środa, 28 kwietnia 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub

Jasna, tętnicza krew popłynęła wąską kamienną rynną, bulgocząc dziko. Wzmogło to jedynie pasję, z jaką siedmiu kapłanów pracowało nad wciąż jeszcze żyjącymi niewolnikami długimi, rytualnymi nożami. Z ich gardeł wyrywały się chrapliwe krzyki, niemal równie głośne jak przedśmiertne wrzaski składanych w ofierze trolli.

- Hakkar!
- Hakkar!!!
- Krew dla Hakkara!! Rzeź dla Hakkara!!!

Z tyłu ołtarza, podnieceni przelewem krwi, oszołomieni napojem bogów strażnicy długimi włóczniami bezceremonialnie pchali przed siebie kolejnych straceńców po stromych schodach piramidy. Rozlewające się w coraz większe strugi mocz, kał i inne płyny ustrojowe oraz krążące nad nimi roje wielkich jak motyle much, znaczyły drogę nieszczęśników. Panował straszliwy upał i wielka wilgotność, typowa dla dżungli Stranglethornu. Duszna, gęsta atmosfera sprawiała, że strażnicy świątynni byli bardziej jeszcze brutalni niż zwykle, a Atal’ai, którym pot dosłownie zalewał oczy, wycinali bijące serca z pełną energii wściekłością.
Poza tym wiedzieli, że mają niewiele czasu. Spieszyli się.

Złakniony krwi tłum wył w zbiorowym szaleństwie na ogromnym placu u podnóża piramidy, powstrzymywany brutalnie przez uzbrojonych aż po kły elitarnych gwardzistów Atal’ai. Ceremoniał musiał być doprowadzony do końca. Kapłani przez wiele miesięcy gromadzili w celach świątynnych jeńców z grabieżczych wypraw wojennych prowadzonych przez imperialne armie Gurubashi. Tysiące miały dziś umrzeć, by dać wreszcie materialne życie istocie, której głód musiał być zaspokojony.

Gęsta krew spływała powolnym, krzepnącym strumieniem aż do płaskiej platformy, otoczonej zapalonymi pochodniami i bijącymi pokłony Atal’ai w liturgicznych szatach. Tutaj rynna przybierała kolisty, zamknięty kształt. W jakiś osobliwy sposób napływający nieustannie płyn nie przelewał się jednak przez kamienne krawędzie, lecz znikał w samym środku, gdzie niewyraźnie niczym mgiełka rysował się pulsujący kształt. Promieniował z każdą sekundą coraz bardziej namacalną ciemnością, grozą i szaleńczym pragnieniem.

Zabijano tak wielu, w tak szybkim tempie, że kapłani musieli zmieniać się co jakiś czas przy ołtarzu ofiarnym, gdyż omdlewały im ręce. Zapach krwi doprowadzał wszystkich do szaleństwa. Krzyk tłumów w dole zdawał się brzmieć niczym ryk jakiejś pierwotnej bestii. Zul’Gurub widziało wiele śmierci, morza krwi przelano na jego ołtarzach, placach i ulicach, jednak nigdy jeszcze nie rozpętano równie dzikiego, a jednocześnie metodycznego szaleństwa, jak owego czarnego dnia.
Najgorsze miało się jednak dopiero wydarzyć.

………….

Od strony trzech bram miasta maszerowały oddziały wojska, zbliżając się promieniście do centrum, gdzie rytuały przywołania zmierzały do punktu kulminacyjnego. Ciężkozbrojne szeregi trolli znaczył las długich włóczni, widocznych z daleka przez niską zabudowę ubogich chat, lecz zasłoniętych od północy, gdzie pyszniły się domostwa znaczniejszych mieszkańców. Maszerowali z ponurymi minami, ich nagie, twarde stopy uderzały mocno, bryzgając dookoła błotem wąskich uliczek, dudniąc głucho na brukowanych alejach. Czarne nagolenniki armii Gurubashi, jasnoczerwone napierśniki Kompanii Najemniczej, purpurowe, skórzane hełmy Wolnych Łowców Głów Witherbarków - do stolicy najpotężniejszego imperium trolli wkroczyły najliczniejsze siły zbrojne w całej jego historii.

Na czele maszerującego od wschodniej bramy oddziału Kompanii Najemniczej szedł z dumnie uniesioną głową sam Gul’Rabash, zwany Zabójcą Demonów. Ów ogromny troll pozbawiony prawego kła, z szeroką przepaską zakrywającą oczodół martwego oka, z obliczem naznaczonym gęstą siatką blizn, ściskający ciężkie drzewce okutej brązem włóczni, kroczył przed siebie energicznie, podając rytm swym wojownikom. Prowadził Martwą Kolumnę, najwierniejszych z wiernych, weteranów dziesiątek bitew, mistrzów wojennego rzemiosła, którzy byli dla niego jak bracia i poszliby za nim choćby w ogień Otchłani. Jego jedyne oko gorzało wściekłością i gorączką zbliżającej się rzezi. Twarde jak kamień muskuły na nagich ramionach lśniły kroplami potu. U lewego boku zwisał mu szeroki, ciężki miecz, u prawego zaś zakrzywiony sztylet znaczony runami wudu. Na szyi grzechotały mu fetysze, kościane amulety wiążące dusze pokonanych wrogów, pamiątki niezliczonych starć, o których układano pieśni i poematy na wszystkich ziemiach trolli, od dżungli Stranglethornu, aż po lodowe pustkowia Northrendu. Dziś Gul’Rabash miał nadzieję okryć się największą chwałą i przypieczętować swą bitewną glorię, gdyż służył nie temu, kto zapłaci najwięcej, lecz sprawie wszystkich trolli. Był przekonany, iż Zandalarczycy nie kłamią. Zbyt wiele widział.

Obecność tak licznych w mieście wojsk nie mogła być oczywiście tajemnicą. Zwiadowcy Gurubashi nie uprzedzili jednak miasta o zbliżających się armiach. Strażnicy miejscy na murach nie podnieśli alarmu, gdy ujrzeli nadchodzące oddziały. Wszystkie bramy stanęły otworem. Część mieszkańców wiwatowała w oknach i na ulicach, większość jednak pochowała się w najciemniejszych zakamarkach swych domostw, przeczuwając burzę, która rozpęta się wkrótce nad Zul’Gurub.

Straże miejskie, a nawet część ludności mogły stać po stronie intruzów, jednak w kompleksie świątynnym, będącym swoistym miastem w mieście, należało się spodziewać nieugiętego i całkowicie bezwzględnego oporu. W wielkich budynkach koszar gwardii świątynnej zakotłowało się od trolli, które w pośpiechu, lecz zarazem w żelaznej dyscyplinie, zbroiły się i grupowały na dziedzińcach w regularnych czworobokach.
Kilka oddziałów straży ruszyło już wzdłuż ulic Zul’Gurub, by dopaść intruzów, nim ci dotrą do granic świętych przybytków Atal’ai. Maszerowali ze stężałymi twarzami, gotowi na rzeź, która miała się rozegrać wśród ulic i zaułków metropolii.

Tymczasem inna rzeź trwała w najlepsze. Kapłani zabijali bez wytchnienia, ich szaty były sztywne od zakrzepłej krwi. Roje dokuczliwych owadów i padlinożerne ptactwo krążyły wśród rzucanych na wielkie stosy zwłok. Atal’ai wyraźnie się spieszyli. Krew bulgotała w rynnie, spływając ku platformie, gdzie płomienie to przygasały, to rozbłyskiwały oślepiającym światłem, choć nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. W pulsującym cieniu coraz wyraźniej zarysowywał się kształt. Dobiegał także stamtąd głos, przemawiający coś w budzącej grozę mowie, chociaż był jękliwy i niewyraźny, niezdolny do zagłuszenia panującego w tym miejscu gwaru.

Mały odpoczynek

Zostawimy teraz na pewien czas wątek dotyczący upadku Lordaeronu i ucieczki naszych bohaterów do królestwa Stormwind, gdzie zbudowany został zakon Ex Tenebris Lux.

Zapraszam w inne czasy i inne miejsca - przyjrzymy się teraz historii trolli, historii Zul'Amanu, Proroctwa Mosh'aru i krwawego boga Hakkara.

środa, 21 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Interludium: Szkarłatna kawaleria

Na wzgórze wjeżdża jeździec.

Jego rumak szczerzy białe jak śnieg zęby, parska i zarzuca łbem, wpatrując się w rozpościerający się przed nim w dole widok. Drobi niecierpliwie prawym kopytem, jakby szykował się już do szarży. Ze stalowych, lśniącym złotem, nakładających się na siebie płyt na łbie ogiera wynurzają się dwa ostre szpikulce. Wielkie, pokryte bojowym opancerzeniem zwierzę wydaje się pochodzić nie z tego świata. Wygląda, jakby pociło się lotnym złotem – błyszczący obłoczek otula lekką mgiełką jeźdźca, który sprawia bardziej jeszcze niezwykłe wrażenie.

Tkwi w ciężkim siodle bojowym tak pewnie, jakby się w nim urodził. Jego zbroja płytowa w kolorze złota pokryta jest wygrawerowanymi wersetami Kodeksu, które zdają się żyć własnym życiem, pulsując delikatnym światłem. U pasa wisi nieodłączny, ciężki Libram w zdobionej rubinami oprawie. Twarz o mocnych, kanciastych szczękach okalają krawędzie hełmu, zwieńczonego rzeźbieniem w kształcie łabędzich skrzydeł. Nie widać na tym obliczu żadnych emocji, gdy patrzy w dół, ku płonącemu miastu, gdzie toczy się krwawa bitwa. W jego oczach błyszczą dwa pożary – jeden jest ogniem odbitym, drugi ogniem wewnętrznym.

Paladyn unosi w górę ogromną, dwuręczną buławę o ośmiu ostro sterczących krawędziach głowicy.

Na wzgórze wjeżdżają powoli kolejni jeźdźcy na podobnych, opancerzonych ogierach. Kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu. Niektórzy z nich dzierżą ciężkie kopie, zwieńczone szkarłatnymi proporcami obramowanymi złotem. Pośrodku krwawego tła błyszczą złote symbole, przypominające nieco miecze o dwóch, skierowanych ku sobie, łamanych gardach. Bez słów, w ciszy przerywanej jedynie parskaniem rumaków, formują ciasny szyk, który wygląda jak jednolity mur końskich i ludzkich ciał, stali, złota i ognia, gdy błogosławieństwa zaczynają grzmieć zwielokrotnionym echem.

Potem zapada cisza. Paladyn dzierżący buławę wznosi ją ponownie. Lewą ręką zamyka przyłbicę i teraz jedynie lśniące złotem oczy rozjaśniają ukrytą pod hełmem ciemność. Z gardła wyrywa mu się jedno słowo, które natychmiast powtarzają pozostali, a okrzyk ten niesie się z wiatrem ku czarnemu, stłoczonemu na równinie przed zniszczoną palisadą Pyrewood tłumowi.

- Śmierć!!!!

Ziemia drży pod kopytami, narastający łoskot wstrząsa okolicą, gdy konnica rusza w dół wzgórza, błyskawicznie nabierając szybkości. Rumaki szczerzą zęby, potężne mięśnie pod szkarłatnymi tabardami prężą się, niczym mithrylowe łańcuchy. Jeźdźcy unoszą się w strzemionach, ich uważne oczy pod przyłbicami gorzeją złotem. Lśniące runami Światła młoty unoszą się do ciosu.

Oto szarża niosąca śmierć samej śmierci. Tutaj i teraz. W owym dziwnym miejscu, w którym krzyżują się ścieżki przypadku, przeznaczenia i ludzkiej wolnej woli.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Rozdział dwunasty: W ogniu bitwy.

W ciasnym szyku przekraczają płonącą palisadę, widząc jak pierścień nieumarłych powoli się wreszcie za nimi zamyka. Z przodu niezmordowani bracia Malleus torują im drogę wśród zabudowań. Kilka ognisk ludzkiego oporu wciąż jeszcze tli się w mieście – tutaj garstka zbrojnych w barwach rodu Silverlaine, tam kilkunastu co odważniejszych i wciąż żywych mieszkańców Pyrewood. Synowie Valeriusa jedynie oczyszczają pole wokół nich i prą dalej, w głąb osady, ku klasztorowi, nad którym wciąż widać błyski magii Światła. Drugi oddział łączy się z ocalałymi, którzy nie mają dość sił i dość wiary, by w pełni zaakceptować to co widzą i by radować się z ocalenia, wyglądającego jedynie na odroczenie nieuchronnego wyroku. Nieliczne ocalałe kobiety i pogrążone w szoku dzieci trafiają w środek zbrojnego kręgu, który posuwa się szlakiem braci Malleus, ku zachodniej ścianie palisady. Spomiędzy buchających ogniem budynków nieumarli podejmują wściekłe i nieustanne ataki, które odpierane są dzięki niszczycielskiej i leczniczej magii Światła, falom rozszalałych żywiołów rozpętanych przez Polaca, którego oczy przybierają czerwoną od płomieni i popękanych z nadludzkiego wysiłku naczyń krwionośnych barwę oraz heroicznej obronie żołnierzy Lordaeronu, walczących jak osaczone dzikie zwierzęta.

- Silverlaine! – krzyczą zbrojni w barwach barona, dostrzegając zbliżającą się odsiecz. Ich proporzec wciąż łopocze na wietrze, trzymany przez wysokiego, żylastego szlachcica w staroświeckiej zbroi. Nie ma czasu na żadne słowa, żadne gesty. Po prostu żołnierze robią miejsce w szyku dla nowych wojowników. Nowe miecze uderzają w nieumarłych.

Kobiety, dzieci, ranni i wycieńczeni ludzie wnoszą chaos w szeregi, spowalniają ich marsz. Paladyni nie są w stanie jednocześnie leczyć i powstrzymywać hord napierających ze wszystkich stron. Dwa ghule przeskakuja ponad zbrojnymi, lądując w środku kręgu, gdzie jednak zostają rozsieczone w krwawej, mozolnej masakrze przez ledwo trzymających się na nogach rannych żołnierzy. Oddział posuwa się coraz wolniej, zbyt wolno, aż wyrwa w szeregach Plagi będąca skutkiem uderzenia Pięści Światła, zamyka się i wszyscy muszą się zatrzymać. Przez chwilę wydaje się, że wszystko stracone, nawet trzej paladyni muszą się cofnąć pod naporem czarnego tłumu. Ich szyk musi przecież w końcu pęknąć, ustąpić sile otaczającej ich niewyczerpanej nienawiści.

W niebie rozwiera się czarna szczelina, rozlega się dziwny grom, przypominający odgłos wielkiego, kryształowego dzwonu. Na otaczających ich nieumarłych zaczyna sypać się nawałnica ostrych niczym brzytwy odłamków lodu, tak gęsta, iż obrońcy mają wrażenie, iż oto między nimi a ich prześladowcami wyrasta nagle błękitno-biała, na wpół przeźroczysta ściana. Krąg zacieśnia się gwałtownie, gdy ludzie cofają się spod lawiny, nie chcąc zostać rozszarpani. Wzrok z trudem prześlizguje się na wylot przez lodowy wodospad, który obiera ciała do kości, a potem miażdży kości, wbijając je z pomnożonym tysiąckrotnie łoskotem w zakrwawioną ziemią.

Polac oddycha ciężko, coraz ciężej, jego dłonie drżą spazmatycznie, gdy podtrzymuje przywołaną z Otchłani nawałnicę lodu. Jest przekonany o tym, że za kilka chwil jego serce eksploduje, a on zwymiotuje krwią i umrze. Nigdy jeszcze nie czuł się tak wycieńczony. Lecz przecież sinobiałe ostrza i wielkie zmrożone głazy wciąż sypią się z wirującej rany, którą zadał materii świata nad ich głowami.

Nieumarli dostrzegają promieniującą mrokiem sylwetkę maga. Próbują przedostać się do niego, zdusić kruche życie, zakończyć pustoszącą ich szeregi nawałnicę. Ich napór zatrzymuje jednak ściana lodu, światła i stali. Jedynie samotny wielki ghul przedziera się cudem przez te zapory, zabijając dwóch słaniających się na nogach ludzi Silverlaina i sięga pazurami ku gardłu Dalarańczyka. Ten patrzy z rezygnacją na zbliżającą się śmierć, nie zasłania się jednak, utrzymując formułę zaklęcia. Nagle Polacowi wydaje się, że czas zastygł w miejscu. Ghul kłapie bezsilnie kłami tuż przed jego twarzą i oto w tej samej chwili na jego szyi zaciska się czyjeś ramię. Polac dostrzega zdumiewające szczegóły – pojedyncze kółka kolczugi rozerwane i poplamione krwią, brązowy ścieg na czarnej rękawicy, błysk stali… Bestia szarpie się z nieludzką siłą, lecz człowiek, który ją powstrzymał tnie trzymanym w drugiej ręce dziwacznym sztyletem, rozpryskując dookoła czarną posokę, aż potworny łeb oddziela się od tułowia, a cielsko pada w drgawkach na ziemię. Mag widzi przed sobą usta rozciągnięte w wilczym uśmiechu, słyszy skowyt polującej bestii wyrywający się z gardła jego wybawcy i na sekundę zanim pada zemdlony uświadamia sobie, że widzi przed sobą Haagena, zamienionego w oszalałego berserkera, a sztylet jest w istocie odłamkiem złamanego miecza.

Szczelina w niebie zasklepia się, grzmot tysięcy lodowych odłamków cichnie w jednej chwili, jednak zanim nieumarli są w stanie zgrupować się na nowo i dopaść ich stłoczonego, opancerzonego tarczami, najeżonego ostrzami oddziału, bracia Malleus przedzierają się do nich. Wspólnie, zabijając bezustannie i bez chwili wytchnienia, udaje im się dotrzeć pod sam klasztor i tam rozbijają pierścień nieumarłych, za którym rozpościera się zdumiewający widok.

Dziewczyna wciąż stoi, choć powinna upaść dawno temu. Paladyni nie mogą uwierzyć w to, co widzą – drobna kapłanka Światła utrzymuje pulsującą tarczę energii, pod którą kuli się kilka sylwetek. Przybyli formują wokół niej krąg w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą tłoczyli się nieumarli. Gdy Gottfried wkracza pod lśniącą kopułę i zbliża się do niej, widzi w jej oczach niewysłowioną ulgę. Dziewczyna traci przytomność i pada mu w ramiona, a on tuli ją delikatnie. Młot upada w błotnistą ziemię. Drobna sylwetka wygląda niczym dziecko w chwili, gdy Gottfried unosi ją na rękach. Pokrwawiony paladyn w resztkach potrzaskanej zbroi płacze bezgłośnie, a potem układa ją ostrożnie i resztką magii Światła, którą jest jeszcze w stanie wykrzesać ze swego wycieńczonego ciała, przywraca bicie jej serca. Dziewczyna nie otwiera oczu, śniąc sen o bramach Czeluści, spod których odciągają jej duszę świetliści aniołowie o siwych, skrwawionych włosach.

Tarcza kapłanki gaśnie, lecz na jej miejsce wykwitają już nowe. Paladyni przygotowują się do swej ostatniej walki. Gdyby ktoś spojrzał na pole bitwy okiem ptaka, zobaczyłby płonące Pyrewood zalane przez czarne morze. Krąg obrońców przed wejściem do spalonego klasztoru, złączający tarcze w oczekiwaniu na bezlitosny szturm, który zakończy tę historię. Niewielu pozostało tych, którzy mogą jeszcze ustać na nogach. Paladyni nie mają w sobie już dość sił, by leczyć i nawet bracia Malleus wyglądają na śmiertelnie zmęczonych. Omdlałe ręce, pęknięte miecze, strzaskane tarcze, zbryzgany krwią i błotem proporzec, jęki rannych, monotonny płacz kobiet i dzieci, gasnący ogień w oczach paladynów.

Nie ma już sił. Nie ma nadziei.

Plaga szykuje się do natarcia.

środa, 14 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Rozdział jedenasty: Pyrewood.

Haagen, syn Lane’a patrzy. Widok wypala się w jego źrenicach, przenika do umysłu, pędzi strugami krwi ku sercu i przyprawia je o szaleństwo. Wyschnięte usta. Wilgotne oczy. Oto przed nim Światło wypisuje dalszy ciąg wiadomości, którą otrzymał w komnacie gwardii.

Bracia Malleus uderzają. Walczą w ciasnym szyku, który otwiera się i zamyka z niepojętą szybkością w dziwnym, nieregularnym rytmie, niczym płatki drapieżnego kwiatu. Nieumarli nie spodziewają się takiego ataku, takiej furii – paladyni wbijają się w ich szeregi głęboko, niczym świetlista włócznia. Ciała wojowników Plagi dosłownie eksplodują, rozrywane energią egzorcyzmów, rozsiewając dookoła plugawe szczątki. Palący blask Świętego Gniewu rozchodzi się niczym fala uderzeniowa, rażąc całe tuziny żywych trupów, wygotowując każdą kroplę płynu w ich groteskowych ciałach i przesłaniając widoczność wznoszącą się w górę białą mgłą.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie lekceważy nieumarłych. Są wśród nich bezmózgie, lecz drapieżne i niesłychanie szybkie ghule, które ożywia jedynie wiecznotrwały głód, i które nie są niczym więcej, niż groteskowymi marionetkami w rękach swego pana. To puste, przekształcone złowrogą magią ciała tych, których dusze dawno ciśnięto w Czeluść. Są tam też jednak wojownicy Plagi, w większości powstali z martwych żołnierze Lordaeronu, którzy walczą jak za życia, lecz nie straszne im rany, ani ponowna śmierć. Nieprzeliczone armie Plagi kierowane są żelazną wolą Króla Lisza, który bez trudu rozsiewa całun swych czarnych myśli z lodowego tronu Northrendu, ku Wschodnim Królestwom. Nagie kości, otwarte czaszki, przegniłe języki zwisające z odsłoniętych szczęk, puste, lecz przecież widzące oczodoły – sam widok przyprawia większość ludzi o szaleństwo.

Bracia Malleus są jednak doskonałą odpowiedzią na grozę Plagi. Oto wprawiona w ruch Machina Światła, niczym młyn, którego żarna mielą niewzruszenie zboże Cienia. Ciężkie topory Celeresa i Nicolausa rozmyte w jasne smugi świszczą przeraźliwie, krusząc tarcze, tnąc płyty zbroi, odrąbując członki.

Nieumarli otrząsają się w końcu z pierwszego uderzenia i próbują rozbić szyk paladynów, sparaliżować ową złowrogą machinę zniszczenia. Jest ich wielu, bardzo wielu, ich ostrza zdają się być wszędzie, szpony i kły ghuli przecinają powietrze, próbując dosięgnąć synów Valeriusa.

Drapieżny kwiat jednak gotów jest na przyjęcie ich wściekłości. Gdziekolwiek uderzają słudzy Plagi, tam spotyka ich mur obronny, przemieszczający się nieomylnie, z wiedzioną łaską Światłości precyzją. Miecze kruszą się jak suche patyki na lśniących pulsującą magią tarczach trzech paladynów. Gdy tylko zagrzmi na tarczy cios, ta jest już w innym miejscu, gotowa na kolejne uderzenie, po którym z kolei uderzają z mechaniczną precyzją młoty i egzorcyzmy. Tymczasem kwiat otwiera się i dwaj bliźniacy znów tną nieomylnie swymi toporami o długich drzewcach, by po chwili zanurzyć się ponownie pod schronienie pobłogosławionych tarcz swych braci. Stanowią jedność, stanowią całość. Są niczym opancerzona, kąsająca bestia, plująca ogniem, tnąca pazurami, na pozór ciężka, lecz przecież poruszająca się ze zwodzącą oczy szybkością.

Haagen ściska swój miecz. Patrzy, chłonąc każdą chwilę owego misterium. Dopiero gdy dostrzega, iż Gottfried i pozostałych dwóch paladynów ruszają naprzód, otrząsa się, a z jego gardła wyrywa się nieartykułowany ryk. Niewielu ludzi zostaje na wzgórzu, albowiem ci, którzy zobaczyli jak uderza Pięść Światła nie mają w sobie dość tchórzostwa, ni rozsądku, by nie dołączyć do bitwy.

Gdziekolwiek ostrze lub szpon zdołają się przedrzeć przez ruchomą zasłonę tarcz, tam zatrzymują je płyty zbroi. Gdziekolwiek ostrze dosięga mimo wszystko żywego ciała, tam rana goi się w jednej chwili, a jedyną tego oznaką są gruzły na zaciśniętych szczękach paladynów i krople potu na ich skroniach. Nieustający huk egzorcyzmów i pieczęci oraz ciągły blask zaklęć sprawiają, że synowie Valeriusa kierują się bardziej instynktem, niż zmysłami. Strugi oślepiającego złota spływają z Delenitora, gdy ten czerpie z niewyczerpanych źródeł Światła, lecząc siebie i swych braci, nim rany zdołają zakłócić ich wspólny rytm. Potężne mięśnie pracują bez wytchnienia, płuca zachłannie czerpią rozgrzane magią i pożarem powietrze. Bestia wrzyna się coraz głębiej w czarne łany, zostawiając za sobą sterty szczątków. Miniaturowa falanga Światła przedziera się przez zrujnowaną, płonącą palisadę do Pyrewood i brnie dalej, naprzód, w nadziei, iż dotrze do kogoś żywego.

Hałas czyniony przez paladynów zagłusza wszelki zgiełk bitwy. Wyrwa, jaką uczynili w szeregach nieumarłych bracia Malleus nie zdążyła się jeszcze do końca zamknąć, gdy uderzają w nią pozostali. Enneal i Gottfried, chroniący burzą Światła oba skrzydła. Beors, którego morgenstern szarpie i rozrywa ciała nieumarłych, jakby paladyna otaczała szara, najeżona kolcami wichura. Haagen walczy na czele, jego błyszczący odbitym światłem płonącej osady miecz niczym kosa w okrutnych żniwach kładzie pokotem atakujących nieumarłych. Gdy czarna krew obryzguje mu twarz, uderza niemal na oślep, ostrze tnie zbroje i kości, wojownik sunie miarowo do przodu, ostrożnie stawiając nogi, gdyż ziemia usłana jest fragmentami ciał, a błędny krok oznacza natychmiastową śmierć w tym tłumie. Pozostali żołnierze dwoją się i troją, próbując pozostać przy życiu i zdrowych zmysłach. Każdy, kto walczy blisko paladynów czuje, jakby ktoś wlał mu w żyły złoty ogień – niemal namacalne, niemal widzialne aury otaczające paladynów lśnią na skraju pola widzenia, dodając siły, odwagi i determinacji w obliczu ożywionej grozy, która w innych okolicznościach sparaliżowałaby większość z nich.

Dalarańczyk czuje się niemal nagi pośród tych zakutych w stal postaci, wymachujących ciężkim żelastwem. Chronią go tarczami i własnymi piersiami, lecz śmierć jest na wyciągnięcie ręki. Nigdy jeszcze nie znalazł się w ognisku bitwy i teraz pośród owego szaleństwa ogarnia go dziwna euforia, każde uderzenie serca jest uderzeniem wojennego bębna, gardło pali żywym płomieniem od wykrzykiwanych zaklęć, których rytmiczny zaśpiew ginie w hałasie starcia. Z małych portali czarniejszych od nocy wytryskują ciemnofioletowe włócznie, rażąc sługi Plagi. Ogniste kule skwierczą i piszczą dziko w locie, rozbijając się z hukiem na naznaczonych piętnem śmierci i przekleństwa ciałach, które rozpadają się, płonąc z trzaskiem.

Przed Haagenem wyłania się nagle olbrzymia, groteskowa postać. Niewyobrażalny smród niemal zwala go z nóg. Powykręcane, chaotycznie poskładane nekromancką magią i szwami o grubości sznura z wielu ludzkich ciał monstrum otacza wirujący rój robactwa, żerującego na wylewających się spomiędzy otwartych, przebijających przegniłą skórę żeber, wnętrznościach. Lewe ramię kończy się brunatnym od rdzy łańcuchem, który ze świstem przecina powietrze, niemal pozbawiając wojownika głowy. Bestia ma jeszcze dwie ręce – jedna z nich wyrasta jej niczym obrzydliwa narośl na plecach, dzierżąc zakrwawiony sierp, druga zaś ściska wielki topór, którym uderza konwulsyjnie, raz za razem. Jedyne oko, wytrzeszczone i pokryte bielmem, wpatruje się z nienawiścią w Haagena. Wojownik siecze mieczem, lecz klinga zaklinowuje się między żebrami. Nieumarła potworność zamachuje się toporem, lecz w tym momencie uderzają w nią dwa egzorcyzmy paladynów, gruchocząc czaszkę i jedną ze słoniowatych nóg. Istota chwieje się i z przeciągłym charkotem przewraca. Wojownik cudem unika zmiażdżenia przez ogromne cielsko i błyskawicznie przetacza się przez lewe ramię, gdy jednak próbuje wstać, dopada go dwóch nieumarłych. Szkieletowy wojownik bierze zamach dwuręcznym mieczem, lecz nim ostrze spada, szklisty szrapnel uderza w jego klatkę piersiową i eksploduje odłamkami lodu i kości, raniąc w wielu miejscach rozpaloną twarz Haagena, lecz cudem oszczędzając jego oczy. Z prawej strony nadbiega ze zwierzęcą szybkością ghul o długich szponach. Wybija się błyskawicznie i skacze, wiedziony instynktem krwi, chcąc rozszarpać gardło podnoszącego się z ziemi człowieka. Egzorcyzm Enneala z grzmotem odrywa prawe ramię potwora, siła uderzenia obraca go w powietrzu i ciska kłapiącego bezradnie szczęką w ciżbę nieumarłych. Haagen wstaje wreszcie i ciosem miecza przerąbuje na pół dwóch kolejnych wojowników Plagi, by odzyskać choć chwilowo kontrolę nad sytuacją.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Intreludium: Ghaan

… dziewczyna czuje narastający ból, gdy jej ciało, wypełnione energiami Światła po brzegi, zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Tarcza migocze, szarpana bezustannie zaklęciami warlocków Plagi, widok na czarne szeregi rozmywa się, traci ostrość, niczym widnokrąg w upalny dzień. Nieumarli zdają się czekać w swej głodnej niecierpliwości. Wiedzą, iż ich czas się zbliża. Wiedzą, że wkrótce będą mogli uczynić jedyne, co czynić pragną i potrafią.
Chłodne łzy płyną jej po policzkach i konstatuje to ze zdziwieniem, albowiem nie czuje rozpaczy, ani strachu. Towarzyszy jej jedynie ból i odrobina goryczy na wargach i języku, gdy krople docierają do ust.

Cała jest modlitwą, cała jest błaganiem.

...oto czuje coś. Obecność. Zbliża się...

...potem widzi błysk. I kolejny...

...Ktoś niesie pożogę.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Rozdział dziesiąty: Przed bitwą.

Bracia Malleus milczą. O czym mieliby mówić w tym miejscu? W tej chwili? Sprawdzają sobie nawzajem zapięcia zbroi, przeglądają pospiesznie broń i stają w kręgu.

Enneal stoi po prawej stronie Gottfrieda, obok którego z kolei ustawił się górujący nad innymi Haagen. Niedźwiedziowaty Beors poprawia mocowania swojej tarczy. Polac również trzyma się blisko, podobnie jak Lutius Salutaris, Ebert Graus i kilku innych, którzy wyciągają broń. Reszta sprawia wrażenie niezdolnych do podjęcia jakichkolwiek działań, sparaliżowana strachem i śmiertelnym zmęczeniem.

Haagen, spoglądając na braci Malleus, zwraca się do Gottfrieda.

- Czy moje oczy się nie mylą? Poważą się na to? Zejść tam, w dolinę? W ciemność? W Czeluść?

Gottfried tylko wzruszył ramionami, jakby odpowiedź była oczywista.

- Nie sądzę, aby mieli wybór. Widzisz gdzieś inną drogę, przyjacielu?

Brwi Haagena podjechały w górę, w niemym zdumieniu. Rozejrzał się dookoła. Drogi wiodące z miejsca, w którym stali, na wschód, północ i zachód były puste i ciche. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nagle przez jego twarz przemknęło zrozumienie. Wyszczerzył zęby w najbardziej drapieżnym uśmiechu, jaki paladyn widział w swym życiu.

- Rzeczywiście, lordzie Gautenbach – powiedział tonem wskazującym na całkowite zdecydowanie – Nie widzę żadnej innej drogi.

Paladyn położył mu rękę na ramieniu.

- Niech Światło będzie z tobą – rzekł cicho – Tam, w dole i tam, po drugiej stronie.

Bracia Malleus stoją nadal w kręgu, nieruchomo. Nagle krąg ten rozświetla blask tak jasny, że stojący obok ludzie muszą zmrużyć oczy. Zupełnie jakby w materii świata otwarto bramy, przez które przedzierają się pulsujące strugi energii. Blask spowija pięciu paladynów - to rozbłyskuje pięć aur Światła. Unoszą pięści w górę i błogosławieństwa uderzają każdego z nich pięciokrotnie, raz za razem, niczym pioruny – ciężkozbrojni mężczyźni aż chwieją się pod ich mocą.

- Nie zawiedźmy ojca! Wkrótce go spotkamy! Czarna krew popłynie jak rzeka! – rzecze głosem dźwięcznym jak stal Gravis, którego błyszczące złotem oczy kontrastują teraz ze smagłą cerą i smolistą brodą.

-Chwała Światłu!

-Ulga niewinnym!

-Pożoga czeluści!

Gravis wychodzi z kręgu, kierując kroki ku zgromadzonym obok Gottfrieda ludziom.

- Uderzymy pierwsi – mówi swym niskim, wibrującym głosem z całkowitym spokojem – Przełamiemy ich szyki i otworzymy w nich przejście, a wtedy idźcie za nami i siejcie zniszczenie. Nie wcześniej. Nie później. Niech Światło was prowadzi.

Enneal potwierdza skinieniem głowy, lecz Haagen unosi pięść w oburzeniu.

-Jak to?! Cóż to? Nikt nie będzie…

Gravis odwraca się i odchodzi, nie zwracając uwagi na jego słowa.

- Zaczekaj, przyjacielu – uspokaja go Gottfried – Zaczekaj, a zobaczysz, iż jest to słuszna decyzja.

- Syn Lane’a nie będzie się krył za niczyimi plecami… nie pozwolę…

- Uwierz mi, bracia Malleus nie szukają chwały. Wierzaj mi jednak, oto jest młot, który spaść musi na kowadło Plagi. Zaprawdę, Światło musi widzieć ich nie jak pięciu ludzi, lecz jak jednego wojownika w pięciu ciałach. I błogosławi go, gdyż jest to wojownik niezachwiany w wierze i niezłomności. Spójrz i przekonaj się, dlaczego nazywają ich Pięścią Światła. A potem ruszajmy za nimi, będziesz miał swoją walkę, przyjacielu.

Pięciu paladynów ustawia się w szyku. Gravis i Inquisitio ściskają lśniące od magii tarcze, odpowiednio w prawej i lewej ręce, aby osłaniać pozostałych. Jednoręczne młoty przewleczone są przez ich nadgarstki skórzanymi pętlami. Celeres i Nicolaus trzymają w dłoniach swoje wielkie topory, błyszczące teraz nagromadzoną energią błogosławieństw. Delenitor ze swą owalną tarczą i czarnym młotem staje na końcu.

Uginają nieco nogi, biorą kilka głębokich oddechów, jakby mieli zanurkować w mroczną toń.

Czarne kowadło czeka na nich w dole.

- To szaleństwo! Dlaczego?! – odzywa się nagle głośno Polac – Dlaczego umierać tutaj, a nie w Lordaeronie? Dlaczego iść na pewną śmierć, gdy jesteśmy tak blisko? Blisko bram Dalaranu!

Kilku żołnierzy, których oddechy są ciężkie brzemieniem strachu, potakuje gorliwie.

Gottfried wskazuje na przytroczony do swego pasa Libram, a potem na płonące w dole Pyrewood, gdzie toczy się walka.

- „Najpierw żywi” – tak powiada kodeks. My nie wybieramy, my służymy. Dla was jednak krzyżują się tutaj ścieżki. Jesteście wolni, pozwólcie więc przemówić swej woli i wybierajcie to, co uważacie za słuszne. Ktokolwiek zejdzie z nami w dół, już nie powróci, o ile nie zdarzy się cud. Śmierć i coś gorszego od śmierci czekają na nas w Pyrewood. Nikt nie będzie wam czynił wyrzutów, jeśli odejdziecie teraz w pokoju, nie będzie ciążyć na was żadne brzemię winy, o ile sami się nim nie obarczycie.

- Czy nie ma w tobie… – próbuje coś powiedzieć zszokowany mag, lecz nie dane mu jest dokończyć. Paladyn spogląda na niego tak, że Polac milknie. Unosi dłoń i wykonuje gest, jakby chciał rozetrzeć i rozrzucić spoczywający w niej pył.

- Tam, w dole, umierają ludzie. Słowa przebrzmiały i uleciały z wiatrem. Teraz przemówią młoty Światła i wola człowiecza.

Enneal nachyla się ku Gottfriedowi i mówi cicho, niemal szeptem.

- To wszystko zdaje się układać w większą całość, bracie. Jest w tym coś, czuję to, niemal to widzę, lecz nie umiem tego wyjaśnić. Jakbyśmy stąpali po śladach, które dla nas zostawiono.

- Wiem – odpowiada równie cicho siwowłosy paladyn, ujmując w dłonie młot – Czuję tak samo. Tak samo… przekonajmy się zatem, po czyich śladach stąpamy… Niech światło cię prowadzi, bracie.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Lordaeron upada. Interludium: Ghaan.

…nie miała już niemal nikogo przy sobie. Straciła wszystko i wszystkich, z wyjątkiem kilku kobiet i dzieci, kulących się rozpaczliwie pod jej utkaną z łaski i wiary tarczą. Tak, ostatnia rzecz, która pozostała, była czystą wiarą, niezmąconą strachem, desperacją, nienawiścią, ani żadnym innym uczuciem, być może poza wdzięcznością. Czuła się przepełniona, przestała być człowiekiem, stając się naczyniem, w którym nie było miejsca na nic innego.

Złote gromy uderzały, siejąc spustoszenie w kręgu, którego centrum wyznaczała ona. Drobna dziewczyna, stojąca przed płonącym budynkiem klasztoru, przytulonym do zachodniej palisady Pyrewood, osaczona przez gęstniejący z każdą sekundą tłum. Próbowali jej dosięgnąć, lecz tarcza wciąż błyszczała jasno, łaska jej nie opuszczała. Plugawe ostrza i plugawa magia nie mogły się przebić, ona natomiast siała spustoszenie w szeregach posłańców Lisza, posłańców śmierci. Spalony krąg ziemi wokół niej znaczyły nieruchome, okaleczone ciała. Wszystkich, którzy odważyli się podejść zbyt blisko, powalały złote pioruny, pętały złote kajdany z pulsującej energii, która wypalała w ciałach czarne piętna, rozrywały eksplozje światła, których blask unosił się aż po nieboskłon.

Lecz przecież były ich nieprzeliczone rzesze, a ona nie mogła otworzyć bram szerzej, gdyż padłaby martwa, lub postradała zmysły. Potęga Światła jest niewyczerpana, lecz człowiek jest słaby. Była tylko istotą ludzką, wiedziała, że ciało i umysł odmówią jej wkrótce posłuszeństwa, a wtedy zaleje ich czerń, tak jak zdawała się zalewać cały świat. Nie bała się jednak, gdyż nie pozostawiła w sobie miejsca na strach. Jej światem była wiara, a łaska wciąż jej nie opuszczała...