poniedziałek, 7 czerwca 2010

Szkarłat upada przed Złotem

Szkarłatny płaszcz zdawał się nabierać ciężaru na jego ramionach od chwili, gdy przekroczyli bramy Klasztoru. Po jego bokach kroczyli dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, noszący, podobnie jak on, krwawe barwy Krucjaty. Mocne, kwadratowe szczęki, wąskie szparki oczu, ogorzała skóra. Pancerze, noszące ślady walk, lecz doskonale utrzymane z wojskową schludnością. Równy, ciężki krok, odbijający echem dźwięk podkutych butów od porośniętych bluszczem murów Klasztoru. Wyprostowane sylwetki, broń gotowa do użycia w każdej chwili. Najlepsi, najbardziej oddani i lojalni. Nieugięci. Czempioni Krucjaty.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo nie pasował do nich w tej chwili, drobny, skulony na zimnym wietrze, pod głodnymi spojrzeniami krążących w górze sępów. Pod zimnym wzrokiem swego precyzyjnego umysłu, który nie dawał mu spokoju od chwili, gdy ujrzał pierwsze znaki. Knechci z ponurym spokojem i w milczeniu usuwali piaskiem brunatne plamy z kamiennych posadzek. Ciała zostały już usunięte, wszystkie oprócz kilku, ku którym podążał on, w eskorcie wojowników Krucjaty.
Ptaki śmierci w górze nie ustawały w swojej wędrówce pod zatrutym dotykiem Plagi niebem Tirisfal Glade. Zamyślony, z trudem dotrzymywał kroku Czempionom. Rzucał im ukradkowe spojrzenia, pragnąc dostrzec choć cień zwątpienia, które kąsało jego duszę. Wiedział jednak przecież, iż nigdy nie znajdzie tam tego, czego szukał.
Krużganki, mimo starań służby, wciąż przesiąknięte były zapachem krwi. Przecięli dziedziniec i dotarli ku niewielkiemu pomieszczeniu pod otwartym niebem. Jeden z Czempionów przystanął i beznamiętnie wskazał na skłębiony stos zwierzęcych ciał.
- Psy brata Lokseya. A także i jego śmiertelna powłoka.
Starszy mężczyzna nie poruszył się, twarz wystawiał na lekkie podmuchy wiatru, wpatrzony w ostro odcinające się od zielonkawego nieba sylwetki sępów.
- Kapelanie?
Mocny głos wyrwał go z zamyślenia.
- Tak, tak – wymamrotał niewyraźnie. Nogi niosły go nadzwyczaj niechętnie ku ciału, które miało poprowadzić go w przeszłość. Ścierwa wielkich psów bojowych zaścielały posadzkę niczym koszmarny kobierzec. Były już sztywne i zimne. Wyszczerzone kły, zjeżona, pokryta skorupą zaschniętej krwi sierść. Stoczyły swoją ostatnią walkę bez strachu i litości. Sir Loksey odszedł równie odważnie, choć na jego twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie. Zginął od szerokiego ostrza, które niemal odrąbało jego głowę, jednak osmalone ściany świadczyły niezbicie o użyciu w tym starciu magii wojennej. Kapelan Poulsen, jeden z najbardziej wrażliwych Widzących Krucjaty ukląkł przed trupem i skłonił głowę. Natychmiast poczuł, jak w jego obolałe kości wlewa się chłód kamieni oraz lepkiej krwi zwierząt i człowieka. Nachylił się nad zmasakrowaną twarzą tak nisko, iż niemal dotknął jej własnymi ustami.
Dziwna była to scena. Czarne sępy na zielonym niebie Plagi. Splamione kamienie dziedzińca Klasztoru. Stary człowiek wśród ciał martwych ogarów nachylony nad skrwawionymi zwłokami niczym do pocałunku. Potężni, zakuci w stal Czempioni, wpatrzeni w nicość. Ich szkarłatne płaszcze, martwe na wietrze zbyt delikatnym, by je poruszyć. Cisza.
Kapelan uniósł dłonie i jednym, płynnym gestem położył kciuki na zmatowiałych gałkach ocznych trupa.
Błysk!
Ciemność!
Błysk!
Czerń i złoto!
Uderzenie niemal wyrwało mu serce z piersi. Zachłysnął się własną śliną i upadł ciężko na bok, prosto na ścierwo jednego z psów. Czempioni, choć pozornie nieobecni i obojętni, przypadli do niego w jednej chwili i podnieśli go z łatwością.
- Kapelanie!? Nic ci nie jest?
Poulsen machał niecierpliwie rękami, próbując się uwolnić.
- Zostawcie mnie, głupcy! Muszę wracać, nim obrazy zgasną!
Opadł ponownie na kolana i raz jeszcze, drżąc na całym ciele, dotknął oczu zwłok.
Błysk!
Smuga stali.
Eksplozja ognia.
Mgła.
Widok rozmazany, niczym spojrzenie próbujące przebić wody zamulonej rzeki. Falujące obrazy, jak senne zmory. Bez żadnego dźwięku, w upiornej ciszy, Loksey toczył swoją ostatnią bitwę, które przebrzmiała przecież wiele godzin temu. Żadne emocje nie przebijały się przez martwe ciało, albowiem dusza opuściła je już dawno. Teraz Kapelan mógł jedynie odczytać ostatnie obrazy zaklęte w martwej tkance, niczym w czarnym pudełku camera obscura. Zanim będzie za późno. Zanim ulecą ku nicości.
Powietrze drgało, przesycone energiami Cienia, Arcanum i złotymi niciami Światła, które smagały, niczym rozżarzone bicze.
Skrwawione szczęki ogarów.
Kieł złamany z trzaskiem na ostrzu topora.
Skowyt.
Usta zaciśnięte w desperacji.
Oczy pozbawione litości.
Raz jeszcze złoto. Złoto lśniące w źrenicach mężczyzny, dzierżącego topór.
Rozmazane cienie z tyłu.
Za późno, za późno, niczego więcej nie zobaczy w owym oglądanym od tyłu spektaklu martwego komedianta. Poulsen usiadł wprost na kamiennych płytach, dysząc ciężko. Po czole spływały mu krople potu. Drzazga w jego umyśle podjęła na nową swą dręczącą wędrówkę. Czerń i złoto. Błysk i złoto. Złote źrenice.
- Pomóżcie mi – rzekł z wysiłkiem. Ramiona jednego z Czempionów uniosły go bez wysiłku.
- Dasz radę iść, Widzący? – wojownik spojrzał na niego z troską.
Poulsen skinął głową.
- Wszystko będzie w porządku. W porządku... Chodźmy... W Arsenale czeka na nas kolejne ciało. Być może uda mi się ujrzeć więcej.
Ruszyli w dalszą drogę. Klasztor był potężny, poprzecinany licznymi korytarzami, krużgankami, kaplicami, estakadami pnących się ku górze i prowadzących w dół stromych i szerokich schodów, skromnymi ogrodami, fontannami. Kapelan dostrzegał oznaki zbliżającego się wieczoru. Niebo pociemniało, cisza stała się jeszcze głębsza. Dzwony klasztoru milczały jednak, nie wzywając nikogo na jutrznię. Nigdy jeszcze nikt nie uderzył w Krucjatę z tak straszliwą siłą. Nigdy jeszcze wróg nie zdołał wedrzeć się do serca klasztoru i przelać krew tylu sług Światła. Ci nieliczni, którzy mieli szczęście przebywać na zewnątrz, gdy bitwa przetoczyła się przez Klasztor niczym krwawe tornado, powitali masakrę z typowym dla skazańców, fatalistycznym spokojem. Posłańcy w szkarłatnych płaszczach pomknęli drogami Tirisfal na najszybszych rumakach, niosąc zapieczętowane rozkazy. Zabezpieczono bramy. Uprzątnięto ciała. Knechci próbowali usunąć krew, wnętrzności i ekskrementy. Nim minęła doba, jedna z kaplic rozbrzmiała głosami pierwszego nabożeństwa. Lord Gerd, Wielki Inkwizytor przybyły z Zachodnich Krain Plagi, gotów był do przejęcia władzy. Jedynie dzwony milczały. Żałoba zawisła jak czarny pająk nad Klasztorem.
Kilka ciał oczekiwało, aż Widzący zajrzy w ich wspomnienia. Pytania, pytania rodziły się w umysłach niczym robactwo. Ich potomstwem były wątpliwości, spekulacje. Strach. Zmierzchało, gdy dotarli do Sali Czempionów. Okna w kopule nie przepuszczały już światła, więc zapalono pochodnie, które rzucały złoty blask na twarze marmurowych herosów spoglądających na zakrwawione schody. Czarne cienie szarpały się niespokojnie, jakby chcąc umknąć z tej sali, nie chcąc być świadkami ponurego rytuału Kapelana Krucjaty. Poulsen szedł powoli wzdłuż ścian okrągłej sali. Jego wzrok machinalnie padał na tabliczki przymocowane żelaznymi śrubami u stóp wielkich posągów. Niektórych z nich znał, nim kamieniarze Krucjaty nie zaklęli ich kształtów w białym kamieniu.
Admirał Barean Westwood, zaginiony u lodowych wybrzeży Northrendu. Ferren Marcus, który zginął broniąc Klasztoru przed szturmem Plagi pamiętnego lata, gdy upadał Lordaeron. Szlachetny Harthal Truesight, paladyn Świętego Światła, którego ostatni raz widziano, gdy przestępował bramy przeklętego miasta Stratholme. Holia Sunshield, kapłanka, która zginęła pozbawiając życia Dreadlorda Beltherisa, demona-wojownika Płonącego Legionu. Tamten widok wypalił się w oczach Poulsena na zawsze. Inny Widzący po jego śmierci mógłby dostrzec owo wspomnienie tak wyraźnie, jakby narodziło się zaledwie przed sekundą. Migotliwy płomień tańczył po jej białym obliczu, tocząc bezgłośną dysputę z cieniem. Kapelan mógłby przysiąc, że czuje na sobie jej wzrok. Mógłby także przysiąc, że w jej wzroku czai się oskarżenie. A także wyrok, od którego nie będzie odroczenia.
Czempioni czekali przed wejściem do komnaty, zapatrzeni, jak się zdawało, w posągi i sami posągi przypominający. Dwóch knechtów wyszło pospiesznie, gdy tylko dostrzegli Kapelana wkraczającego powolnym krokiem do wnętrza.
Herod, zwany Berserkerem Światła, nie leżał samotny. Towarzyszyli mu martwi akolici, których pozbawiono życia z takim samym beznamiętnym kunsztem, jaki uśmiercił ogary Lokseya. Herod nie był wojownikiem, którego można było zabić, nie płacąc wysokiej ceny. Wiedział to każdy, kto spojrzał w jego płonące jaskrawym ogniem oczy. Zaiste, bramy Czeluści wydawać się musiały zbyt wąskie za każdym razem, gdy stawał on do bitwy. Teraz jednak ogień zgasł, jego dusza opuściła ten przybytek śmierci, a Widzący musiał się spieszyć, aby wydrzeć ciału kolejny fragment odpowiedzi. Odpowiedzi, której przeczucie przyprawiało go o udrękę, i której wcale nie pragnął poznawać.
Ukląkł przed ciałem. Oczy, palce. Wejrzenie.
Śmierć!
Ciemność! Błysk!
Dramat odgrywany od tyłu. Ogorzała twarz tuż przed jego twarzą. Gniew, odwaga i strach zarazem w spojrzeniu. Tarcza, ostrze, tarcza, ostrze! Iskry jak maleńkie, umierające słońca, krzesane nie poprzez magię, lecz uderzenie stalą w stal. Wszystko upiornie bezgłośne. Monochromatyczny obraz o zamglonych brzegach, gdzie kolory można odgadywać jedynie na podstawie odcieni szarości. Kobieta o skupionej twarzy, jej usta szepczące, wstrząs uderzenia, obraz się chwieje, rozmywa w białym ogniu. Z boku, kątem oka, dostrzec można kogoś jeszcze, choć kontury się rozmywają. Wysoki mężczyzna. Cień! Więc jednak! Kapelan odrywa ręce od oczu trupa. Oddycha z ulgą. Wie przecież jednak, że tylko się łudzi. Boi się unieść wzrok. Oczy tych, którzy odeszli, a teraz stoją na marmurowych podestach, nie pozwolą mu odejść. Wie, że musi pochylić się raz jeszcze, wziąć na siebie ciężar, zedrzeć z siebie maskę nadziei i stanąć nago pod ich bezlitosnym wejrzeniem.
Błysk! A potem czerń tak głęboka, że krzyk wzbiera w gardle. I ponownie złoto, które wdziera się w jego umysł, rozpruwa tkankę ciemności. Nie, jednak nie Cień. Cień im towarzyszy, lecz oni nie przyszli z jego domeny. Nie tutaj leży odpowiedź. Cóż to jest? Czerń i złoto. Mężczyzna, o złotych źrenicach ma w twarzy smutek i litość, na moment przed tym, jak rozmazana smuga zasłania jego oblicze. Topór nie drżał jednak w jego dłoniach. Stal przeciwko stali. Białe iskry. I wreszcie wszystko rozmywa się we mgle i Poulsen wie, iż nic więcej tutaj nie ujrzy.
Kim są ci, którzy zabijają ze smutkiem i z litością, choć miłosierdzie nie powstrzymuje ich dłoni? Kapelan podniósł się powoli. Pytanie tłucze się teraz, czuje je jak nieznośną ćmę odbijającą się od ścian jego czaszki. Kim są ci, którzy zabijają ze smutkiem i litością? Co wyszeptała kobieta? Czyż nie my byliśmy tacy? Czyż nie składaliśmy przysiąg? Czyż nich nie złamaliśmy?
Poulsen z trudem, zgarbiony, zatacza krąg, idąc przy ścianie komnaty. Tym razem spojrzenia palą go niczym ogień. Słyszy ich i wie, iż racja leży po ich stronie.
„Jam jest Orman ze Stromgardu. Kim jesteście? Cóż uczyniliście ze spuścizną wam powierzoną...”
„Jestem Valea Twinblades, wyrwano mi duszę z piersi we Wschodnich Krainach Plagi. Nie dla takiego widoku umierałam...”
„...Fellari Swiftarrow z Wysokich Elfów. Nie rozpoznaję was i oskarżam was...przeklinam was...”
Światło pochodni wciąż toczyło swą walkę z cieniami skaczącymi po marmurowych obliczach, gdy Poulsen zatrzasnął za sobą bramę. Czempioni stali bez ruchu i Kapelan poczuł w sobie wszechogarniające współczucie dla nich, a także żal nad samym sobą.
- Chodźmy – rzekł cicho. – Złóżmy ostatnią wizytę sir Mograinowi i lady Whitemane, albowiem noc się zbliża.
Migoczące światło pochodni i lamp olejnych nie mogło rozproszyć mroku, który zapadał nad Klasztorem, gdy przemierzali jego korytarze. Było już niemal całkiem ciemno, gdy dotarli do ogrodów Wielkiej Kaplicy. Woda w fontannie szemrała, jak gdyby nie stało się zupełnie nic, jak gdyby niezrozumiała siła nie wdarła się do twierdzy pełnej obdarzonych łaską Światła, potężnych wojowników i nie zamieniła jej w ogromną kryptę.
Weszli po schodach, a potem wkroczyli do kaplicy o niebotycznym sklepieniu, gdzie powitał ich milczący tłum ludzi. Knechci w czarnych kubrakach, kapłani i mnisi w szkarłatnych szatach, Czempioni o twardych jak skał twarzach i spojrzeniach, zawsze uzbrojeni, zawsze gotowi do walki.
Lewą nawą przeszli obok pokrytych wciąż plamami krwi filarów do wschodniego transeptu, gdzie rozegrała się ostatnia, najdłuższa bitwa. Lord Gerd, w ubrudzonym błotem podróżnym płaszczu, stał wśród swych oficerów i doradców. Poulsen dostrzegł w jego dumnej postawie tłumiony strach i bezradność, choć nie okazał swej spostrzegawczości.
- Jesteś wreszcie, bracie – odezwał się Wielki Inkwizytor – W tej godzinie smutku, tylko ty możesz dać nam odpowiedź.
Wielki mężczyzna podszedł do niego bardzo blisko, schylając się, by spojrzeć mu prosto w oczy.
- Powiedz mi – rzekł głosem spokojnym, lecz pełnym tajonej wściekłości – Powiedz nam, Widzący, w jaki sposób Cień mógł wtargnąć do naszego świętego przybytku? Pomordować tylu braci i sióstr?
Kapelan skinął jedynie głową i bez słowa podszedł do ciał, spoczywających na posadzce. Nikt ich nie poruszył i przedstawiały sobą straszny widok. Lady Whitemane leżała bliżej ołtarza, potwornie okaleczona. Twarz Mograina zastygła w wyrazie rozpaczy i bólu. Dłonie. Dłonie na jego oczach...
Błysk!
I znowu, czerń!
I znowu złoto!
Tym razem kolory wirowały w powietrzu katedry. Krew, ogień, bezgłośnie szybujące w jasnym powietrzu zaklęcia. Ciosy zadawane ze śmiertelną precyzją po obu stronach. Rany gojące się w jednej chwili, by kolejne ostrza otworzyły je na nowo. Kapelan dziękował Światłości, iż nie może czuć bólu, jaki temu towarzyszył. Kilka starć toczyło się jednocześnie i niewiele można było rozpoznać w owym chaosie, którego puentą była śmierć. Tak niewielu wrogów... jeden z nich padł martwy pod uderzeniem Mograina... Arcanum... Cień... wreszcie coś, czego Poulsen nie spodziewał się nigdy zobaczyć.
Pieczęcie. Światło rozbłysło po obu stronach. Błogosławieństwa i tarcze, złoto w źrenicach i złoto oślepiające źrenice pod sklepieniem Kaplicy.
Światło nie kupczy łaską. Jest się z nim, lub przeciwko niemu. Kapelan znał dobrze tę prawdę. Wiedział, co musi się stać. Choć przez umysł przemykały mu obrazy okrutnego, długiego, pozornie chwiejącego się na ostrzu miecza starcia, w jego umyśle kształtowało się pytanie, w którym momencie Mograine zrozumiał. Kiedy dotarło do niego, iż Światłość, której, jak sądził, służył wiernie przez całe życie, opuściła go, by stanąć po stronie jego wrogów. Czy opuścił wtedy swą broń? Czy pozwoli zadać sobie ostateczny cios, by nie przedłużać tego, co nieuchronne? Czy ujrzał bezdenną czerń i ów przecinający ją złoty błysk?
Silne dłonie Czempionów podniosły Kapelana, który szlochał bezgłośnie. Lord Gerd patrzył na niego w zdumieniu.
- Mów, coś ujrzał. Czekamy. Pomsta dla naszych mieczy będzie uzdrowieniem naszych serc.
Widzący długo patrzył w pustkę, wciąż podtrzymywany przez dłonie wojowników Krucjaty. Otaczający ich tłumek zaczął szemrać niecierpliwie.
- Kapelanie? Chcemy wiedzieć. Któż to uczynił?
- My – wyszeptał Poulsen – My to uczyniliśmy...
Wśród zebranych rozległy się głosy zdumienia, zabarwione pogardą.
- Waż swe słowa! – syknął Wielki Inkwizytor – Stoisz w Świątyni! Jaki człowiek bluźni, mając na rękach krew swych braci?!
Kapelan skrzywił się i zmrużył oczy.
- Pięcioro. Wojownik o ciemnej skórze. Piękna kobieta, kapłanka. Adept Arcanum. Poskramiacz demonów. Paladyn Światła... Zebrani wybuchnęli głosami oburzenia. Wielki Inkwizytor złapał wciąż słaniającego się na nogach Kapelana za ramiona i potrząsnął nim tak, że głowa Widzącego zachwiała się bezwładnie.
- Oszalałeś?! W jaki sposób kilku ludzi mogło zrobić to, czego skutków jesteśmy świadkami? Jak mogli dokonać tego, czego hordy Plagi nie dokonały przez te wszystkie lata?! Jaki paladyn sprzymierzyłby się z warlockiem i jak mógłby utrzymać przy sobie łaskę Światła?! Poulsen spojrzał w oczy, w których strach jarzył się coraz gorętszym ogniem.
- Znasz przecież odpowiedź! Jest oczywista dla każdego, kto chce ją przyjąć! Nie ty jednak, Inkwizytorze! Nie wy, szlachetni bracia! Za późno! Szukajcie ich! Szukajcie czerni i złota! Wyślijcie braci nocy, którzy czekają w prezbiterium! Niech skiną wam zakapturzonymi głowami i odjadą szukać tych, którzy odnaleźli nas. I biada nam wszystkim, gdy ich wreszcie spotkają!
Krzyczał wciąż, coraz bardziej niezrozumiale, gdy wlekli go schodami w dół, w dół, coraz niżej, ku ciemności. Ku złotu. Ku bramom, gotowym na jego przyjęcie.
Jakaż dziwna była to scena.
Szkarłatne płaszcze ubrudzone błotem. Sępy na niebie zatrutym klątwami Plagi. Cienie na murach Klasztoru, spoglądające na ludzki upadek. Twarze posągów pogrążone w ciemności po tym, jak zgaszono pochodnie w Holu Czempionów.
„Kim się staliście...? Cóż uczyniliście... nie dla takiego widoku umierałam...nie rozpoznaję... oskarżam...przeklinam...”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz