wtorek, 29 czerwca 2010

Uldaman. Rozdział drugi - Zlecenie

Archaedas śni swój sen.

Widzi zakapturzonego człowieka w wielkiej, wykutej w górze sali, wypełnionej księgami od mozaikowej posadzki aż po niebotyczne sklepienie.

Kilkunastu krasnoludów krąży po owej ogromnej bibliotece, lecz jej rozmiary sprawiają, iż wydaje się ona niemal pozbawiona wszelkiej żywej obecności. Barczysty mężczyzna odziany w szary płaszcz góruje nad starszym krasnoludem, wpatrując się w niego w zamyśleniu.

- Dlaczego my? Czy Liga Odkrywców nie ma wystarczająco wielu walecznych krasnoludów na swe usługi? Dlaczego chcecie w to mieszać paladynów, w dodatku ludzkich paladynów?

Krasnolud kręci niecierpliwie głową i rozgląda się z niepokojem, jakby podejrzewał, iż cienie rzucane przez lampy biblioteczne są w istocie świadectwem czających się w pobliżu szpiegów.

- Mówiłem przecież: prospektorzy, których wysłaliśmy na miejsce zaginęli wraz z całymi ekipami archeologicznymi. Podobnie jak trzech krasnoludzkich najemników, których wynajęła Liga, chcąc dowiedzieć się co stało się z prospektorami. Nie wiemy co się tam…

Mężczyzna wzdycha z wyrzutem. Jego głos brzmi łagodnie, lecz stanowczo.

- Mój przyjacielu. Jeśli oczekujesz pomocy, powinieneś zaoferować więcej szczerości. Skoro chcesz, bym wysłał moich braci w miejsce, o którym mowa, żądam wszelkich informacji, jakimi dysponujesz. Tu i teraz.

Krasnolud patrzy w ukryte pod kapturem oczy, po czym gestem zachęca człowieka, aby schylił głowę jeszcze bardziej ku niemu. Mężczyzna posłusznie wykonuje ten gest.

- Posłuchaj więc uważnie, sługo Światłości. Wierzymy, iż odnaleźliśmy jeden ze Skarbców Stwórców…

- Stwórców… ?

- Tytanów, człowieku. Tytanów. Żeglarzy. Rzeźbiarzy Światów. Pogromców Bogów. Mają setki imion w setkach języków i setki historii w setkach legend. Szukaliśmy ich siedzib w całym Azeroth.

Zakapturzony mężczyzna kiwa głową.

- Wiem o czym mówisz. Kontynuuj.

- Ktoś nas ubiegł. Przeklęci renegaci. Słudzy Ragnarosa. Klan Ciemnego Żelaza. Ostatnią rzeczą, jaką ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciałby widzieć, jest wiedza Tytanów w rękach Pana Ognia.

Człowiek przez mgnienie oka wygląda, jakby chciał otworzyć usta w zdumieniu, lecz po chwili na jego oblicze wraca całkowite opanowanie.

- Liga nie chce, by po Ironforge rozniosła się wieść, co się tam dzieje, czym jest to miejsce. Nie chce tego również Jego Wysokość, jeśli dobrze mnie rozumiesz, szlachetny panie.

- Czego zatem chcecie od nas?

- To oczywiste – krasnolud wzrusza ramionami – Macie dostać się do wnętrza góry, rozprawić się z Ciemnym Żelazem oraz panoszącymi się tam troggami i przebić się do centrum Skarbca. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak bardzo cenne są dla nas wszelkie informacje, które mogą się tam znajdować.

- Tak. Zaiste, proste – rzuca z przekąsem człowiek. – Dlaczego jednak mielibyśmy się angażować w cudzą wojnę?

- Ach, w rzeczy samej. Targi – krasnolud uśmiecha się ironicznie – Pozwól mi wyłuszczyć owe przyczyny. Po pierwsze, Liga jest bogata. Hojnie finansowana przez zamożnych notabli i kupców Khaz Modan. A także pozostająca w znakomitych stosunkach z Jego Wysokością. Osoba rozsądna jak ty panie, z pewnością doceni wagę owego argumentu. Po drugie, obawiam się, iż wojny Ragnarosa są także waszymi wojnami… Po trzecie, ciekawość. Czyż nie chcecie jako pierwsi ujrzeć wnętrza skarbca Stwórców?

Mężczyzna prostuje się i teraz widać wyraźnie jak bardzo góruje nad krasnoludem.

- Przemyślę to – rzecze cicho – Dam ci znać wkrótce.

- Będę czekał. Jednak pamiętaj, że nie mamy wiele czasu.

Człowiek skłania lekko głowę i odchodzi w kierunku potężnych, otoczonych wielkimi kolumnami galerii, gdzie stoją rozmaite egzemplarze historii naturalnej, dokumentujące działania Ligi Odkrywców w całym Azeroth. Tędy prowadzi droga do Koła – głównej arterii Ironforge.

Krasnolud wzdycha ciężko, odprowadzając wzrokiem oddalającego się człowieka. W pewnym momencie kątem oka zauważa dziwne poruszenie, jakby cień zalegający tuż obok niego drgnął, oderwał się od innych cieni i zniknął. Czuje muśnięcie powietrza na policzku, lecz gdy zwraca głowę w tamtym kierunku, nie widzi nic poza regałami z tysiącami tomów i zwojów.

Zakapturzony mężczyzna przeszedł powoli wzdłuż galerii, wyraźnie zamyślony. Nie zwrócił nawet uwagi na imponujące artefakty i dziwaczne szkielety rozmieszczone tu przez Ligę Odkrywców jako dowód swej aktywności. Aktywności która nie sprowadzała się jedynie do mogącej czasem sprawiać wrażenie pogoni za mrzonką poszukiwania zagubionej w czasie prawdy o pochodzeniu krasnoludzkiej rasy.

Po opuszczeniu galerii Ligi człowiek ruszył wzdłuż Koła, zatłoczonego o każdej porze dnia i nocy. W gruncie rzeczy w Ironforge panowała wieczna noc. Lub raczej, jak powiedzieliby inni, wieczny dzień, gdyż ogromne miasto rozświetlone było przez całą dobę licznymi pochodniami i latarniami.

Jak w każdym wielkim mieście, tu jednak również istniały mroczne zaułki, miejsca, w które nie należało się zapuszczać bez odwagi w sercu i oręża w dłoni. W Ironforge jednym z takich miejsc były Wymarłe Jaskinie – wilgotne, pełne podejrzanych zakamarków, spelunek i nor, gdzie nie postała nigdy stopa uczciwego krasnoluda, gdzie można było znaleźć wszelkie zakazane przyjemności, gwałtowną rozkosz i nie mniej gwałtowną śmierć. Strażnicy rzadko zapuszczali się w ów labirynt. Między siłami porządku Ironforge a zamieszkującymi Jaskinie rzezimieszkami, najemnymi asasynami, warlockami, handlarzami substancji odurzających i trucizn oraz wszelkim towarzystwem, o którym powiedzieć „podejrzane” byłoby eufemizmem na miarę nazwania Stormwind „sporą mieściną”, panowało kruche zawieszenie broni, z którego obie strony umiały czerpać niemałe korzyści.

Tutaj właśnie kierował swe kroki zakapturzony mężczyzna. Za nim zaś podążał bezszelestnie cień.

W Wymarłych Jaskiniach jednak nawet cienie nie są bezpieczne…

Krasnolud miał na sobie czarny skórzany kaftan nabijany czarnymi ćwiekami oraz skórzane spodnie. Jego spojrzenie było twarde i uważne, ruchy zaś miękkie i pełne precyzji. Wydawał się być doskonale świadomy swego ciała i swego otoczenia. Obserwował człowieka, który powolnym krokiem zanurzył się w mrok Jaskiń. Spokojnie wkroczył tam za nim, lecz niemal w tej samej chwili poczuł na gardle zimną stal.

Stanął zupełnie nieruchomo, posłuszny instynktowi i wyuczonym odruchom. Zdumienie, raczej niż strach, odjęło mu mowę. To się nie mogło zdarzyć!

- No no no no… – zacmokała cicho z dezaprobatą zamaskowana postać, jedną dłoń zaciskająca na ustach przybysza, drugą zaś dzierżąca sztylet, którego ostrze opierało się o pulsującą przyspieszonym rytmem arterię – Ta dzisiejsza młodzież… oczy w dupie, co?

Potężne dłonie zacisnęły się mocniej, a na szyi schwytanego zalśniła kropelka krwi. Ten ostatni jednak nie drgnął nawet, doskonale świadomy sytuacji, w jakiej się znalazł i reguł gry, jakie w niej obowiązują.

- Przekażesz swoim panom z Ligi trzy informacje. Po pierwsze, żyjesz tylko dlatego, że tak chce Zakon. Po drugie, Zakon nie ceni kontrahentów, którzy próbują go szpiegować, a ci, którzy robią to w tak nieudolny sposób, obrażają go w dwójnasób. Po trzecie, decyzję przekażemy wam we właściwym czasie i miejscu, o których my zadecydujemy. Zrozumiałeś?

Tamten jedynie skinął głową.

- Doskonale. W takim razie miłych snów.

Dłoń spoczywająca na ustach ześlizgnęła się pod podbródek i gwałtownym ruchem nacisnęła punkt między szczęką a tchawicą. Ciało natychmiast zwiotczało. Krasnolud, którego kształty ukryte były w cieniu, przeniósł nieprzytomnego w pusty zaułek i ponownie zanurzył się w ciemność.

Zakapturzony mężczyzna oparł się o ścianę jaskini w umówionym miejscu i czekał, z dłonią na głowni ukrytego pod szatą miecza. Nie czuł się tu swobodnie, dlatego wpatrywał się w półmrok ze zdwojoną czujnością.

- Pozdrawiam cię, Wielki Mistrzu. Co sądzisz o tej propozycji?

Gottfried drgnął i odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos. Tuż obok niego, niczym za sprawą magicznej sztuczki, wyłoniła się barczysta, choć niewysoka postać. Krasnolud również opierał się plecami o szorstką ścianę. Nie patrzył na paladyna, lecz jego uważne oczy miarowo omiatały otoczenie, niczym czarne lampy przebijające mrok. Ubrany był w skórzany, matowy kaftan i spodnie, a jego garderoba pełna była pasków, uchwytów i kieszeni oraz innych tajemniczych akcesoriów. Wszystkie metalowe elementy były oksydowane i nie odbijały światła, podobnie jak ostrza licznych, ukrytych teraz sztyletów. Głowę osłaniała mu czarna, nabijana ćwiekami skórzana czapka, na twarzy zaś nosił chustę, spod której wyzierały jedynie przenikliwe i czujne oczy oraz wąski pasek ciemnego czoła. Choć w jego wspólnej mowie słychać było ślady krasnoludzkiego akcentu, jego głos nie brzmiał w charakterystyczny dla mieszkańców Khaz Modan sposób. Był łagodny, cichy i spokojny, choć w owym spokoju dźwięczała stal.

Paladyn, wyraźnie niezadowolony, zmarszczył brwi.

- Wulfdar. Bracie. Wiesz, że nie lubię gdy to robisz.

Krasnolud nie spojrzał na niego, bezustannie omiatając otoczenie wzrokiem. Jedna z jego dłoni spoczywała na rękojeści broni ukrytej w uchwycie kaftana, druga, na przemian otwierająca się i zaciskająca w pięść, eksponowała rękawicę o żelaznych ćwiekach.

- Wybacz mi mistrzu. Jesteśmy w Wymarłych Jaskiniach. W tym miejscu nie należy zwracać na siebie uwagi. Czy dobiłeś targu z Ligą?

- Niczego nie obiecałem. Mam wątpliwości co do tego… kontraktu, Wulfdarze.

Krasnolud niemal niedostrzegalnie skinął głową.

- Rozumiem, mistrzu. To nie jest teren Zakonu. To nie są sprawy Zakonu. Jednak Liga jest potężna i bogata. Dobrze jest mieć potężnych przyjaciół. Bogatych również.

Paladyn skrzywił się z niesmakiem.

- Nie jesteśmy najemnikami!

- Ciszej, mistrzu… – krasnolud aż ugiął krótkie nogi, a jego dłoń zacisnęła się mocniej na rękojeści sztyletu – Nie. Nie jesteśmy. Jednak musimy jeść. Spać. Kupować broń. Konie. Mikstury. Zakon jest ideą, lecz ma także żołądki. Wsparcie Kościoła jest niepewne. Sam wiesz, mistrzu, że Zakon ma wielu wrogów czyhających na jego upadek i gotowych skonfiskować jego dobra. Wasze majątki, włości zostały w Lordaeronie, a…

Gottfried machnął niecierpliwie ręką.

- Wiem, co się stało z naszymi dobrami. Wspomnienia są wciąż świeże. Zaprawdę, nie musisz mi tego przypominać.

Krasnolud westchnął i milczał przez chwilę.

- A zatem musisz mi przyznać rację, mistrzu. Zakon nie może polegać na dobrej woli tego, czy innego dostojnika. Musimy mieć własny majątek i dobrze go zainwestować. Musimy się ubezpieczać. Liga oferuje nam szansę, na zabezpieczenie naszych interesów na wiele lat.

Gottfried odwrócił się i spojrzał na krasnoluda.

- Powiedz mi szczerze, Wulfdarze. Szczerze. Czy chcesz, byśmy to zrobili, gdyż troszczysz się o dobro Zakonu? Czy też dlatego, że twe serce pożera ciekawość, podobnie jak serca przywódców Ligi?

- W grę wchodzą obie przyczyny – odpowiedział bez wahania krasnolud – Od tysięcy lat próbujemy dociec do naszych korzeni, dowiedzieć się czym jest nasze dziedzictwo, ile prawdy jest w legendach. Jestem dzieckiem mego ludu i nigdy się go nie wyprę, mistrzu. Jestem kim jestem. Jednak, jak sam mi kiedyś powiedziałeś, każdy służy Światłu wykorzystując talenty, którymi go ono obdarzyło. Mojej wierności i oddania nikt nie ma powodu kwestionować.

- I nikt ich nie kwestionuje, bracie – odparł równie zdecydowanie Gottfried. – Zrozum jednak, że dobro Zakonu leży w moich rękach. To ciężkie brzemię. Muszę rozważyć wszelkie za i przeciw, nim podejmę decyzję.

- Rozważ zatem jeszcze Ciemne Żelazo. Ragnarosa. I politykę, mistrzu, jak zawsze. Każda potężna organizacja pragnie utrzymać i zwiększyć swą potęgę. Każda organizacja powołana do odkrywania sekretów, strzeże ich zazdrośnie. Liga ukrywa to, co dzieje się w Uldamanie. Jest przerażona. Ukrywa to nawet przed królem. Szlachta Bronzebeardów błądzi w ciemnościach. W samej Lidze panuje niepokój. Wykonuje się nierozważne ruchy. Dwóch zbyt gadatliwych prospektorów gdzieś ostatnio zniknęło. Cóż, w sztolniach i na terenach wykopalisk łatwo o wypadek, jak sądzę…

- A co się tam dzieje? W Uldamanie?

- Przypuszczam, że tego można dowiedzieć się tylko w jeden sposób. Pamiętaj, mistrzu. Przyjaciele. Pieniądze. Długi wdzięczności. Lub nowi wrogowie, którzy mają długie ręce.

- Skąd mamy wiedzieć, czy i nam nie przydarzą się wypadki, gdy już wykonamy swoją pracę dla Ligi?

Maleńkie zmarszczki zaznaczyły się w kącikach ust krasnoluda. Uśmiechał się w ciemnościach.

- Oni są potężni, lecz nie głupi, mistrzu. Liga Odkrywców nie pójdzie na wojnę jednocześnie z zakonem wojennym Światła i Dworem Ravenholdt. Może nie jestem już w gildii, ale wciąż mam tam wielu przyjaciół.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie kapaniem wody gdzieś obok i odległymi odgłosami wielkiego miasta. W końcu paladyn przemówił.

- Zakon wkroczy do Uldamanu. Niech Światło nas prowadzi.

Krasnolud po raz pierwszy na moment odwrócił głowę i zwrócił swe spojrzenie ku paladynowi. Po raz pierwszy też w jego głosie zabrzmiała jakakolwiek emocja.

- Mistrzu. Czy poślesz mnie tam?

- Nie, Wulfdarze. Wiem, jak bardzo chciałbyś ujrzeć tamto miejsce. Jednak skoro mamy uderzyć w trzewia góry, niech uderzy w nie pięść

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Uldaman. Rozdział pierwszy - Rzeka czasu

- Czy zrozumiałeś me słowa, Archaedasie?

- Tak, mój panie.

- Zaśnij zatem. Śnij swój sen tego świata. Miną eony, nim zjawią się ci, którzy rzucą ci wyzwanie.

Kamienny olbrzym skinął głową i zastygł niczym posąg, gorejące oczy pociemniały i przygasły. Vanir patrzył na niego przez chwilę. Jego skóra z brązu rozsiewała iskry i błyszczała odbitym światłem lamp rozmieszczonych w skalnej komnacie. Świetlne refleksy wokół niego wydobywały z powietrza tańczące drobinki kurzu.

Khaz’Goroth, Inżynier Tytanów, Architekt Panteonu, ściskał swój młot kowalski i uśmiechał się po raz pierwszy od dziesiątek lat. Jego praca była zakończona.

- Jesteś gotowy, bracie? Dzieło wypełnione. Arka gotowa. Panteon nas oczekuje.

Norgannon nie uśmiechał się nigdy. Oblicze potężnego Aesira o platynowej skórze lśniącej fioletem mocy Arcanum, zasłaniała długa, biała broda. Beznamiętny Strażnik Wiedzy Panteonu o martwej twarzy ściskał w ogromnej dłoni lśniący dysk pokryty glifami, symbol swej władzy.

- Teraz, gdy nasze dzieło jest gotowe, gdy pokonaliśmy i uwięziliśmy starych władców tego świata, gdy wyrzeźbiliśmy góry i oceany, gdy tchnęliśmy iskry życia w martwą materię, czuję się szczęśliwy i zatroskany zarazem – rzekł spiżowym głosem Khaz’Goroth. – Norgannonie, bracie mój, jestem osobliwie przywiązany do tej ziemi, tych skał… czuję smutek na myśl o tym, że czas opuścić miejsca, które tu stworzyliśmy.

- Mówisz to za każdym razem – odparł drugi Tytan – Za każdym razem, gdy rzecz jest skończona i pora wyruszać przez Otchłań ku nowym światom.

- Tak. Masz rację. Wiem. – uśmiechnął ponownie się Vanir – Ciekawi mnie kim oni będą.

- Kto? – twarz Norgannona była nieprzenikniona, w jego głosie nie słychać było żadnej emocji.

- Ci, którzy w końcu dotrą tutaj. Gdy przepłyną rzeki czasu. Kim będą? Ilu z nich zginie? Kto zdoła w końcu dostać się do twych dysków, bracie i odczytać wskazówki? Jaki zrobią z nich użytek?

Aesir tylko pokręcił głową.

- Ruszajmy. Panteon czeka na nas. Aman’Thul pragnie opuścić ten świat nim wykona on jeden obrót wokół swej gwiazdy.

Khaz’goroth przytaknął i rozejrzał się po raz ostatni po pomieszczeniu wykutym rękami earthenów i golemów w trzewiach góry. Wrota skarbca zostały zatrzaśnięte i miały takie pozostać przez millennia. Archaedas i jego pomocnicy zasnęli swym kamiennym snem, który będzie trwał dopóki, dopóty nie znajdzie się ktoś wystarczająco potężny i rozumny, by dotrzeć aż tutaj i by gigant uznał jego prawo do cząstki wiedzy Tytanów.

- Tak, bracie. Ruszajmy.

Norgannon przesunął palcami po platynowym dysku trzymanym w dłoni i obaj Tytani zniknęli.

Ogromne miasto lśniące niezliczonymi światłami i pulsujące życiem, staje się na powrót tym, czym było przed wiekami, nim Żeglarze przybyli do tego świata. Arka Tytanów odrywa się od ziemi i wznosi się z powolnym spokojem, stając się z czasem jedną z niezliczonych migotliwych iskierek znaczących nocne niebo Azeroth. Wkrótce nawet i owa iskierka znika w ciemnościach otchłani między gwiazdami. Stwórcy odchodzą.

Pozostaje wielki krater, który tysiąclecia później nazwany zostanie Un’Goro – „Ziemią Bogów”.

Pozostaje spuścizna. W dole czeka ukształtowany świat, gotowy do zalania przez ocean życia.

Czas płynie. Archaedas w trzewiach Uldamanu śni swój sen świata.

Migotliwe jezioro, nazwane przez Stwórców Studnią Wieczności lśni w Kalimdorze, „krainie wiecznego światła gwiazd” i wkrótce życie mnoży się w oceanach i na kontynencie. Pięć Smoczych Aspektów, obdarzonych wielką mocą strażników Azeroth krąży nad wodami i lądami, szum ich potężnych skrzydeł wypełnia powietrze.

Jedyny kontynent Azeroth jest ogromny i zdaje się, iż wystarczy na nim miejsca dla wszystkich. Wśród niezliczonych istot niektóre zostają obdarzone przywilejem, a zarazem brzemieniem wolnej woli i świadomości. Nocne humanoidy osiedlają się w pobliżu Studni, zwąc się Kaldorei, „dziećmi gwiazd”. Stworzone przez Tytanów giganty zasiedlają nowe terytoria. Trolle i taureni poskramiają ogień, tworzą mowę, budują pierwsze osady. W mrokach swych tuneli czają się złowrodzy aqir, stworzenia o wielu ciałach i jednym umyśle.

Archaedas śni swój sen.

Wybucha pierwsza wielka wojna. Wojna Prastarych. Kalimdor pęka i zatrute obecnością Legionu Azeroth nigdy nie będzie już tym samym co niegdyś. Smoki używają swych mocy, by uleczyć świat. Alexstrasza, Dawczyni Życia zasiewa w sercu Studni Wieczności Drzewo Świata, które Kaldorei nazywają Nordrassilem – „Koroną Niebios”. Nozdormu, Stojący Poza Czasem, błogosławi drzewo, które daje elfom wieczne życie i wolność od wszelkich chorób. Druidzi tymczasem zanurzają się w szmaragdowym śnie zielonej Ysery.

Dzieckiem wolnej woli jest nieposkromiona ciekawość. Wysokie Elfy żeglują przez Wielkie Morze i zakładają wspaniałe Quel’Thalas. Młoda ludzka rasa opuszcza knieje i toczy swe wojny, nim nie wyłoni się jednocząca potęga, imperium Arathora. Lud powstaje przeciwko ludowi, rasa przeciwko rasie. U stóp gór Alterac gorzeje krwawa bitwa, magowie przywołują z niebios furię ognia, która pali nieprzeliczone masy wojsk trolli. Oto rodzi się sojusz ludzkości i Dzieci Gwiazd.

Imperia rodzą się i upadają. Archaedas śni swój sen.

Pod obojętnym niebem Azeroth ludzie walczą o swe prawo do przetrwania. Wykuwają swój los z krwi i stali. Pola bitew spływają czerwienią. Monumenty lśnią bielą marmurów. Królowie i herosi zapisują swe czyny na kartach historii. Żołnierze umierają bezimiennie, ich kości lśnią w słońcu, błyszczą w świetle księżyców, aż w końcu obracają się w proch, na którym rodzi się nowe życie. Powstaje siedem potężnych królestw człowieczych i sztandary migocą odtąd w świetle słonecznym na blankach Stormu, Dalaranu, Gilneasu, Alteracu, Kul Tirasu, Lordaeronu i Stormwindu.

Archaedas śni swój sen.

Eartheni w głębinach Uldamanu, Uldumu i Ulduaru cierpią wraz z ziemią, gdy świat rozrywa Wojna Pradawnych. Po niemal ośmiu tysiącach lat od chwili gdy Żeglarze opuścili Azeroth, część z ich dzieci odkrywa, iż stali się śmiertelnymi stworzeniami i utracili swą władzę kształtowania trzewi świata. Zyskali jednak wolność wyboru. Nie ma przed nią ucieczki.

Krasnoludy, jak sami siebie nazywają, opuszczają podziemne miasta Tytanów i budują ogromne królestwo we wnętrzu góry, które nazywają Khaz Modan – Górą Khaza. Pamięć o Stwórcy Khaz’Gorocie tli się w ich umysłach, choć szczegóły zacierają się z pokolenia na pokolenie, aż wreszcie rzeczywistość zamienia się w starożytną historię, ta zaś w legendę, w której trzeba będzie poszukiwać mozolnie ziaren prawdy. Kolejna dumna i potężna rasa wkracza na arenę dziejów.

Wybucha Wojna Trzech Młotów i krasnoludy również poznają smak krwi i nienawiści. Podziemna wojna gorzeje latami w tunelach Ironforge, a potem przenosi się na powierzchnię. Król klanu Ciemnego Żelaza, Thaurissan, uderza ze swego nowego królestwa w Górach Redridge i z pomocą magii Cienia oblega Grim Batol, twierdzę klanu Dzikiego Młota. Połączone armie z Grim Batol i Ironforge odrzucają wojska Thaurissana daleko na południe, a ten w rozpaczy uwalnia jednego z nieśmiertelnych więźniów Panteonu. Straszliwy kataklizm rozrywa góry, gdy wulkan nazwany potem Iglicą Blackrock wyłania się wraz z odrodzeniem Ragnarosa, płomienistego władcy żywiołaków ognia. Klan Ciemnego Żelaza staje się odtąd ludem renegatów i niewolników. Jego architekci obłaskawiają wnętrze wulkanu, budując dla swego pana i swego ludu ogromne twierdze i miasta.

Wkrótce potem klan Dzikiego Młota uczy się obłaskawiać gryfy i buduje piękne Aerie Peak. Ironforge i Khaz Modan rozkwitają.

Archaedas śni swój sen. Zdaje mu się, iż rzeka czasu przyspiesza i wie, iż zbliża się chwila przebudzenia.

Otwarto Mroczny Portal i Legion powraca, tym razem wraz z Hordą. Ludzi nie łatwo jednak pokonać, gdy po ich stronie walczą bohaterowie pokroju Anduina Lothara i Uthera Lightbringera. Inny wielki człowiek, Arcybiskup Faol zakłada Zakon Srebrnej Ręki i objawienie Światła spływa na ludzką rasę poprzez świętych mężów zakutych w zbroje i kapłanów odzianych w proste szaty. Wybucha Druga, a potem Trzecia Wojna, nieszczęścia zdają się spadać na świat jedno po drugim. Zjawia się Plaga, północne królestwa padają jej łupem. Stromgarde staje się siedliskiem ogrów i bandytów, Stormwind dręczą spiski i zepsucie. Drzewo życia upada i Kaldorei tracą swój przedwieczny dar, a Gnomy tracą swoją stolicę.

Nie taki świat chcieliby widzieć Tytani…

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

-Zul’Mashar – Zverenhoof odstawia kufel i drapie się w zamyśleniu w brodę – Ta wymarła enklawa trolli? Jesteście pewni? Z tego co donoszą nam zwiadowcy, nie oparli się Pladze. Roi się tam od nieumarłych.

Gravis kiwa zdecydowanie głową.

- Tak. Musimy się tam dostać. Odnaleźć ziggurat, który trolle w swej barbarzyńskiej mowie nazywały Mazra’Alor.

Książę potrząsa głową w niedowierzaniu.

- Nie mogę was zrozumieć. Nekropolie Króla Lisza unoszą się nad całym Azeroth, jego wojska wdarły się nawet na przedpola Ironforge i Stormwind. W Silithusie wybuchła wojna. Tutaj, w naszej dawnej ojczyźnie, toczą się nieustanne potyczki z Plagą i harcownikami Hordy. Każdy, kto włada mieczem, jest nam tu nie mniej potrzebny do przetrwania, niż jadło i czysta woda. Z waszych umiejętności moglibyśmy skorzystać tu niepomiernie. Nie musielibyście tego robić dla Świtu, lecz dla miejsca, którego odzyskanie wszyscy przysięgaliśmy…

- Pamiętamy o naszych przysięgach, panie – odpowiada Gravis. – Wrócimy tu, gdy tylko będzie to możliwe. Sam wiesz przecież, że pozornie niepowiązane ze sobą bitwy składają się często na kampanię, która zdecydować może o zwycięstwie w wojnie.

- W jaki sposób pogoń za starożytnymi legendami trolli ma pomóc nam w walce z Plagą, gdy każdy dzień jest tutaj udręką i niemal każdego dnia płonie tu nowy stos pogrzebowy? Gdy was zobaczyłem, byłem pewien, iż mogę liczyć na pomoc, teraz każesz mi was wyprawić do jakiegoś śmierdzącego zigguratu, a potem odesłać z powrotem na południe? Trudno mi uwierzyć w to co mówisz, Gravis, chłopcze.

Paladyn uśmiecha się smutno.

- Domyślam się, książę. Mnie samemu często trudno uwierzyć we własne czyny i słowa. Postaraj się jednak nas zrozumieć. Uwierz mi, że nie szafujemy swym życiem. Nie zapominamy o tym, gdzie zatrzymano bicie serca naszej ojczyzny. Nie zapomnimy o tym nigdy. Spotkamy się jeszcze, o ile Światło pozwoli. Tu, na ziemi, którą zbeszczeszczono.

Paladyn widzi łzy w oczach starego rycerza.

- Wiesz, chłopcze… - mówi tamten zduszonym głosem – Cieszę się, że was widzę. Cieszę się, że przeżyliście. Tak bardzo przypominasz mi swego ojca z lat, gdy byliśmy obaj młodsi jeszcze od ciebie. Jakże szczęśliwe to były dni. Jakże straszliwa ciemność je pochłonęła…

- My jesteśmy światłem, które uderza z ciemności, dobry panie – mówi łagodnym tonem Gravis. – Tak będzie i tym razem, zaufaj nam. Wyjedziemy jutro o świcie, wrócimy dwa dni potem, o ile Światło pozwoli.

Zverenhoff kiwa jedynie głową, zamyślony.

- Tutaj nie ma świtu, chłopcze. To niekończący się koszmar. Każdego wieczora, gdy próbuję zasnąć, modlę się, by nie powrócił mój sen. Lecz powraca zawsze. Budzę się, choć wiem, że śnię nadal. Patrzę w zwierciadło. Jestem martwy. Obserwuje mnie naga czaszka. Lecz nie to jest najstraszniejsze. Gdy budzę się naprawdę, moja twarz żyje, lecz ja wiem, że wewnątrz umarłem dawno, dawno temu. Wtedy zamykam oczy i wracam na chwilę do tamtych dni. Dobrych dni…

Książę milknie. Jego twarz łagodnieje. Jego myśli są gdzie indziej. W innym miejscu, w innym czasie.

Gravis pragnąłby mu tam towarzyszyć. Towarzyszyć w świecie, w którym sam był beztroskim chłopcem, jego ojciec młodym, silnym mężczyzną, jego matka piękną kobietą, niebo błękitne, trawa zielona, Lordaeron potężny i patrzący z ufnością w przyszłość. Wszyscy chcieliby im tam towarzyszyć.

Lecz przecież te dni minęły. Podobnie przeminie owa chwila słabości. Następnego ranka osiodłają użyczone im konie Świtu i pogalopują na północny zachód. Pod szarym niebem.

Po błotnistej ziemi.

W zbrojach, które nie lśnią.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

Kiedy gwardziści, nobilowie, dowódcy, magowie i pozostałe osoby obecne w kaplicy wysypują się na zewnątrz, ich oczom ukazuje się niezwykły widok.

Na szarym, rozmiękłym błocie i wbitych w niego deskach, udających stabilne i suche przejścia, zacieśniają się wokół siebie trzy ludzkie (i nie tylko) pierścienie. W środku, tworząc najeżony bronią krąg, stoi bez ruchu pięciu zakutych w stal paladynów. Ich zbroje aż lśnią od nagromadzonych i gotowych do użytku energii. Otacza ich bezładny tłumek kilkunastu zbrojnych ludzi w szkarłatnych barwach – ich broń również jest obnażona, ostrza w wiecznym półmroku Krain Plagi wydają się równie szare, jak ziemia pod ich stopami i wiszące nisko niebo. Część z nich zwrócona jest ku pięciu osaczonym zakonnikom, ale większość obróciła się na zewnątrz, gdzie formuje się coraz liczniejszy pierścień postaci, pieszych i konnych, w czarno-srebrnych tabardach Świtu. Są wśród nich orkowie oraz dwóch trolli uzbrojonych w długie włócznie. Jeszcze dalej, w bezpiecznym zasięgu, formuje się tłumek gapiów – knechci, nosiwody, giermkowie, słudzy, zbrojni nieprzynależni do żadnej z formacji, próbują ocenić sytuację.

Krasnolud w barwach Świtu podnosi się właśnie z ziemi, ściskając ciemny róg, którym najwyraźniej dał przed chwilą sygnał do broni. Jego baran beczy i drobi niecierpliwie kopytami, ktoś trzyma go za uzdę i próbuje uspokoić. Konni towarzysze krasnoluda odepchnęli Krzyżowców, ich pierścień w tym miejscu przerwał się i przemieszał niebezpiecznie z wojownikami Srebrzystego Świtu. Słychać krzyki i warknięcia gotowych do walki mężczyzn. Zapach strachu i nadchodzącej rzezi wisi tu aż nazbyt wyraźnie w powietrzu.

Rozgniewany Eligur Dawnbringer wydaje z siebie ryk, którzy z łatwością przebija się przez ogólną wrzawę.

- Co się tu dzieje, na Święte Światło?!! Broń do pochew!! Wszyscy!

Wahanie. Pat. Dziesiątki spojrzeń przecinają się nieufnie. Nikt nie chce być pierwszy.

Brunetka, która przed momentem została znieważona przez komendanta Bractwa Światła, bezpardonowo przepycha się przez rosłych mężczyzn. Jej zbroja, jej charyzma, jej reputacja i pozycja w hierarchii Krucjaty sprawiają, że tłumek rozstępuje się przed nią. Zatrzymuje się przed paladynem w atłasowym płaszczu.

- Co się tu dzieje, Eerold ?! Jakim prawem wyciągasz broń bez rozkazu na poświęconej ziemi?!

Mężczyzna zachowuje kamienny spokój. Wskazuje dłonią na otoczonych paladynów stojących nadal bez ruchu w obronnym szyku. Jego głos przeniknięty jest zimną nienawiścią.

- Spójrz na ich tabardy, milady! Te psy ważą się otwarcie nosić heretyckie barwy w obecności braci zakonnych! Te bastardy demonów pysznią się swymi zbrodniami i grożą naszym ludziom. Pobili do nieprzytomności Bertolda, który stracił w Klasztorze dwóch braci!

Dawnbringer roztrąca ludzi Świtu, Krzyżowców i zbliża się do wewnętrznego kręgu.

- Powiedziałem, broń do pochew! Wolicie szubienicę?!! Kata?!!

- Słyszeliście! – okrzyk lady Marjham jest niczym smagnięcie biczem.

Dopiero teraz rozkaz wydaje się nabierać znaczenia. Rozlega się wydłużony, metaliczny jęk, gdy zgromadzeni mężczyźni posłusznie, lecz z ociąganiem, chowają broń.

Paladyni nadal stoją bez ruchu.

- Wy również! – rzuca Dawnbringer. – Jesteście na świętej ziemi.

Inquisitio opuszcza nieco tarczę, jego oczy lśnią zza wąskiej wizury hełmu.

- Zaiste. Przyjęto nas tu jak na święte miejsce przystało – głos brzmi głucho i matowo.

Komendant podchodzi bliżej. On sam również schował już broń.

- Nic wam tu nie grozi, słudzy Światła. Macie moje słowo. Schowajcie oręż.

Bracia Malleus stoją nieruchomo. Wreszcie Gravis opuszcza tarczę i zawiesza swój jednoręczny młot na pętli u pasa. Pozostali idą w jego ślady.

- A teraz chcę usłyszeć co się tu stało – powiada Dawnbringer lodowatym tonem. – Z jakiegoż to powodu nasi goście otoczeni zostali przez innych naszych gości, przy czym jedni i drudzy dobyli oręża?

Wojownicy Świtu wycofują się na tyle, by Krzyżowcy mogli mieć więcej swobody. Widać jednak, iż nadal zachowują czujność. Z oddali słychać tętent kopyt – to zaalarmowany odgłosem rogu oddział konny Świtu nadjeżdża ku kaplicy. Zakonnicy w szkarłatnych barwach są tu w wyraźnej mniejszości. I coraz wyraźniej zdają sobie z tego sprawę.

Paladyn nazwany przez Marjham Eeroldem dumnie unosi głowę.

- Ci tutaj noszą barwy zakonu, który Krucjata ogłosiła heretyckim…

- Nasz zakon nie uznaje teologicznego autorytetu Krucjaty – odpowiedział natychmiast Gravis – Nie wam sądzić naszą doktrynę, albowiem sami przez wielu poczytywani jesteście za heretyków.

Przez tłum Krzyżowców przebiega szmerek wściekłości.

- Nie tylko doktrynę waszą sądzimy, ale czyny wasze – twarz Eerolda wykrzywił gniew – Czyż to nie zbiry w barwach tego waszego tak zwanego zakonu wymordowały braci naszych i siostry w Szkarłatnym Klasztorze? Jesteście zgrają morderców i apostatów, zaprawdę, sznur szubieniczny byłby dla was łaską!

- Podobni wam szaleńcy i fanatycy próbowali postawić nas wiele razy przed trybunałem Światła w Stormwind – odrzekł Inquisitio – Wiesz dobrze, że nigdy nie doszło do procesu, nie ma żadnych dowodów…

- Nie obchodzą mnie wasze zatargi, ni obrzucanie się oskarżeniami o herezję! – przecina spór Dawnbringer. – Respektujemy tu wyroki Wielkiej Katedry, nie waszych zakonów. Walczymy tu z plagą, nie mamy czasu na egzegezę teologicznych pism. Stoicie jednak na świętej ziemi i wyciągnęliście przeciwko sobie oręż. Chcę wiedzieć jak do tego doszło.

- Powiem ci, bracie – rzuca do niego Eerold . Słowo „bracie” wypowiada tak, jakby było ono najbardziej zjadliwą obelgą. – Obrazili moich ludzi, a gdy jeden z nich próbował zwrócić im uwagę, wyciągnęli broń i ciężko go poranili. Takie to bezpieczeństwo zapewnia Świt swym gościom!
- Jest was tu trzy tuziny, na Święte Światło! – Dawnbringer jest najwyraźniej wściekły. – Chcesz mi wmówić, panie, że ta piątka paladynów mogła wam zagrozić?

- Niczego takiego nie uczyniliśmy – mówi Gravis niezmiennie spokojnym tonem – Przybyliśmy tu w pokoju. To nas obrażono, gdy tylko ludzie Krucjaty dostrzegli nasze barwy. I choć nie szukaliśmy zwady, któż mógłby negować nasze święte prawo do obrony?

Dawnbringer patrzy w milczeniu na paladynów, przesuwa wzrok po ich twarzach. Potem odwraca się i krzyczy potężnym głosem.

- Świadkowie! Trzeba nam świadków! Czy ktoś prócz owych paladynów i sług Krucjaty widział, co tu zaszło?!

W odpowiedzi odzywa się głos, tak niski i donośny, że zebrani przed kaplicą ludzie niemal czują, jak rezonuje w ich kościach. Nie jest to głos człowieka i nie przemawia we wspólnej mowie. Głowy zebranych odwracają się w jego stronę.

Przez tłumek przeciskają się dwie postacie. Jedna jest wysoką, szczupłą i piękną nocną elfką. Jej długie włosy mają dziwną dla ludzkiego oka, zieloną barwę. Nosi elegancką suknię, która podkreśla jej doskonałą figurę. Ludzie Świtu znają ją, każe się ona nazywać Rayne i przysłał ją tu niedawno Krąg Cenariona. Obok niej podąża olbrzym o złowrogiej sylwetce. Jego kopyta rozpryskują błoto, rogata głowa uniesiona jest w górę. Taureński druid w całej swej okazałości.

Tauren staje naprzeciwko Dawnbringera i przemawia mową swego ludu. Elfka słucha uważnie, a potem dźwięcznym głosem, z wyraźnym śladem melodyjnego darnassiańskiego akcentu, przekłada jego słowa na wspólną mowę.
- Byliśmy obok, gdy tych pięciu ludzi przybyło na gryfach. Wedle naszych obserwacji i naszego rozsądku, nie szukali zwady. Widzieliśmy wyraźnie, iż to człowiek, którego zraniono w walce, pierwszy przemówił i pierwszy wyjął broń…

Wśród Krzyżowców przebiega złowrogi szmer. Jeden z nich, szczupły mężczyzna o ogorzałej twarzy krzyczy gniewnie.

- Cóż to ma być?! Słowo elfki i plugawego pomiotu Hordy uznane przeciwko słowu sług Światła?! Klnę się na moich przodków, nie puścimy płazem takiej zniewagi!!

Pełen aprobaty i wściekłości pomruk wśród Krzyżowców zapowiada, że burza ponownie zawisła w powietrzu. Zachęcony tym mężczyzna, upojony narastającą w nim samym żądzą krwi, wyszarpuje z pochwy miecz o szerokim ostrzu.

Zapada cisza. Elfka cofa się strwożona. Tauren stoi bez ruchu, opuszczając jedynie zbrojną w rogi głowę. Oboje nie noszą żadnej broni.

- Psie! – ryczy Dawnbringer. – Rimblatt i Rayne są naszymi gośćmi. Gwałcisz święte prawa! Karą jest śmierć!

Chwila owa nasączona jest pewnością przelewu krwi, nabrzmiała napięciem, jak wrzód, który za chwile zostanie przecięty, by uwolnić strugę cuchnącej ropy.

Tak się też dzieje.

Stojąca obok lady Marjham błyskawicznym ruchem dobywa zawieszony u jej pasa srebrny, długi sztylet i zdecydowanym ciosem zatapia ostrze w gardle mężczyzny, który dobył broni. Równie szybko wydobywa je z rany i odstępuje. Krzyżowiec upada w agonii na ziemię. Kolejny szmer przelatuje przez tłum. Piękna brunetka bezceremonialne wyciera ostrze o płaszcz stojącego najbliżej niej Krzyżowca i chowa sztylet do pochwy.

- Tak wygląda sprawiedliwość prawdziwych sług Światła! – rzecze donośnym, ostrym głosem, patrząc wyższemu od niej Dawnbringerowi w oczy – Nie mamy ani krzty więcej pobłażania dla siebie, niźli dla naszych sojuszników i wrogów!

Nikt jej nie odpowiada. Czujni wojownicy Świtu wciąż otaczają luźnym pierścieniem stłoczonych Krzyżowców. Ci ostatni zamarli w milczeniu. Dawnbringer porusza ustami, lecz najwyraźniej nie może się zdecydować, co uczynić, czy powiedzieć. Pięciu paladynów nadal stoi w szyku, gotowi w każdej chwili wyciągnąć broń. Tauren i jego elfia towarzyszka patrzą na to wszystko w strachu i zdumieniu.

- Nie jesteśmy tu dłużej mile widziani – głos Marjham przecina ciszę niczym bicz – Świt obraził Krucjatę i zerwał rokowania. Eerol, zbieraj ludzi! Chcę ruszyć do Tyr’s Hand tak szybko, jak to możliwe.

Po chwili ponownie zwraca swe spojrzenie ku Dawnbringerowi i patrzy z pytającym oczekiwaniem. Ten zdaje się otrząsać, jego wzrok znów nabiera twardości.

- Przejście dla naszych gości! Przejście dla Szkarłatnej Krucjaty! – krzyczy. Ludzie Świtu, zarówno pieszy, jak i konni, rozstępują się, umożliwiając przedostanie się Krzyżowcom ku prowizorycznej stajni. Paladyn Eerold unosi dłoń w geście komendy i jego ludzie w jednej chwili przestają przypominać przepojoną chęcią mordu tłuszczę. Dwuszereg szkarłatnych płaszczy dumnie maszeruje, twarze butnie zwrócone ku żołnierzom Świtu zdają się wciąż rzucać im wyzwanie, lecz nie pada ani jedno słowo. Dźwigają ze sobą dwa bezwładne ciała towarzyszy.

Eerold odchodzi ostatni. Odwraca się jeszcze ku pięciu milczącym paladynom i wbija swój wzrok w mroczną teraz wizurę hełmu Gravisa.

- Nasze ścieżki przetną się jeszcze – syczy przez zęby. – Miejcie się wówczas na baczności, albowiem miecze Świtu was nie obronią.

- Będziemy o tym pamiętać, panie – odpowiada Gravis i skłania lekko głowę. Gest ten i słowa sprawiają, że paladyn Krucjaty zamiera na moment z wściekłości. Potem spluwa z pogardą i odchodzi za swymi ludźmi.

Dawnbringer patrzy w ślad za nimi, mięśnie na jego zaciśniętej szczęce pulsują w jednostajnym, nerwowym rytmie.

- Sam nie wiem, czy wolę mierzyć się w polu z plugawymi wojskami Plagi Nieumarłych, czy też zasiadać przy jednym stole z tymi jadowitymi wężami – mówi cicho. Nagle odwraca się ku braciom Malleus.

- Kimkolwiek jesteście, nie mogliście wybrać sobie gorszego miejsca i gorszej pory, o ile nie przybyliście, by dołączyć do Świtu, a tego się nie spodziewam. Ostatnią rzeczą, jaką nam tu potrzeba są swary między zakonami Światła. Mamy tu wojnę z nieumarłymi, spory z Klasztorem, walki między harcownikami Hordy a Przymierza, a teraz wy jeszcze dolewacie oliwy do ognia w najmniej właściwym momencie. Czego tu chcecie? Co tu robicie?!

Gravis pochyla głowę i zdejmuje ciężki hełm wraz z kapturem kolczym. Jego czarne włosy i broda są spocone i zmierzwione, ciemne oczy otoczone siateczką drobnych zmarszczek wyrażają całkowity spokój. Jego bracia również zdejmują hełmy.

- Jestem Gravis Malleus, a to…

- Gravis?! – rozlega się donośny głos potężnego mężczyzny, który przed momentem wyszedł z kaplicy. – To ty, chłopcze?

Paladyn marszczy brwi, najwyraźniej nie rozpoznaje człowieka, który zna jego imię.

- W rzeczy samej, panie. Gravis Malleus. A oto moi bracia, byli poddani miłościwie panującego króla Terenasa, skromni słudzy Światła i świętego zakonu Ex Tenebris Lux, którego siedziba znajduje się w wielkim królewskim mieście Stormwind.

- Książę? – Dawnbringer patrzy z szacunkiem na człowieka, który podchodzi do paladynów z uśmiechem niedowierzania na twarzy. W jego głosie słychać pytanie.

- Synowie Valeriusa! Zaiste, Azeroth jest małe, a Święte Światło Stworzenia łaskawe nawet w tym przeklętym w miejscu! Wiecie kim jestem?

Paladyni spoglądają po sobie zmieszani.

- Nie, panie – odpowiada w końcu Inquisitio.

- Ty pewnie jesteś Delenitor, ha? – uśmiecha się mężczyzna.

- Inquisitio. Delenitor stoi tutaj – odpowiada paladyn z lekkim wahaniem, wskazując na brata.

- Jestem książę Nicolaus Zverenhoff. Przyjaźniłem się z waszym ojcem. Walczyliśmy i polowaliśmy razem. Pamiętam was jako zasmarkane szczeniaki, gdy przebywałem w zamku waszego ojca. Wasza matka była kuzynką mojej pani żony, niech Światło błogosławi ich umęczonym duszom.

Dawnbringer wyraźnie się odpręża. Oficerowie Świtu zdążyli już wydać rozkazy i zebrani zbrojni rozchodzą się do swoich zajęć. Po chwili jedynym świadectwem niebezpiecznych scen, które miały tu miejsce jest tylko grunt zryty licznymi stopami i kopytami koni. Ślady te szybko wypełnia brudna, błotnista woda.

- Przyjaciele księcia są przyjaciółmi Świtu – powiada, pochylając lekko głowę. – Jeśli nie przybyliście tu, by dołączyć do naszych szeregów, pozwólcie, że się oddalę. Wzywają mnie obowiązki.

Paladyni skłaniają głowy w milczeniu. Dawnbringer rusza energicznym krokiem w stronę, w którą podążyli Krzyżowcy, chcąc najwyraźniej dopilnować ich bezpiecznego odjazdu.

- Gdzie jest Bartholomew? – rzuca jeszcze ostrym tonem pytanie jednemu z oficerów Świtu, stojącemu obok. – Będę się chciał z nim rozmówić.

- W podziemiach kaplicy, panie – odpowiada mężczyzna – Nie chciał, by obecność nieumarłego rozjątrzyła ludzi Krucjaty.

Dawnbringer kiwa głową bez słowa i odchodzi.
Zverenhoff nie pamięta, kiedy uśmiechał się po raz ostatni. Ma wrażenie, że kąciki jego ust unoszą się z wielkim trudem, jednak dawno nie odczuwane uczucia pojawiają się w jego duszy. Gravisa zapamiętał jako spokojnego chłopca przyglądającego się wszystkiemu z wielką ciekawością i zadającemu nadspodziewanie rozsądne na jego wiek pytania. Mnóstwo pytań. Teraz ten czarnobrody, potężny mężczyzna odpowiada uśmiechem na uśmiech. Widać, jak z braci Malleus odpada napięcie, ich rysy wygładzają się i łagodnieją.

- Nie zaproszę was do mojej komnaty, gdyż jest na to zbyt ciasna – rzecze Zverenhoff. – Tak, tak, wojna sprawiła, iż zamieniłem rodowy zamek na wilgotną klitkę w podziemiach kaplicy.

- Szlachetna dusza może służyć Światłu wszędzie, panie – odpowiada uprzejmie Delenitor.

- W rzeczy samej, chłopcze – zgadza się książę i wyszczerza zęby – Moja dusza nie sprzeciwia się temu, stare ciało często jednak protestuje. Wejdźmy do namiotu kwatermistrza, rozgościcie się zanim znajdziemy wam jakieś kwatery. Każę podać skromne jadło, gdyż jedynie takie tu mamy. Opowiecie mi co was tu sprowadza.

niedziela, 13 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

Wnętrze kaplicy wyglądało znacznie przestronniej, niż można by się spodziewać, patrząc na jej sylwetkę. Stary budynek nosił ślady licznych napraw i przeróbek. Całość sprawiała osobliwe wrażenie – niczym wiekowe, ciemne drzewo, które otaczało się przez lata pancerzem słojów, próbując uniknąć jakiegoś ponurego przeznaczenia. Brak okien i ogólna solidność wzmocnień wyraźnie sugerowały, iż miejsce to jest obecnie bardziej fortecą, niż miejscem kultu. Tak było w istocie.

Przy wrotach stało dwóch ludzkich nieruchomych gwardzistów w barwach Srebrzystego Świtu. Pod ścianami ciche rozmowy toczyli ludzie w zbrojach i szatach, w szkarłacie i czerni. Na środku natomiast ustawiono duży, prosty drewniany stół, za którym zasiadły cztery osoby. Przepych ich szat i pancerzy mocno kontrastował z ascetycznym wnętrzem i świadczył aż nadto wyraźnie, iż ma tu miejsce spotkanie wielkiej wagi.

Plecami do drzwi kaplicy siedziała długowłosa brunetka o ostrych, lecz regularnych rysach, mocnej szczęce i ciemnych oczach. Na ciężkiej, zbroi pokrytej symbolami inkwizytorskimi Świętego Światła nosiła szkarłatny tabard Krucjaty. Spokój jej spojrzenia i stanowczość głosu znamionowały kogoś przyzwyczajonego do sprawowania władzy.

- Plaga rozlewa się niczym czarne morze, komendancie. Tutaj i w całym Azeroth. Wiesz, podobnie jak ja, co to oznacza. Horda ma pretekst, by ruszyć do boju… orkowie, trolle, ludzie-byki…

- Taureni – przerwał jej siedzący naprzeciwko mężczyzna. Komendant Eligor Dawnbringer miał niemal 50 lat, lecz wyglądał znacznie młodziej, ze swymi jasnymi włosami opadającymi na ramiona i przystojnym obliczem o regularnych rysach. Nosił drogocenną zbroję podobną do swej rozmówczyni. Jego tabard zdobiły czerń i srebro Świtu, choć komendant dowodził frakcją zakonu, zwaną Bractwem Światła, o której powiadano, iż jest ona nieprzejednana w walce niczym Szkarłatna Krucjata, lecz pozbawiona jej głupoty, ślepego fanatyzmu i braku przywództwa.

Kobieta w paladyńskiej zbroi machnęła niecierpliwie dłonią. Jej twarz wykrzywił grymas pogardy i obrzydzenia.

- Wszystko jedno! Cała Horda to obrzydliwe, niechlujne plugastwo…

Dawnbringer pochylił się nieco do przodu. Był wyraźnie rozdrażniony.

- Brakuje ci taktu, lady Marjham. Nie mogę powiedzieć, aby mnie to dziwiło. Masz jednak rację, że Horda będzie zmuszona działać. I nie tylko Horda. Wystarczy się rozejrzeć – oni już przybywają, wojownicy z najdalszych zakątków Azeroth.

- Zbyt niewielu i za późno. Tama została już przerwana. Nie jesteśmy niczym więcej, niż wybojem na drodze Plagi.

- A więc dlaczego tu przybyliście? Cóż nam czynić, skoro nie ma nadziei? – rozdrażnienie komendanta wydawało się narastać.

Marjham, jedna z najwyżej postawionych osobistości w Krucjacie, milczała przez chwilę. W jej oczach pojawił się dziwny błysk. Wreszcie, z wahaniem i bardzo cicho, przemówiła.

- Jest jeszcze… Niosący Popiół. Ashbringer.

Paladyn zerwał się na równe nogi z chrzęstem zbroi. W kaplicy urwały się rozmowy i zapadła absolutna, zdawałoby się, cisza. Cisza, zwiastująca burzę. Gdy się odezwał, jego głos drżał z gniewu.

- A więc po to tu przybyliście?! By zawładnąć czymś, co jest powodem istnienia Świtu i przyczyną upadku Krucjaty?! Zaprawdę, twoje słowa otwierają stare rany, moja pani! Ashbringer nie żyje i nie pojawi się nikt zdolny go zastąpić! Mograine Młodszy to jabłko, które upadło daleko od jabłoni. W niczym nie przypominał swego ojca. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Przecież to twoje dowodzenie doprowadziło do śmierci Wielkiego Lorda Krucjaty Mograine’a. I to twój wpływ skłonił pogrążone w żałobie dziecko do próby odzyskania miecza. Dziecko, które wyrosło na mężczyznę, nie posiadającego w swym sercu niczego, poza pragnieniem zemsty i nienawiścią. I po co to wszystko?! Nie jesteście bliżej odzyskania miecza, niż byliście pięć lat temu.

Dawnbringer oparł potężne pięści o stół i pochylony wygłaszał swą tyradę tonem dźwięcznym i twardym jak stal, w którą był zakuty.

- Myślicie, że zdobycie Niosącego Popiół w jakiś sposób zmieni losy tej wojny?! Pozwól, że zdradzę ci pewien sekret, milady. Potęga Ashbringera pochodzi od tego, kto jest w stanie go dzierżyć…

Paladyn pochyla się jeszcze niżej, jakby rzeczywiście chciał dyskretnie przekazać jakiś sekret, choć wszyscy w wielkiej sali wsłuchują się w jego słowa. Słowa, które zdają się teraz płynąć z wielkiej oddali, z odległej przeszłości.

- Ja tam byłem… byłem świadkiem, Marjham… Widziałem, jak wypala świętym ogniem całe legiony nieumarłych, zanim jeszcze wyjął go z pochwy… Niestety, twoja znajomość historii jest boleśnie niewystarczająca…

Teraz w głosie Dawnbringera pojawia się groźba.

- Radzę ci nie poruszać więcej tego tematu, pani. Zdaj sobie sprawę, gdzie jesteś, albo poinformuję lorda Fordringa i jego rycerzy, że nie przebywacie tu już na przyjacielskich warunkach. Jestem pewien, że z wielką przyjemnością wziąłby na siebie zadanie dopilnowania twojej… pokuty.

To dziwne, lecz wydaje się, że cisza, jaka zapadła w kaplicy po tych słowach jest jeszcze głębsza i bardziej złowroga. Na twarzy lady Marjham pojawia się najpierw niedowierzanie, a potem oblewa ją rumieniec gniewu. Ludzie Krucjaty i Świtu spoglądają na siebie z mieszaniną wrogości, niepewności i obawy.

Wybuch, który zdaje się nadchodzić nieubłaganie, nie następuje, albowiem w tej samej chwili zza bramy dochodzą głos rogu i liczne, pełne gniewu krzyki. W jednej chwili spojrzenia wszystkich, zarówno Krzyżowców, jak i przedstawicieli Świtu, kierują się ku masywnym odrzwiom.

- Co się tam dzieje?! – krzyczy Dawnbringer, wybiegając zza stołu. – Grają na alarm! Wszyscy do broni! Otworzyć bramę!

W kaplicy eksploduje brzęk wyciąganych mieczy, młotów i toporów.

Strażnicy odblokowują ogromne rygle.

czwartek, 10 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

Gravis spojrzał mu prosto w oczy. Twarz paladyna zdawała się być odlana w twardym wosku. Nie drgnął ani jeden mięsień.

- Jeśli nie zabierzesz dłoni z mego ramienia, za chwilę będziesz krwawił.

Paladyn widział, jak strach walczy w tamtym z dumą i wściekłością. Miał nadzieję, że rozsądek zwycięży.

Nicolaus i Celeres stanęli w złowrogiej ciszy po prawej stronie Gravisa. Ich potężne, opancerzone sylwetki rzucały bardzo niewyraźne, długie cienie na błotnistą ziemię. Stali bez ruchu i bez słowa. Delenitor trzymał się z tyłu, bacznie obserwując otoczenie. Inquisitio nadchodził właśnie, obciążony pakunkiem, który przyleciał wraz z nimi ze Stormwind. Jednym spojrzeniem ocenił sytuację, ostrożnie postawił torbę na ziemi i podszedł od lewej strony, kładąc delikatnie, lecz wymownie, dłoń na rękojeści zawieszonego u pasa miecza.

Krzyżowiec nie zdołał wytrzymać spojrzenia Gravisa. Zdjął dłoń z jego ramienia. Opuścił głowę i splunął mu pod nogi, a potem błyskawicznie cofnął się półtora kroku i dobył miecza oszczędnym ruchem, równie pozbawionym elegancji, co znamionującym biegłego szermierza.

Paladyni nie poruszyli się. Wokół zapadła cisza. Od strony kaplicy zbliżało się kilku rosłych krzyżowców, w tym jeden znaczniejszy, sądząc po drogocennej zbroi płytowej i atłasie szkarłatnego płaszcza. U pasa po lewej stronie kołysał mu się libram w czarnej oprawie inkrustowanej srebrem. Po prawej zaś wisiał młot bojowy.

- Nie powinieneś pochopnie wyciągać broni - powiedział Gravis tonem zimnym, niczym wiatr w Dun Morogh.

- Wy zaś, heretycka zbieranino, nie powinniście się tu zjawiać, plując nam w twarze waszymi plugawymi barwami - rzekł mężczyzna w atłasowym płaszczu, który stanął obok swego podwładnego, dokładnie naprzeciwko Inquisitia. Jego głos był niski i spokojny - Czerń i złoto. Mordercy niewinnych i czciciele demonów!

Teraz wszyscy już wiedzą, przeczuwają, że krew zabarwi za chwilę błoto. Jest to swoisty rodzaj przedłużającej się nieznośnie chwili, znanej doskonale wszystkim ludziom oręża. Mężczyzna z dobytym mieczem cofa się jeszcze odrobinę i tnie, ostrze przecina ze świstem powietrze. Nity zbroi Gravisa w jednej chwili rozbłyskują zimnym światłem, on sam zaś wykonuje krok, który zdaje się przynależeć do dziwnego tańca. Wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Lewa dłoń w pancernej rękawicy przechwytuje ostrze i odgina je gwałtownie w bok, prawa zaś uderza z głuchym odgłosem wybijanych zębów i pękającej kości w twarz krzyżowca, który pada bez czucia w szare błoto.

Dźwięczy broń dobywana z pochew. Oczy stojącego naprzeciwko Inquisitia paladyna krucjaty rozbłyskują zlotem, a po jego zbroi prześlizguje się świetlista pręga pieczęci. Pięciu paladynów zbija się w szyku bojowym. Pieczęcie Światła syczą także na ich pancerzach.

- Mordercze psy! - ryczy paladyn krucjaty - Zapłacicie za Szkarłatny Klasztor, tu i teraz!

Z tyłu, z namiotów nadbiegają w pośpiechu kolejni mężczyźni w szkarłacie. Wszyscy dzierżą obnażone ostrza.

- Słudzy Światła nie stają naprzeciw siebie w polu - mówi Gravis tym samym stalowym i spokojnym tonem, jakby nie dzieliły ich wszystkich zaledwie chwile od nieubłaganej rzezi.

- „Tym, którzy paktują z Cieniem, żyć nie dozwolisz…” - odwarkuje paladyn krucjaty, a w jego oczach gorzeje zloty pożar.

W gęstniejąca ciżbę krzyżowców wbija się ciało wielkiego, krępego bojowego barana. Jeździec jest barczystym, zbrojnym krasnoludem w zbroi płytowej i barwach Świtu. Za nim nadjeżdża dwóch kolejnych jeźdźców, a także grupa spieszonych zbrojnych, wszyscy w takich samych tabardach.

- Korzystacie wszyscy z gościnności Srebrzystego Świtu! - krzyczy krasnolud głosem donośnym, pewnym siebie i nie znoszącym sprzeciwu. - To ziemia uświęcona krwią męczenników! Złóżcie natychmiast broń i rozejdźcie się, a Świt spojrzy łaskawie na waszą przewinę!

Wśród krzyżowców rozlega się szmerek niepewności. Na ich twarzach widać rozbudzone pragnienie krwi i obawę przed konsekwencjami dania upustu owej żądzy. Wystarczy teraz jedno słowo lub gest, by szala przechyliła się na którąś ze stron.

Paladyn Krucjaty patrzy pogardliwie na krasnoluda i nie chowa bynajmniej młota.

- Użyjesz przeciwko nam swych plugawych orkowych przyjaciół? - mówi tonem ociekającym dławiącą pogardą. - Ubraliście te krwiożercze, nieczyste bestie w wasze tabardy i sprzymierzyliście się z nimi. Pluję na wasze porządki!

Brodatą twarz Krasnoluda wykrzywia grymas wściekłości. Chwyta za ciężki, okuty srebrem róg, który nosi u pasa i w tym momencie dwóch krzyżowców rzuca się ku niemu, próbując ściągnąć z barana, który staje dęba i beczy ogłuszająco. Wydaje się, ze nic już nie przeszkodzi krwawej łaźni. Bracia Malleus zbici w swoim szyku obserwują otoczenie uważnie, oczami błyszczącymi spod wizur hełmów.

środa, 9 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

Przybyli. Ich zbroje nie lśnią. Są poobijane i wysłużone, przykrywają je zakurzone czarne tabardy z z wizerunkiem złotych błyskawic. Lśnią za to ich oczy i broń, pulsująca zimnym światłem. Giermek Zverenhoffa jest zachwycony.

Nawet gryfy, stworzenia ze stoickim spokojem znoszące wszelkie niedogodności, były tu niespokojne. Rzucały na boki wielkimi łbami, a z ich gardeł dobywały się jękliwe skrzeczenia. Przygnębienie i śmierć. Czuło się je w tutejszym powietrzu, jakby z każdym oddechem do płuc i serca trafiała wciąż nowa dawka zabijającej dusze trucizny. Szara, pozbawiona życia ziemia, sine niebo, zdające się nad nią zwieszać jak złowrogi całun. Jak okiem sięgnąć rozciągały się tu ponure dowody na potęgę śmierci i sprawowaną nad tym miejscem władzę rozkładu. Tak dziwnie się tu czuli. Znali to miejsce, znali te ziemie, lecz przecież były im one obce. Wydawało się, ze ktoś nałożył na ich oczy dziwna zasłonę, że dwa widoki przenikają się wzajemnie. Przeszłość utrwalona w ich pamięci. To co obecne, wypalone w ich oczach. Dwa widoki.

Przygnębienie i śmierć.

Przybyli tu, gdyż troll ich okłamał. Prospektor Ironboot, którego spotkali w Tanaris wyruszył do Ironforge gdy oni walczyli w zatopionej Świątyni na Bagnach Smutku. Przetrząsnął zakurzone archiwa, do których wcześniej nie zaglądał i odkrył coś, co go zdumiało i przeraziło. Dwie tablice z proroctwem, które odnaleźli w Tanaris mówiły o sposobie schwytania esencji Hakkara, jednak był to jedynie fragment układanki. W głębinach biblioteki Ligi Ironboot natrafił na tekst tak starożytny, że zwój, na którym go zapisano rozsypał się w kilka chwil po uwolnieniu go z zaśniedziałej tuby. Tekst w języku trollów, zapisany na kruchej skórze mówił, iż w rzeczywistości istniało nie dwie, lecz aż sześć tablic Mosh’aru. W czasach, gdy imperia Amani i Gurubashi chyliły się ku upadkowi, dwie z nich przewieziono na północ, do krainy, która później stała się królestwem Lordaeronu, a po wojnie siedzibą Plagi Nieumarłych. Trolle plemienia Mossflayer, kryjące się w ruinach wspaniałych niegdyś budowli wzniesionych przez ich potężnych przodków, z pewnością nie zdawały sobie sprawy, jak złowrogą wiedzę zawierają kamienne tablice, które przepłynęły morze czasu, oczekując na właściwą chwilę. Czekały cierpliwie w miejscu, które niegdyś zwano świątynią Mazar’Alor…

…………….

Kaplica wydawała się większa, niż ją zapamiętali. Zniszczona, lecz wciąż mocna, wyniośle górująca nad otoczeniem, skromna, lecz przestronna i solidna, świadectwo szczerej wiary i miłości Światła.

Miejsce było bardziej ruchliwe i tłoczne, niż mogli podejrzewać. Z wyjątkiem bastionu Szkarłatnej Krucjaty w Tyr’Hand, był to najdalej wysunięty na wschód punkt skierowanego przeciwko Pladze oporu.

Delenitor, który wraz z pozostałą czwórką właśnie wypakowywał ciężkie juki z grzbietu gryfa, omiótł otoczenie skupionym spojrzeniem. “Uparte życie, otoczone morzem cierpliwej śmierci” - przeleciało mu przez głowę. “Obmywani zimnymi falami, wchłaniamy w siebie jej martwą wilgoć. Przypływ za przypływem. Bez wytchnienia”.

Rzeczywiście, niemal wszyscy sprawiali tu wrażenie wycieńczonych i powolnych, choć czujnych i rozdrażnionych zarazem. Z wyjątkiem nielicznych karawan, całe zaopatrzenie konieczne do utrzymania owej enklawy trafiało tu drogą powietrzna. Lądowało wiele gryfów i paladyni musieli szybko zwolnić miejsce kolejnym towarom i tragarzom. Liczni zbrojni, konni i pieszy patrolowali to miejsce. Ich zbroje nosiły ślady walk. Byli to w większości bladzi mężczyźni o wychudzonych i pełnych determinacji obliczach. Czarne tabardy ze srebrnym słońcem były tu najliczniejsze, gdyż rządy nad tym miejscem sprawował Srebrzysty Świt. Ludzie, krasnoludy i orkowie krzątali się ramię w ramię. W tym szczególnym miejscu i pod owym szczególnym symbolem przekraczano rasowe uprzedzenia, historyczne zatargi oraz spory Przymierza z Hordą. “Potężny wspólny wróg zawsze jednoczy łatwiej, niż najpotężniejsza idea” - jak cynicznie zauważył Gravis, gdy gotowali się w Stormwind do podróży. Obecność i groza Plagi była wrogiem, kowadłem, które pozwoliło wykuć jednocząca ideę Srebrzystego Świtu.

Po bokach kaplicy rozbito liczne namioty. Z umieszczonej pod otwartym niebem kuźni dochodził przenikliwy brzęk młota. Giermkowie, rycerze, słudzy, szlachta, odważni kupcy i przewoźnicy, zbrojni zakonnicy różnych zakonów i ras, ta ludzka i nieludzka ciżba deptała jałową ziemię, zamieniając ją w czarne, cuchnące błoto. Każdemu krokowi towarzyszyło mokre cmoknięcie. Zbutwiałe deski ułożone gdzieniegdzie miały ułatwiać przejście, lecz i one zapadły się w grząskim gruncie. W okolicy nie było zdrowych drzew, które można by ściąć, a sprowadzanie drewna było bardzo kosztowne.

Paladyni objuczeni ciężkimi pakunkami minęli szereg namiotów, witani obojętnymi spojrzeniami. Giermek księcia polecił im zaczekać przed wejściem. Obok kaplicy stał ogromny tauren, który dyskutował gorączkowo z dystyngowaną, piękną nocną elfką. Przed ciężką bramą kaplicy stała grupka zbrojnych mężczyzn. Kilku z nich nosiło szkarłatne płaszcze. Kiedy bracia Malleus zrozumieli, z kim maja do czynienia, było juz za późno, aby się oddalić. W oczach jednego z knechtów zobaczyli błysk zrozumienia i wrogości, a potem usłyszeli szmer i poruszenie wśród pozostałych. Dostrzeżono błyskawice, które nosili na piersiach.

Na opancerzonym barku Gravisa, który odwrócił się ku swym braciom, składając na ziemi dźwiganą torbę, spoczęła ciężka dłoń w skórzanej, ćwiekowanej rękawicy. Paladyn powoli obrócił się wokół swojej osi. Naprzeciwko niego stał wysoki, uzbrojony mężczyzna w szkarłatnych barwach Krucjaty. Jego oblicze pokrywał kilkudniowy zarost i blizny po przebytej jakiś czas temu chorobie. W głęboko osadzonych, ciemnych oczach Gravis ujrzał śmiertelnie niebezpieczną mieszaninę wściekłości, smutku i strachu.

- Nosisz heretyckie barwy - wycedził przez zęby Krzyżowiec. Sądząc po rynsztunku i uzbrojeniu nie był szlachcicem i nie pełnił oficerskich funkcji w zakonie. “Marionetka wysłana, by nas sprowokować, pionek, którego można poświęcić” - pomyślał paladyn.

- Zdejmiesz je sam, lub je z ciebie zerwę. A potem poprosisz szlachetnego brata Eerola o łaskę – głos mężczyzny był chrapliwy i niski.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Szkarłat upada przed Złotem

Szkarłatny płaszcz zdawał się nabierać ciężaru na jego ramionach od chwili, gdy przekroczyli bramy Klasztoru. Po jego bokach kroczyli dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, noszący, podobnie jak on, krwawe barwy Krucjaty. Mocne, kwadratowe szczęki, wąskie szparki oczu, ogorzała skóra. Pancerze, noszące ślady walk, lecz doskonale utrzymane z wojskową schludnością. Równy, ciężki krok, odbijający echem dźwięk podkutych butów od porośniętych bluszczem murów Klasztoru. Wyprostowane sylwetki, broń gotowa do użycia w każdej chwili. Najlepsi, najbardziej oddani i lojalni. Nieugięci. Czempioni Krucjaty.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo nie pasował do nich w tej chwili, drobny, skulony na zimnym wietrze, pod głodnymi spojrzeniami krążących w górze sępów. Pod zimnym wzrokiem swego precyzyjnego umysłu, który nie dawał mu spokoju od chwili, gdy ujrzał pierwsze znaki. Knechci z ponurym spokojem i w milczeniu usuwali piaskiem brunatne plamy z kamiennych posadzek. Ciała zostały już usunięte, wszystkie oprócz kilku, ku którym podążał on, w eskorcie wojowników Krucjaty.
Ptaki śmierci w górze nie ustawały w swojej wędrówce pod zatrutym dotykiem Plagi niebem Tirisfal Glade. Zamyślony, z trudem dotrzymywał kroku Czempionom. Rzucał im ukradkowe spojrzenia, pragnąc dostrzec choć cień zwątpienia, które kąsało jego duszę. Wiedział jednak przecież, iż nigdy nie znajdzie tam tego, czego szukał.
Krużganki, mimo starań służby, wciąż przesiąknięte były zapachem krwi. Przecięli dziedziniec i dotarli ku niewielkiemu pomieszczeniu pod otwartym niebem. Jeden z Czempionów przystanął i beznamiętnie wskazał na skłębiony stos zwierzęcych ciał.
- Psy brata Lokseya. A także i jego śmiertelna powłoka.
Starszy mężczyzna nie poruszył się, twarz wystawiał na lekkie podmuchy wiatru, wpatrzony w ostro odcinające się od zielonkawego nieba sylwetki sępów.
- Kapelanie?
Mocny głos wyrwał go z zamyślenia.
- Tak, tak – wymamrotał niewyraźnie. Nogi niosły go nadzwyczaj niechętnie ku ciału, które miało poprowadzić go w przeszłość. Ścierwa wielkich psów bojowych zaścielały posadzkę niczym koszmarny kobierzec. Były już sztywne i zimne. Wyszczerzone kły, zjeżona, pokryta skorupą zaschniętej krwi sierść. Stoczyły swoją ostatnią walkę bez strachu i litości. Sir Loksey odszedł równie odważnie, choć na jego twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie. Zginął od szerokiego ostrza, które niemal odrąbało jego głowę, jednak osmalone ściany świadczyły niezbicie o użyciu w tym starciu magii wojennej. Kapelan Poulsen, jeden z najbardziej wrażliwych Widzących Krucjaty ukląkł przed trupem i skłonił głowę. Natychmiast poczuł, jak w jego obolałe kości wlewa się chłód kamieni oraz lepkiej krwi zwierząt i człowieka. Nachylił się nad zmasakrowaną twarzą tak nisko, iż niemal dotknął jej własnymi ustami.
Dziwna była to scena. Czarne sępy na zielonym niebie Plagi. Splamione kamienie dziedzińca Klasztoru. Stary człowiek wśród ciał martwych ogarów nachylony nad skrwawionymi zwłokami niczym do pocałunku. Potężni, zakuci w stal Czempioni, wpatrzeni w nicość. Ich szkarłatne płaszcze, martwe na wietrze zbyt delikatnym, by je poruszyć. Cisza.
Kapelan uniósł dłonie i jednym, płynnym gestem położył kciuki na zmatowiałych gałkach ocznych trupa.
Błysk!
Ciemność!
Błysk!
Czerń i złoto!
Uderzenie niemal wyrwało mu serce z piersi. Zachłysnął się własną śliną i upadł ciężko na bok, prosto na ścierwo jednego z psów. Czempioni, choć pozornie nieobecni i obojętni, przypadli do niego w jednej chwili i podnieśli go z łatwością.
- Kapelanie!? Nic ci nie jest?
Poulsen machał niecierpliwie rękami, próbując się uwolnić.
- Zostawcie mnie, głupcy! Muszę wracać, nim obrazy zgasną!
Opadł ponownie na kolana i raz jeszcze, drżąc na całym ciele, dotknął oczu zwłok.
Błysk!
Smuga stali.
Eksplozja ognia.
Mgła.
Widok rozmazany, niczym spojrzenie próbujące przebić wody zamulonej rzeki. Falujące obrazy, jak senne zmory. Bez żadnego dźwięku, w upiornej ciszy, Loksey toczył swoją ostatnią bitwę, które przebrzmiała przecież wiele godzin temu. Żadne emocje nie przebijały się przez martwe ciało, albowiem dusza opuściła je już dawno. Teraz Kapelan mógł jedynie odczytać ostatnie obrazy zaklęte w martwej tkance, niczym w czarnym pudełku camera obscura. Zanim będzie za późno. Zanim ulecą ku nicości.
Powietrze drgało, przesycone energiami Cienia, Arcanum i złotymi niciami Światła, które smagały, niczym rozżarzone bicze.
Skrwawione szczęki ogarów.
Kieł złamany z trzaskiem na ostrzu topora.
Skowyt.
Usta zaciśnięte w desperacji.
Oczy pozbawione litości.
Raz jeszcze złoto. Złoto lśniące w źrenicach mężczyzny, dzierżącego topór.
Rozmazane cienie z tyłu.
Za późno, za późno, niczego więcej nie zobaczy w owym oglądanym od tyłu spektaklu martwego komedianta. Poulsen usiadł wprost na kamiennych płytach, dysząc ciężko. Po czole spływały mu krople potu. Drzazga w jego umyśle podjęła na nową swą dręczącą wędrówkę. Czerń i złoto. Błysk i złoto. Złote źrenice.
- Pomóżcie mi – rzekł z wysiłkiem. Ramiona jednego z Czempionów uniosły go bez wysiłku.
- Dasz radę iść, Widzący? – wojownik spojrzał na niego z troską.
Poulsen skinął głową.
- Wszystko będzie w porządku. W porządku... Chodźmy... W Arsenale czeka na nas kolejne ciało. Być może uda mi się ujrzeć więcej.
Ruszyli w dalszą drogę. Klasztor był potężny, poprzecinany licznymi korytarzami, krużgankami, kaplicami, estakadami pnących się ku górze i prowadzących w dół stromych i szerokich schodów, skromnymi ogrodami, fontannami. Kapelan dostrzegał oznaki zbliżającego się wieczoru. Niebo pociemniało, cisza stała się jeszcze głębsza. Dzwony klasztoru milczały jednak, nie wzywając nikogo na jutrznię. Nigdy jeszcze nikt nie uderzył w Krucjatę z tak straszliwą siłą. Nigdy jeszcze wróg nie zdołał wedrzeć się do serca klasztoru i przelać krew tylu sług Światła. Ci nieliczni, którzy mieli szczęście przebywać na zewnątrz, gdy bitwa przetoczyła się przez Klasztor niczym krwawe tornado, powitali masakrę z typowym dla skazańców, fatalistycznym spokojem. Posłańcy w szkarłatnych płaszczach pomknęli drogami Tirisfal na najszybszych rumakach, niosąc zapieczętowane rozkazy. Zabezpieczono bramy. Uprzątnięto ciała. Knechci próbowali usunąć krew, wnętrzności i ekskrementy. Nim minęła doba, jedna z kaplic rozbrzmiała głosami pierwszego nabożeństwa. Lord Gerd, Wielki Inkwizytor przybyły z Zachodnich Krain Plagi, gotów był do przejęcia władzy. Jedynie dzwony milczały. Żałoba zawisła jak czarny pająk nad Klasztorem.
Kilka ciał oczekiwało, aż Widzący zajrzy w ich wspomnienia. Pytania, pytania rodziły się w umysłach niczym robactwo. Ich potomstwem były wątpliwości, spekulacje. Strach. Zmierzchało, gdy dotarli do Sali Czempionów. Okna w kopule nie przepuszczały już światła, więc zapalono pochodnie, które rzucały złoty blask na twarze marmurowych herosów spoglądających na zakrwawione schody. Czarne cienie szarpały się niespokojnie, jakby chcąc umknąć z tej sali, nie chcąc być świadkami ponurego rytuału Kapelana Krucjaty. Poulsen szedł powoli wzdłuż ścian okrągłej sali. Jego wzrok machinalnie padał na tabliczki przymocowane żelaznymi śrubami u stóp wielkich posągów. Niektórych z nich znał, nim kamieniarze Krucjaty nie zaklęli ich kształtów w białym kamieniu.
Admirał Barean Westwood, zaginiony u lodowych wybrzeży Northrendu. Ferren Marcus, który zginął broniąc Klasztoru przed szturmem Plagi pamiętnego lata, gdy upadał Lordaeron. Szlachetny Harthal Truesight, paladyn Świętego Światła, którego ostatni raz widziano, gdy przestępował bramy przeklętego miasta Stratholme. Holia Sunshield, kapłanka, która zginęła pozbawiając życia Dreadlorda Beltherisa, demona-wojownika Płonącego Legionu. Tamten widok wypalił się w oczach Poulsena na zawsze. Inny Widzący po jego śmierci mógłby dostrzec owo wspomnienie tak wyraźnie, jakby narodziło się zaledwie przed sekundą. Migotliwy płomień tańczył po jej białym obliczu, tocząc bezgłośną dysputę z cieniem. Kapelan mógłby przysiąc, że czuje na sobie jej wzrok. Mógłby także przysiąc, że w jej wzroku czai się oskarżenie. A także wyrok, od którego nie będzie odroczenia.
Czempioni czekali przed wejściem do komnaty, zapatrzeni, jak się zdawało, w posągi i sami posągi przypominający. Dwóch knechtów wyszło pospiesznie, gdy tylko dostrzegli Kapelana wkraczającego powolnym krokiem do wnętrza.
Herod, zwany Berserkerem Światła, nie leżał samotny. Towarzyszyli mu martwi akolici, których pozbawiono życia z takim samym beznamiętnym kunsztem, jaki uśmiercił ogary Lokseya. Herod nie był wojownikiem, którego można było zabić, nie płacąc wysokiej ceny. Wiedział to każdy, kto spojrzał w jego płonące jaskrawym ogniem oczy. Zaiste, bramy Czeluści wydawać się musiały zbyt wąskie za każdym razem, gdy stawał on do bitwy. Teraz jednak ogień zgasł, jego dusza opuściła ten przybytek śmierci, a Widzący musiał się spieszyć, aby wydrzeć ciału kolejny fragment odpowiedzi. Odpowiedzi, której przeczucie przyprawiało go o udrękę, i której wcale nie pragnął poznawać.
Ukląkł przed ciałem. Oczy, palce. Wejrzenie.
Śmierć!
Ciemność! Błysk!
Dramat odgrywany od tyłu. Ogorzała twarz tuż przed jego twarzą. Gniew, odwaga i strach zarazem w spojrzeniu. Tarcza, ostrze, tarcza, ostrze! Iskry jak maleńkie, umierające słońca, krzesane nie poprzez magię, lecz uderzenie stalą w stal. Wszystko upiornie bezgłośne. Monochromatyczny obraz o zamglonych brzegach, gdzie kolory można odgadywać jedynie na podstawie odcieni szarości. Kobieta o skupionej twarzy, jej usta szepczące, wstrząs uderzenia, obraz się chwieje, rozmywa w białym ogniu. Z boku, kątem oka, dostrzec można kogoś jeszcze, choć kontury się rozmywają. Wysoki mężczyzna. Cień! Więc jednak! Kapelan odrywa ręce od oczu trupa. Oddycha z ulgą. Wie przecież jednak, że tylko się łudzi. Boi się unieść wzrok. Oczy tych, którzy odeszli, a teraz stoją na marmurowych podestach, nie pozwolą mu odejść. Wie, że musi pochylić się raz jeszcze, wziąć na siebie ciężar, zedrzeć z siebie maskę nadziei i stanąć nago pod ich bezlitosnym wejrzeniem.
Błysk! A potem czerń tak głęboka, że krzyk wzbiera w gardle. I ponownie złoto, które wdziera się w jego umysł, rozpruwa tkankę ciemności. Nie, jednak nie Cień. Cień im towarzyszy, lecz oni nie przyszli z jego domeny. Nie tutaj leży odpowiedź. Cóż to jest? Czerń i złoto. Mężczyzna, o złotych źrenicach ma w twarzy smutek i litość, na moment przed tym, jak rozmazana smuga zasłania jego oblicze. Topór nie drżał jednak w jego dłoniach. Stal przeciwko stali. Białe iskry. I wreszcie wszystko rozmywa się we mgle i Poulsen wie, iż nic więcej tutaj nie ujrzy.
Kim są ci, którzy zabijają ze smutkiem i z litością, choć miłosierdzie nie powstrzymuje ich dłoni? Kapelan podniósł się powoli. Pytanie tłucze się teraz, czuje je jak nieznośną ćmę odbijającą się od ścian jego czaszki. Kim są ci, którzy zabijają ze smutkiem i litością? Co wyszeptała kobieta? Czyż nie my byliśmy tacy? Czyż nie składaliśmy przysiąg? Czyż nich nie złamaliśmy?
Poulsen z trudem, zgarbiony, zatacza krąg, idąc przy ścianie komnaty. Tym razem spojrzenia palą go niczym ogień. Słyszy ich i wie, iż racja leży po ich stronie.
„Jam jest Orman ze Stromgardu. Kim jesteście? Cóż uczyniliście ze spuścizną wam powierzoną...”
„Jestem Valea Twinblades, wyrwano mi duszę z piersi we Wschodnich Krainach Plagi. Nie dla takiego widoku umierałam...”
„...Fellari Swiftarrow z Wysokich Elfów. Nie rozpoznaję was i oskarżam was...przeklinam was...”
Światło pochodni wciąż toczyło swą walkę z cieniami skaczącymi po marmurowych obliczach, gdy Poulsen zatrzasnął za sobą bramę. Czempioni stali bez ruchu i Kapelan poczuł w sobie wszechogarniające współczucie dla nich, a także żal nad samym sobą.
- Chodźmy – rzekł cicho. – Złóżmy ostatnią wizytę sir Mograinowi i lady Whitemane, albowiem noc się zbliża.
Migoczące światło pochodni i lamp olejnych nie mogło rozproszyć mroku, który zapadał nad Klasztorem, gdy przemierzali jego korytarze. Było już niemal całkiem ciemno, gdy dotarli do ogrodów Wielkiej Kaplicy. Woda w fontannie szemrała, jak gdyby nie stało się zupełnie nic, jak gdyby niezrozumiała siła nie wdarła się do twierdzy pełnej obdarzonych łaską Światła, potężnych wojowników i nie zamieniła jej w ogromną kryptę.
Weszli po schodach, a potem wkroczyli do kaplicy o niebotycznym sklepieniu, gdzie powitał ich milczący tłum ludzi. Knechci w czarnych kubrakach, kapłani i mnisi w szkarłatnych szatach, Czempioni o twardych jak skał twarzach i spojrzeniach, zawsze uzbrojeni, zawsze gotowi do walki.
Lewą nawą przeszli obok pokrytych wciąż plamami krwi filarów do wschodniego transeptu, gdzie rozegrała się ostatnia, najdłuższa bitwa. Lord Gerd, w ubrudzonym błotem podróżnym płaszczu, stał wśród swych oficerów i doradców. Poulsen dostrzegł w jego dumnej postawie tłumiony strach i bezradność, choć nie okazał swej spostrzegawczości.
- Jesteś wreszcie, bracie – odezwał się Wielki Inkwizytor – W tej godzinie smutku, tylko ty możesz dać nam odpowiedź.
Wielki mężczyzna podszedł do niego bardzo blisko, schylając się, by spojrzeć mu prosto w oczy.
- Powiedz mi – rzekł głosem spokojnym, lecz pełnym tajonej wściekłości – Powiedz nam, Widzący, w jaki sposób Cień mógł wtargnąć do naszego świętego przybytku? Pomordować tylu braci i sióstr?
Kapelan skinął jedynie głową i bez słowa podszedł do ciał, spoczywających na posadzce. Nikt ich nie poruszył i przedstawiały sobą straszny widok. Lady Whitemane leżała bliżej ołtarza, potwornie okaleczona. Twarz Mograina zastygła w wyrazie rozpaczy i bólu. Dłonie. Dłonie na jego oczach...
Błysk!
I znowu, czerń!
I znowu złoto!
Tym razem kolory wirowały w powietrzu katedry. Krew, ogień, bezgłośnie szybujące w jasnym powietrzu zaklęcia. Ciosy zadawane ze śmiertelną precyzją po obu stronach. Rany gojące się w jednej chwili, by kolejne ostrza otworzyły je na nowo. Kapelan dziękował Światłości, iż nie może czuć bólu, jaki temu towarzyszył. Kilka starć toczyło się jednocześnie i niewiele można było rozpoznać w owym chaosie, którego puentą była śmierć. Tak niewielu wrogów... jeden z nich padł martwy pod uderzeniem Mograina... Arcanum... Cień... wreszcie coś, czego Poulsen nie spodziewał się nigdy zobaczyć.
Pieczęcie. Światło rozbłysło po obu stronach. Błogosławieństwa i tarcze, złoto w źrenicach i złoto oślepiające źrenice pod sklepieniem Kaplicy.
Światło nie kupczy łaską. Jest się z nim, lub przeciwko niemu. Kapelan znał dobrze tę prawdę. Wiedział, co musi się stać. Choć przez umysł przemykały mu obrazy okrutnego, długiego, pozornie chwiejącego się na ostrzu miecza starcia, w jego umyśle kształtowało się pytanie, w którym momencie Mograine zrozumiał. Kiedy dotarło do niego, iż Światłość, której, jak sądził, służył wiernie przez całe życie, opuściła go, by stanąć po stronie jego wrogów. Czy opuścił wtedy swą broń? Czy pozwoli zadać sobie ostateczny cios, by nie przedłużać tego, co nieuchronne? Czy ujrzał bezdenną czerń i ów przecinający ją złoty błysk?
Silne dłonie Czempionów podniosły Kapelana, który szlochał bezgłośnie. Lord Gerd patrzył na niego w zdumieniu.
- Mów, coś ujrzał. Czekamy. Pomsta dla naszych mieczy będzie uzdrowieniem naszych serc.
Widzący długo patrzył w pustkę, wciąż podtrzymywany przez dłonie wojowników Krucjaty. Otaczający ich tłumek zaczął szemrać niecierpliwie.
- Kapelanie? Chcemy wiedzieć. Któż to uczynił?
- My – wyszeptał Poulsen – My to uczyniliśmy...
Wśród zebranych rozległy się głosy zdumienia, zabarwione pogardą.
- Waż swe słowa! – syknął Wielki Inkwizytor – Stoisz w Świątyni! Jaki człowiek bluźni, mając na rękach krew swych braci?!
Kapelan skrzywił się i zmrużył oczy.
- Pięcioro. Wojownik o ciemnej skórze. Piękna kobieta, kapłanka. Adept Arcanum. Poskramiacz demonów. Paladyn Światła... Zebrani wybuchnęli głosami oburzenia. Wielki Inkwizytor złapał wciąż słaniającego się na nogach Kapelana za ramiona i potrząsnął nim tak, że głowa Widzącego zachwiała się bezwładnie.
- Oszalałeś?! W jaki sposób kilku ludzi mogło zrobić to, czego skutków jesteśmy świadkami? Jak mogli dokonać tego, czego hordy Plagi nie dokonały przez te wszystkie lata?! Jaki paladyn sprzymierzyłby się z warlockiem i jak mógłby utrzymać przy sobie łaskę Światła?! Poulsen spojrzał w oczy, w których strach jarzył się coraz gorętszym ogniem.
- Znasz przecież odpowiedź! Jest oczywista dla każdego, kto chce ją przyjąć! Nie ty jednak, Inkwizytorze! Nie wy, szlachetni bracia! Za późno! Szukajcie ich! Szukajcie czerni i złota! Wyślijcie braci nocy, którzy czekają w prezbiterium! Niech skiną wam zakapturzonymi głowami i odjadą szukać tych, którzy odnaleźli nas. I biada nam wszystkim, gdy ich wreszcie spotkają!
Krzyczał wciąż, coraz bardziej niezrozumiale, gdy wlekli go schodami w dół, w dół, coraz niżej, ku ciemności. Ku złotu. Ku bramom, gotowym na jego przyjęcie.
Jakaż dziwna była to scena.
Szkarłatne płaszcze ubrudzone błotem. Sępy na niebie zatrutym klątwami Plagi. Cienie na murach Klasztoru, spoglądające na ludzki upadek. Twarze posągów pogrążone w ciemności po tym, jak zgaszono pochodnie w Holu Czempionów.
„Kim się staliście...? Cóż uczyniliście... nie dla takiego widoku umierałam...nie rozpoznaję... oskarżam...przeklinam...”

Komentarz od autora

Aby zrozumieć to co wydarzyło się w Kaplicy Nadziei Światła należy cofnąć się nieco, by ukazać źródło animozji między Zakonem Ex Tenebris Lux a Szkarłatną Krucjatą. Najważniejszą przyczyną wrogości jest to, co wydarzyło się swego czasu w znanym wszystkim graczom w WoW Szkarłatnym Klasztorze. Dlatego kolejny wpis będzie rodzajem retrospekcji, po której wrócimy do obecnej historii.

czwartek, 3 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła

„Przedwczoraj znowu straciliśmy trzech ludzi. Trzech dobrych ludzi w zasadzce na południe od jeziora Blackwood. Zanim nasza kawaleria rozniosła ghule na mieczach, ciała naszych zwiadowców były tak poszarpane, że nawet kapłani nie byli w stanie skłonić ich umęczonych dusz do powrotu.

Aktywność oddziałów Plagi wyraźnie zwiększyła się, odkąd Nekropolie zawisły nad Azeroth. Nasze straty rosną. Wciąż jednak wydaje się, że Kel’thuzad, niech będzie przeklęte jego imię, na coś oczekuje. Być może jego plugawy władca w Northrendzie toczy własną wojnę… któż może znać zamiary równie nikczemnych istot?

Posiłki przybywają, to prawda. Każdy stracony miecz mogę zastąpić trzema innymi, lecz przecież ramiona, które nimi władają, zastąpić o niebo trudniej. Nie ufam odwadze i zdecydowaniu większości tych, którzy przybywają. Nie winię ich jednak.

Jakże mógłbym ich winić?

Wiele jest w tym miejscu rzeczy, do jakich na pierwszy rzut oka nie sposób przywyknąć, pozostając przy zdrowych zmysłach. Puste, sine niebo, którego nigdy nie przecina lot ptaka, ni blask słońca. Ponure towarzystwo tych, którzy potracili bliskich, których jedynym sensem istnienia jest krwawa zemsta… niech Światło wybaczy mi te słowa, lecz wydają mi się oni czasem równie martwi, jak pomioty Plagi. Wycie wichru, który nigdy nie milknie, śpiewając niekończącą się pieśń szaleństwa i smutku. Noce pełne grozy i koszmarów, gdy nieumarli podchodzą niemal pod same mury kaplicy, a z płytkiego snu wyrywają człowieka nawoływania straży i szczęk mieczy. To miejsce jest przeklęte, zatruwa nasze serca i dusze dzień po dniu, chwila po chwili.

Wielu twierdzi jednak, że najgorszy ze wszystkiego jest smród. Mdlący swąd, przed którym nie ma ucieczki, który przenika tu wszystko – szaty, zbroje, oddechy, ciała. Smród sączący się z zatrutych kotłów Plagi, smród niezliczonych rozkładających się ciał, które odpadają od kości, smród zgnilizny, słodkawy zapach pieczonego mięsa napływający nieustannie znad Stratholme’u i ze stosów pogrzebowych. Ciała poległych musimy tu palić, gdyż zakazano ich grzebania w ziemi, w której nie zaznałyby spokoju. Wszystko tu gnije, umiera, rozkłada się. A potem powstaje w okrutnej namiastce życia. Do tego nie sposób się przyzwyczaić…

Na pierwszy rzut oka.”

Książę Zverenhoff odrywa pióro od zwoju pergaminu i prostuje plecy z westchnieniem. Siedzi przez chwilę w milczeniu. Na jego przystojnej, choć pomarszczonej od trosk i pobrużdżonej bliznami twarzy rozgrywa się spektakl światła i cienia. Lampka olejna nie daje dużo światła. Jego granatowe oczy błyszczą, gdy spoczywa tak, wpatrzony w pustkę. Usta zdają się szeptać coś bezgłośnie. Wreszcie pochyla się nad zwojem i ponownie zaczyna pisać.

„W rzeczywistości jednak z czasem to wszystko staje się naszym chlebem powszednim. Ci z nas, którzy przetrwali, dowiadują się, iż nie ma takiej rzeczy, do której nie sposób się przyzwyczaić. Wszystko staje się rzeczą zwyczajną. Strach, czarna, straszna pustka w sercach pozostawiona przez tych, których kochaliśmy, widok śmierci, dotyk śmierci, zapach śmierci…”

Książę ponownie unosi głowę znad pergaminu. Sięga ku prostemu glinianemu kubkowi i pociąga kilka łyków chłodnej wody, a potem wraca do pisania.

„Woda. Woda pochodzi z klasztornej studni. Chroniona rytuałami światła pozostaje czysta i orzeźwiająca nawet tutaj, pośród klątw Plagi. Gorzej jest z pożywieniem. Na ziemi Plagi niczego nie sposób wyhodować, chociaż przybyły niedawno z odległej krainy, zwanej Mulgore, taureński druid twierdzi, że ziemia wciąż nie obumarła i pewnego dnia, o ile zwyciężymy w tej wojnie, będzie można ją odzyskać. Jako że zwycięstwo jest jedynie niewyraźnym mirażem, cały prowiant trafia do nas na grzbietach gryfów. Niewiele świeżych potraw. Solone lub wędzone mięso. Suchary. Rzadko warzywa. Nie głodujemy jednak… Od czasu gdy na niebie Azeroth pojawiły się nekropolie Lisza, a nieumarli wdarli się do miast wszystkich ras Przymierza i Hordy, Srebrzysty Świt nie może narzekać na brak chętnych do służby. Wielkie rody i dowództwa armii nie lekceważą nas już tak otwarcie, jak przedtem. Wielu rekrutów musimy jednak odrzucić. Wielu innych ginie szybko. Wielu nie wytrzymuje służby. Zakon polegać może jedynie na weteranach, najtwardszych z twardych. Orkowie walczą tu obok ludzi. Jedną z rzeczy, których człowiek uczy się w Krainach Plagi jest świadomość, że nie wszyscy zielonoskórzy to krwiożercze bestie i wrogowie rodzaju ludzkiego. Mamy wśród nas nawet nieumarłych, szlachetnych wojowników, którzy dobrowolnie pogrążyli się w nieśmierci, by pomóc nam zrozumieć naturę naszego wroga. O podobnych szczegółach nie informujemy jednak zbyt szeroko – ci, którzy nie zaznali życia na ziemiach Plagi nie zrozumieliby co się tu dzieje, z czym mamy tu do czynienia, do jakich sposobów musimy się uciekać, by przetrwać…”

Zverenhoff zamyśla się przez chwilę, pióro zawisa nad pergaminem, by po chwili ponownie podjąć swą szeleszczącą wędrówkę.

„Wieści, jakie napływają do nas ze świata nie są pocieszające. W zachodnim Kalimdorze toczy się wojna, która wiąże znaczne siły Przymierza i Hordy. Twierdza Nethergarde raportuje wzrost demonicznej aktywności wokół Portalu. Dawne, niewygasłe napięcia wszędzie są silne – nawet tu, w Krainach Plagi toczą się szarpane boje o wieże obserwacyjne, jakbyśmy nie dość mieli problemów ze wspólnym wrogiem. Czasem czuję się, jakbym pływał w smole, zagubiony i pusty w środku. Każdy dzień podobny do poprzedniego, mozolny i jakże odległy od młodzieńczych wyobrażeń o rycerzach w lśniących zbrojach stających mężnie do walki z siłami Ciemności. Tu jest jedynie ból, strach, tęsknota, żal, krew, kał i parujące wnętrzności, smród, wewnętrzne niesnaski, jątrzące się rany i choroby. Dzień po dniu umieramy tutaj, w przeklętych krainach, które były niegdyś ojczyzną tak wielu z nas. Nasze serca wciąż biją, lecz przecież umieramy wewnątrz, śmiercią równie nieodwracalną jak ta ostateczna. Wszystko staje się odległe, nawet pamięć o utraconych bliskich. Mijamy się jak we mgle. Ktoś przecież jednak musi to robić. Ktoś musi sprawować tu straż. Dla mnie, dla nas nie ma już nadziei i ratunku, zginiemy tu wszyscy co do jednego, a nasza krew wsiąknie w błotnistą ziemię. Jedyne co nam pozostaje to wiara w to, że choć nie uratujemy siebie, wolne ludy Azeroth odniosą korzyść z naszej śmierci…”

Łomot stóp na schodach przerywa tok myśli księcia. Czarna zasłona odsuwa się i w otworze ukazuje się głowa młodego, rozczochranego i zdyszanego mężczyzny.

- Panie! Przybyli paladyni na gryfach! Pięciu! Chcą z tobą rozmawiać, jeśli łaska! – jego głos jest rozgorączkowany i pełen ekscytacji.

Zverenhoff patrzy przez chwilę nie rozumiejącym wzrokiem, unosi brwi, a potem kiwa potakująco głową.

- Dobrze. Powiedz gościom, że rozmówię się z nimi w kaplicy, za ćwierć klepsydry.

- Tak, panie! – odkrzykuje z entuzjazmem giermek i biegnie z powrotem.

Książę odkłada starannie przybory do pisania.

- Paladyni – mruczy zjadliwie – W lśniących zbrojach.

środa, 2 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział siódmy: Zatopiona Świątynia, c.d.

Kwas palił straszliwym bólem, który zdawał się trwać nawet po tym, jak w swej niewyczerpanej łaskawości światło uleczyło ich rany. Zbroje Gravisa i Inquisitia były niemal doszczętnie zniszczone. Ich oddech wydobywał się z wielkim trudem z płuc i gardeł, albowiem kwas pozostawał w powietrzu i dusił, niczym lina szubieniczna. A jednak przebili się, nadal oddychali, nadal dzierżyli w dłoniach pobłogosławiony oręż, wciąż niepokonani. Niezliczone trupy dragonkinów leżały na kamiennej posadzce ogromnej komnaty, której zawieszone niebotycznie wysoko sklepienie spowijała ciemność. Gdy zadarło się głowę dość wysoko i wiedziało gdzie patrzeć, wysoko widać było migające, srebrne punkciki. Gwiazdy. W sklepieniu musiał być otwór, przez który dostrzegali fragment nocnego nieboskłonu. Nie mieli jednak czasu, by go podziwiać. Dopóki Światło było z nimi, dopóki ich ciała wciąż mogły pożytkować jego świętą moc, musieli iść naprzód. Pięść musiała uderzać.

Komnata była na tyle przestronna, że dwa zielone smoki, które napotkali na swej drodze, mogły swobodnie unosić się w powietrzu, uderzając ogromnymi skrzydłami z siłą huraganu. Strażnicy tego miejsca nie zamierzali przepuścić ich dalej, więc bracia Malleus zmierzyli się również i z nimi.

Cóż to była za bitwa! Skrzydła łomotały z ogłuszającym hukiem, z wielkich, najeżonych kłami długości ludzkiego przedramienia pysków buchały strumienie kwasu, który pożerał jednako metal, kamień i ciało. Pazury przecinały powietrze ze świstem, majestatyczne cielska zdawały się przemieszczać z niewiarygodną gracją, usiłując zmiażdżyć, rozszarpać, spalić tych, którzy ośmielili się rzucić wyzwanie potomkom pani Szmaragdowego Snu. Przenikliwa inteligencja rozświetlała oczy smoków, które zdawały się mówić: „Nie wiecie dokąd zmierzacie, głupcy! Nie wiecie komu służycie, śmiertelni słabeusze!”.

Jednak nawet ci straszni w gniewie potomkowie jednego z Aspektów, nie mogli powstrzymać nawały Światła i żelaza, jaką rozpętali w sercu mrocznej Świątyni synowie Valeriusa. Paladyni jak zawsze pogrążyli się w pozbawionym lęku i wahania bitewnym transie, z którego wytrącić mogła ich jedynie śmierć, albo zwycięstwo. Oślepiająca burza złota zalała komnatę blaskiem, tak, iż zdawało się, że dzień nadchodzi. Nigdy jeszcze w miejscu tym nie było tak wiele światła, jak owej nocy. Nigdy jeszcze nie toczono tu równie zaciętej walki. Blask wydostał się przez umieszczony w sklepieniu komnaty otwór i pomknął dalej, w nocne niebo. Daleko na południowym zachodzie, na Bagnach Smutku, orkowi strażnicy w osadzie Hordy zwanej Stonard otrząsnęli się z senności i pokrzykując do siebie w zdumieniu wskazywali na bijącą nad Sadzawką Łez łunę.

Światło zamieniło paladynów w bezlitosne narzędzia zniszczenia. Delenitor z przymkniętymi pod wizjerem czarnego hełmu oczami, zdawał się być jedynie malutką sylwetką w oku oślepiającego cyklonu. Stał bez ruchu, z uniesionymi w górę dłońmi i zroszonym potem czołem, otoczony prężącymi się wokół niego, grubymi wstęgami czystego blasku, które spływały na jego braci z ogłuszającym sykiem i dudnieniem. Krew nie zdążyła płynąć z ran, gdy te już się zasklepiały, ciosy, które zdolne byłyby bez trudu powalić byka kodo, zdawały się nie robić na nich żadnego wrażenia, kwas skwierczał i parował w zetknięciu z otaczającymi paladynów tarczami blasku, pazury bezsilnie krzesały iskry na tarczach, które zdawały się być dzierżone przez ramiona odlane z żelaza. Byli tutaj, razem, byli żywą modlitwą, hołdem składanym Światłu, ich życiu, ich jedynej wierze, ich nadziei, ich zbroi, ich zbawieniu.

Nic nie mogło ich pokonać owej nocy. Smoki, które legły u ich stóp. Wojownicy i kapłani Atal’ai, którzy wypełniali salę zdającą się być mrocznym kościołem, walczący wspaniale, z wściekłą determinacją, krwiożerczym fanatyzmem, zwierzęcą witalnością, zdradziecką przebiegłością, lecz przecież oni także kładli się przed nimi pokotem, aż komnata spłynęła krwią, a zabijanie stało się niemal nieodróżnialne od oddychania. Ich prorok i przywódca, który wspólnie ze swym pomocnikiem przywołał straszliwe zaklęcia cienia, lecz którego głowa potoczyła się w końcu w fontannie posoki ku czarnej ścianie. Stąpali po ciałach, nie z braku szacunku dla śmierci, lecz z braku wolnego miejsca. Rękojeści ich broni i podeszwy ich ciężkich butów śliskie były od krwi.

Nic i nikt nie mogło ich zatrzymać owej nocy. Upiorni słudzy mrocznego boga, którego esencję przyrzekli wydostać z tego przeklętego miejsca, zdawali się wydostawać z Otchłani bez końca, lecz przecież oni również krwawili, a ich krew spływała na migoczące w szaleńczym tańcu płomienie lodowatego ognia, płomienie nie z tego świata. Paladyni zabijali. Zapamiętali się w tej bitwie, z ufnością złożyli swój los w ręce mocy, której służyli. Nie była to noc ich śmierci.

Wreszcie płomienie zgasły, czarna obecność zamigotała i stoczyła swą walkę z pięcioma braćmi, wiedząc doskonale, iż nie sposób pokonać ich owej nocy, lecz mimo to pewna zwycięstwa.

………………….

Pierwsze promienie słońca przemknęły nad ciemnymi wodami Zakazanego Morza, pomknęły przez pagórki bagien i liznęły Sadzawkę Smutku, gdy pięciu paladynów wyłoniło się, mrużąc oczy, z czeluści zatopionej świątyni. Ich zbroje były w ruinie, ich ciała były wycieńczone, ich broń niezdatna do użytku. Nie mieli siły odezwać się nawet słowem, marząc jedynie o śnie i odpoczynku.

W sakwie Nicolausa spoczywało ciemne, lśniące mrokiem jajo. Było pełne.