środa, 28 kwietnia 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub

Jasna, tętnicza krew popłynęła wąską kamienną rynną, bulgocząc dziko. Wzmogło to jedynie pasję, z jaką siedmiu kapłanów pracowało nad wciąż jeszcze żyjącymi niewolnikami długimi, rytualnymi nożami. Z ich gardeł wyrywały się chrapliwe krzyki, niemal równie głośne jak przedśmiertne wrzaski składanych w ofierze trolli.

- Hakkar!
- Hakkar!!!
- Krew dla Hakkara!! Rzeź dla Hakkara!!!

Z tyłu ołtarza, podnieceni przelewem krwi, oszołomieni napojem bogów strażnicy długimi włóczniami bezceremonialnie pchali przed siebie kolejnych straceńców po stromych schodach piramidy. Rozlewające się w coraz większe strugi mocz, kał i inne płyny ustrojowe oraz krążące nad nimi roje wielkich jak motyle much, znaczyły drogę nieszczęśników. Panował straszliwy upał i wielka wilgotność, typowa dla dżungli Stranglethornu. Duszna, gęsta atmosfera sprawiała, że strażnicy świątynni byli bardziej jeszcze brutalni niż zwykle, a Atal’ai, którym pot dosłownie zalewał oczy, wycinali bijące serca z pełną energii wściekłością.
Poza tym wiedzieli, że mają niewiele czasu. Spieszyli się.

Złakniony krwi tłum wył w zbiorowym szaleństwie na ogromnym placu u podnóża piramidy, powstrzymywany brutalnie przez uzbrojonych aż po kły elitarnych gwardzistów Atal’ai. Ceremoniał musiał być doprowadzony do końca. Kapłani przez wiele miesięcy gromadzili w celach świątynnych jeńców z grabieżczych wypraw wojennych prowadzonych przez imperialne armie Gurubashi. Tysiące miały dziś umrzeć, by dać wreszcie materialne życie istocie, której głód musiał być zaspokojony.

Gęsta krew spływała powolnym, krzepnącym strumieniem aż do płaskiej platformy, otoczonej zapalonymi pochodniami i bijącymi pokłony Atal’ai w liturgicznych szatach. Tutaj rynna przybierała kolisty, zamknięty kształt. W jakiś osobliwy sposób napływający nieustannie płyn nie przelewał się jednak przez kamienne krawędzie, lecz znikał w samym środku, gdzie niewyraźnie niczym mgiełka rysował się pulsujący kształt. Promieniował z każdą sekundą coraz bardziej namacalną ciemnością, grozą i szaleńczym pragnieniem.

Zabijano tak wielu, w tak szybkim tempie, że kapłani musieli zmieniać się co jakiś czas przy ołtarzu ofiarnym, gdyż omdlewały im ręce. Zapach krwi doprowadzał wszystkich do szaleństwa. Krzyk tłumów w dole zdawał się brzmieć niczym ryk jakiejś pierwotnej bestii. Zul’Gurub widziało wiele śmierci, morza krwi przelano na jego ołtarzach, placach i ulicach, jednak nigdy jeszcze nie rozpętano równie dzikiego, a jednocześnie metodycznego szaleństwa, jak owego czarnego dnia.
Najgorsze miało się jednak dopiero wydarzyć.

………….

Od strony trzech bram miasta maszerowały oddziały wojska, zbliżając się promieniście do centrum, gdzie rytuały przywołania zmierzały do punktu kulminacyjnego. Ciężkozbrojne szeregi trolli znaczył las długich włóczni, widocznych z daleka przez niską zabudowę ubogich chat, lecz zasłoniętych od północy, gdzie pyszniły się domostwa znaczniejszych mieszkańców. Maszerowali z ponurymi minami, ich nagie, twarde stopy uderzały mocno, bryzgając dookoła błotem wąskich uliczek, dudniąc głucho na brukowanych alejach. Czarne nagolenniki armii Gurubashi, jasnoczerwone napierśniki Kompanii Najemniczej, purpurowe, skórzane hełmy Wolnych Łowców Głów Witherbarków - do stolicy najpotężniejszego imperium trolli wkroczyły najliczniejsze siły zbrojne w całej jego historii.

Na czele maszerującego od wschodniej bramy oddziału Kompanii Najemniczej szedł z dumnie uniesioną głową sam Gul’Rabash, zwany Zabójcą Demonów. Ów ogromny troll pozbawiony prawego kła, z szeroką przepaską zakrywającą oczodół martwego oka, z obliczem naznaczonym gęstą siatką blizn, ściskający ciężkie drzewce okutej brązem włóczni, kroczył przed siebie energicznie, podając rytm swym wojownikom. Prowadził Martwą Kolumnę, najwierniejszych z wiernych, weteranów dziesiątek bitew, mistrzów wojennego rzemiosła, którzy byli dla niego jak bracia i poszliby za nim choćby w ogień Otchłani. Jego jedyne oko gorzało wściekłością i gorączką zbliżającej się rzezi. Twarde jak kamień muskuły na nagich ramionach lśniły kroplami potu. U lewego boku zwisał mu szeroki, ciężki miecz, u prawego zaś zakrzywiony sztylet znaczony runami wudu. Na szyi grzechotały mu fetysze, kościane amulety wiążące dusze pokonanych wrogów, pamiątki niezliczonych starć, o których układano pieśni i poematy na wszystkich ziemiach trolli, od dżungli Stranglethornu, aż po lodowe pustkowia Northrendu. Dziś Gul’Rabash miał nadzieję okryć się największą chwałą i przypieczętować swą bitewną glorię, gdyż służył nie temu, kto zapłaci najwięcej, lecz sprawie wszystkich trolli. Był przekonany, iż Zandalarczycy nie kłamią. Zbyt wiele widział.

Obecność tak licznych w mieście wojsk nie mogła być oczywiście tajemnicą. Zwiadowcy Gurubashi nie uprzedzili jednak miasta o zbliżających się armiach. Strażnicy miejscy na murach nie podnieśli alarmu, gdy ujrzeli nadchodzące oddziały. Wszystkie bramy stanęły otworem. Część mieszkańców wiwatowała w oknach i na ulicach, większość jednak pochowała się w najciemniejszych zakamarkach swych domostw, przeczuwając burzę, która rozpęta się wkrótce nad Zul’Gurub.

Straże miejskie, a nawet część ludności mogły stać po stronie intruzów, jednak w kompleksie świątynnym, będącym swoistym miastem w mieście, należało się spodziewać nieugiętego i całkowicie bezwzględnego oporu. W wielkich budynkach koszar gwardii świątynnej zakotłowało się od trolli, które w pośpiechu, lecz zarazem w żelaznej dyscyplinie, zbroiły się i grupowały na dziedzińcach w regularnych czworobokach.
Kilka oddziałów straży ruszyło już wzdłuż ulic Zul’Gurub, by dopaść intruzów, nim ci dotrą do granic świętych przybytków Atal’ai. Maszerowali ze stężałymi twarzami, gotowi na rzeź, która miała się rozegrać wśród ulic i zaułków metropolii.

Tymczasem inna rzeź trwała w najlepsze. Kapłani zabijali bez wytchnienia, ich szaty były sztywne od zakrzepłej krwi. Roje dokuczliwych owadów i padlinożerne ptactwo krążyły wśród rzucanych na wielkie stosy zwłok. Atal’ai wyraźnie się spieszyli. Krew bulgotała w rynnie, spływając ku platformie, gdzie płomienie to przygasały, to rozbłyskiwały oślepiającym światłem, choć nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. W pulsującym cieniu coraz wyraźniej zarysowywał się kształt. Dobiegał także stamtąd głos, przemawiający coś w budzącej grozę mowie, chociaż był jękliwy i niewyraźny, niezdolny do zagłuszenia panującego w tym miejscu gwaru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz