czwartek, 30 września 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział czwarty, ostatni

Bitwa, podobnie jak ta najdłuższa z nocy, zdawała się nie mieć końca. Gdy tylko dotarli do ogromnego, szkaradnego posągu, we wnętrzu którego zalegały szczątki niezliczonych ofiar, Belnistrasz rozpostarł swe ramiona i zanucił pieśń w języku brzmiącym niczym trzask płomieni wielkiego ogniska. W jednej chwili ciemności stały się gęste od nieumarłych, którzy ruszyli ku nim ze wszystkich stron. Paladyni walczyli w ciasnym pierścieniu, osłaniając mężczyznę własnymi piersiami i kładli wrogów pokotem, lecz przecież ciągle zjawiali się nowi, jakby sama ciemność płodziła swe dzieci bez opamiętania. Ciała piętrzyły się coraz wyżej, coraz trudniej było im operować orężem, zmęczenie odzywało się coraz głośniej…

Nicolaus potknął się, runął na jedno kolano i wstał z trudem, podtrzymywany przez Celeresa, który w tej samej chwili otrzymał straszną ranę, gdy ostrze czarnej włóczni dzierżonej przez potężnego nieumarłego quilboara przebiło płytę napierśnika i przeszło między żebrami. Paladyn jęknął i upadł na wznak, lecz tym razem jego bliźniak osłonił go przed napierającym tłumem. Ciśnięty resztką sił, wzmocniony rozpaczą i wściekłością egzorcyzm uderzył mocniej niż inne i buchnął szczątkami rozerwanych sług Plagi, dając obrońcom kilka cennych sekund.

Śmierć, ich stara przyjaciółka, patrzyła im w oczy i uśmiechała się szeroko, lecz wtedy Belnistrasz skończył swoją pieśń równie nagle, jak ją rozpoczął. Rozległ się jęk, potem skowyt zdający się dochodzić z samej Wirującej Otchłani, a wreszcie doszedł do ich uszu przenikliwy łoskot rozpadającego się posągu. Zapadła całkowita cisza. Ciemność, w której się znaleźli sprawiła, iż mrok jakiego doświadczali jeszcze kilka chwil przedtem zdał im się jasnym blaskiem dnia. Zaświszczały kilkakrotnie ich ostrza, gdy na oślep poszukiwali stłoczonych w pobliżu wrogów. Wyciągnęli dłonie, niczym ślepcy, by przekonać się, czy ich bracia stoją przy nich.

1. wtedy zapłonął ogień. Czerwony ogień.

Oświetlone krwawym płomieniem nieprzeliczone stosy ciał leżały przed nimi, podobnie jak resztki potrzaskanego idola quilboarów. Oszołomiony Celeres podnosił się z ziemi. Jego napierśnik był nietknięty.

- Popatrzcie w płomienie, bracia! – rzekł z dziwnym spokojem Delenitor, który uczynił to pierwszy.

Szum. Szum skrzydeł wdzierał się do ich umysłów. A także obraz ogromnego czerwonego smoka. I głos, głębszy niż krasnoludzkie sztolnie Kotła w Piekącym Wąwozie:

„Jesteście tymi, których miałem nadzieję spotkać. Rozbudziliście na nowo moją wiarę w śmiertelników. Podążajcie naprzód, słudzy Światła. Nie ma już w tym miejscu żadnej siły, która mogłaby was powstrzymać… ”

„Tak, teraz już wiem. Nie mam nic… nie mam w sobie dość sił, by was powstrzymać na drodze ku mnie. Wspinacie się po krętej, wężowej ścieżce ku szczytowi mego wzgórza, gdzie cierniste sklepienie zawieszone jest tak nisko, iż niemal można je pochwycić w dłonie. Widzę coraz mniej, gdyż rzesze mych sług padają pod waszymi ciosami. Nawet Mordresz, który nie zawiódł mnie nigdy dotąd, który miał zatańczyć na waszych kościach, skowycze teraz u wrót Czeluści, albowiem mój Pan nie toleruje słabości. Gwardziści Plagi biegną ku wam z mieczami w dłoniach, moi warlockowie ciskają w was bezkształtne kęsy Cienia, lecz przecież nic nie zmieni tego, co stać się musi. Zbliżcie się i zmierzcie się ze mną, paladyni! Zbliżcie się, a ujrzycie gniew, który zmrozi waszą krew, skruszy waszą stal, zdławi wasze światło! Ja, Amnennar, Niosący Chłód, czekam na was! ”

Wąska ścieżka, która oplatała wzgórze, zdawała się wić w nieskończoność. Niemal każdy krok paladynów znaczyły ślady walki. Przestali rozmawiać, przestali nawet myśleć, jedyne co kierowało ich ruchami to instynkt wojownika i łaska sługi Światła. Pradawny się nie mylił – po tym, jak tajemniczy rytuał został odprawiony, nie napotkali godnych siebie przeciwników, a niewolnicy Plagi padali pod ich ciosami całymi dziesiątkami. To było zbyt łatwe i gdyby nie śmiertelne zmęczenie, paladyni zaczęliby się niepokoić. Nawet wypoczęci nie domyśliliby się jednak prawdy, gdyż nie mogliby przeniknąć czarnej duszy istoty, którą zgładzić przybyli.

Gdy wreszcie znaleźli się na szczycie, ich oczom ukazał się wysłannik Plagi w całym swym majestacie. Widmowa, lśniąca błękitnym światłem postać unosiła się przed nimi, na wpoły materialna, na wpoły zanurzona w Otchłani. Purpurowa szata okrywała od pasa w dół zniekształcone, animowane złowrogą magią szkieletowe ciało. Istotę oplatały łańcuchy, które zdawały się ginąć gdzieś w mrocznej pustce, jakby Licz był niewolnikiem przykutym jednocześnie do obu światów. Oczy w rogatej czaszce płonęły nienawiścią. Gdy bestia uniosła szponiastą dłoń, jakby na powitanie, zamigotały na niej białe smugi krystalizującego się lodu.

„Jesteście nareszcie” – odezwał się głosem pełnym wściekłości i cierpienia w języku, którego zrozumieć nie mogli. – „Jakże długo na was czekałem… jakże długo…”

Paladyni nie odzywają się ani słowem, nie czekają ani chwili.

„Widzę was teraz mymi własnymi oczyma. Istoty z krwi i ciała, lecz płonące wewnętrznym ogniem. Wasze źrenice palą złotem, przebijają niczym włócznie. Mój Pan, następca Ner’zhula, patrzy przeze mnie. Strzeżcie się, on nie zapomina! Ja jestem gotów przyjąć waszą magię, przyjąć Światło, które niesiecie. Nie jestem władcą samego siebie i będę walczył, choć teraz już wiem, że nie zwyciężę. Uderzajcie, a ja odpowiem mocą wezwaną z Czeluści. Uderzajcie, a ja wezwę sługi z Otchłani. Wasze ostrza lśnią mocą runów i znów czuję ból, jak dawniej! Uderzajcie, przebijcie zabliźnioną membranę, wykłujcie owo plugawe oko w przegniłej czaszce, którym się stałem! Uderz…

… teraz, na moment przed podróżą, wynurzam się z czarnej rzeki i znów pamiętam. Łańcuchy pękają z trzaskiem i ja, Amnennar nie jestem przez ową jedną chwilę tym, czym się stałem, lecz tym, kim się narodziłem. Dumnym szamanem mego szlachetnego ludu, który patrzy bez lęku w wasze zdumione twarze. Me serce znów uderza. Me płuca zachłannie karmią się owym jednym, jedynym oddechem, jaki mi podarowaliście.

Teraz, na moment przed podróżą w nicość, czuję strach.

Czuję ból.

Czuję wdzięczność…”