju dźwięczała stal.

Paladyn, wyraźnie niezadowolony, zmarszczył brwi.

- Wulfdar. Bracie. Wiesz, że nie lubię gdy to robisz.

Krasnolud nie spojrzał na niego, bezustannie omiatając otoczenie wzrokiem. Jedna z jego dłoni spoczywała na rękojeści broni ukrytej w uchwycie kaftana, druga, na przemian otwierająca się i zaciskająca w pięść, eksponowała rękawicę o żelaznych ćwiekach.

- Wybacz mi mistrzu. Jesteśmy w Wymarłych Jaskiniach. W tym miejscu nie należy zwracać na siebie uwagi. Czy dobiłeś targu z Ligą?

- Niczego nie obiecałem. Mam wątpliwości co do tego… kontraktu, Wulfdarze.

Krasnolud niemal niedostrzegalnie skinął głową.

- Rozumiem, mistrzu. To nie jest teren Zakonu. To nie są sprawy Zakonu. Jednak Liga jest potężna i bogata. Dobrze jest mieć potężnych przyjaciół. Bogatych również.

Paladyn skrzywił się z niesmakiem.

- Nie jesteśmy najemnikami!

- Ciszej, mistrzu… – krasnolud aż ugiął krótkie nogi, a jego dłoń zacisnęła się mocniej na rękojeści sztyletu – Nie. Nie jesteśmy. Jednak musimy jeść. Spać. Kupować broń. Konie. Mikstury. Zakon jest ideą, lecz ma także żołądki. Wsparcie Kościoła jest niepewne. Sam wiesz, mistrzu, że Zakon ma wielu wrogów czyhających na jego upadek i gotowych skonfiskować jego dobra. Wasze majątki, włości zostały w Lordaeronie, a…

Gottfried machnął niecierpliwie ręką.

- Wiem, co się stało z naszymi dobrami. Wspomnienia są wciąż świeże. Zaprawdę, nie musisz mi tego przypominać.

Krasnolud westchnął i milczał przez chwilę.

- A zatem musisz mi przyznać rację, mistrzu. Zakon nie może polegać na dobrej woli tego, czy innego dostojnika. Musimy mieć własny majątek i dobrze go zainwestować. Musimy się ubezpieczać. Liga oferuje nam szansę, na zabezpieczenie naszych interesów na wiele lat.

Gottfried odwrócił się i spojrzał na krasnoluda.

- Powiedz mi szczerze, Wulfdarze. Szczerze. Czy chcesz, byśmy to zrobili, gdyż troszczysz się o dobro Zakonu? Czy też dlatego, że twe serce pożera ciekawość, podobnie jak serca przywódców Ligi?

- W grę wchodzą obie przyczyny – odpowiedział bez wahania krasnolud – Od tysięcy lat próbujemy dociec do naszych korzeni, dowiedzieć się czym jest nasze dziedzictwo, ile prawdy jest w legendach. Jestem dzieckiem mego ludu i nigdy się go nie wyprę, mistrzu. Jestem kim jestem. Jednak, jak sam mi kiedyś powiedziałeś, każdy służy Światłu wykorzystując talenty, którymi go ono obdarzyło. Mojej wierności i oddania nikt nie ma powodu kwestionować.

- I nikt ich nie kwestionuje, bracie – odparł równie zdecydowanie Gottfried. – Zrozum jednak, że dobro Zakonu leży w moich rękach. To ciężkie brzemię. Muszę rozważyć wszelkie za i przeciw, nim podejmę decyzję.

- Rozważ zatem jeszcze Ciemne Żelazo. Ragnarosa. I politykę, mistrzu, jak zawsze. Każda potężna organizacja pragnie utrzymać i zwiększyć swą potęgę. Każda organizacja powołana do odkrywania sekretów, strzeże ich zazdrośnie. Liga ukrywa to, co dzieje się w Uldamanie. Jest przerażona. Ukrywa to nawet przed królem. Szlachta Bronzebeardów błądzi w ciemnościach. W samej Lidze panuje niepokój. Wykonuje się nierozważne ruchy. Dwóch zbyt gadatliwych prospektorów gdzieś ostatnio zniknęło. Cóż, w sztolniach i na terenach wykopalisk łatwo o wypadek, jak sądzę…

- A co się tam dzieje? W Uldamanie?

- Przypuszczam, że tego można dowiedzieć się tylko w jeden sposób. Pamiętaj, mistrzu. Przyjaciele. Pieniądze. Długi wdzięczności. Lub nowi wrogowie, którzy mają długie ręce.

- Skąd mamy wiedzieć, czy i nam nie przydarzą się wypadki, gdy już wykonamy swoją pracę dla Ligi?

Maleńkie zmarszczki zaznaczyły się w kącikach ust krasnoluda. Uśmiechał się w ciemnościach.

- Oni są potężni, lecz nie głupi, mistrzu. Liga Odkrywców nie pójdzie na wojnę jednocześnie z zakonem wojennym Światła i Dworem Ravenholdt. Może nie jestem już w gildii, ale wciąż mam tam wielu przyjaciół.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie kapaniem wody gdzieś obok i odległymi odgłosami wielkiego miasta. W końcu paladyn przemówił.

- Zakon wkroczy do Uldamanu. Niech Światło nas prowadzi.

Krasnolud po raz pierwszy na moment odwrócił głowę i zwrócił swe spojrzenie ku paladynowi. Po raz pierwszy też w jego głosie zabrzmiała jakakolwiek emocja.

- Mistrzu. Czy poślesz mnie tam?

- Nie, Wulfdarze. Wiem, jak bardzo chciałbyś ujrzeć tamto miejsce. Jednak skoro mamy uderzyć w trzewia góry, niech uderzy w nie pięść