czwartek, 3 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła

„Przedwczoraj znowu straciliśmy trzech ludzi. Trzech dobrych ludzi w zasadzce na południe od jeziora Blackwood. Zanim nasza kawaleria rozniosła ghule na mieczach, ciała naszych zwiadowców były tak poszarpane, że nawet kapłani nie byli w stanie skłonić ich umęczonych dusz do powrotu.

Aktywność oddziałów Plagi wyraźnie zwiększyła się, odkąd Nekropolie zawisły nad Azeroth. Nasze straty rosną. Wciąż jednak wydaje się, że Kel’thuzad, niech będzie przeklęte jego imię, na coś oczekuje. Być może jego plugawy władca w Northrendzie toczy własną wojnę… któż może znać zamiary równie nikczemnych istot?

Posiłki przybywają, to prawda. Każdy stracony miecz mogę zastąpić trzema innymi, lecz przecież ramiona, które nimi władają, zastąpić o niebo trudniej. Nie ufam odwadze i zdecydowaniu większości tych, którzy przybywają. Nie winię ich jednak.

Jakże mógłbym ich winić?

Wiele jest w tym miejscu rzeczy, do jakich na pierwszy rzut oka nie sposób przywyknąć, pozostając przy zdrowych zmysłach. Puste, sine niebo, którego nigdy nie przecina lot ptaka, ni blask słońca. Ponure towarzystwo tych, którzy potracili bliskich, których jedynym sensem istnienia jest krwawa zemsta… niech Światło wybaczy mi te słowa, lecz wydają mi się oni czasem równie martwi, jak pomioty Plagi. Wycie wichru, który nigdy nie milknie, śpiewając niekończącą się pieśń szaleństwa i smutku. Noce pełne grozy i koszmarów, gdy nieumarli podchodzą niemal pod same mury kaplicy, a z płytkiego snu wyrywają człowieka nawoływania straży i szczęk mieczy. To miejsce jest przeklęte, zatruwa nasze serca i dusze dzień po dniu, chwila po chwili.

Wielu twierdzi jednak, że najgorszy ze wszystkiego jest smród. Mdlący swąd, przed którym nie ma ucieczki, który przenika tu wszystko – szaty, zbroje, oddechy, ciała. Smród sączący się z zatrutych kotłów Plagi, smród niezliczonych rozkładających się ciał, które odpadają od kości, smród zgnilizny, słodkawy zapach pieczonego mięsa napływający nieustannie znad Stratholme’u i ze stosów pogrzebowych. Ciała poległych musimy tu palić, gdyż zakazano ich grzebania w ziemi, w której nie zaznałyby spokoju. Wszystko tu gnije, umiera, rozkłada się. A potem powstaje w okrutnej namiastce życia. Do tego nie sposób się przyzwyczaić…

Na pierwszy rzut oka.”

Książę Zverenhoff odrywa pióro od zwoju pergaminu i prostuje plecy z westchnieniem. Siedzi przez chwilę w milczeniu. Na jego przystojnej, choć pomarszczonej od trosk i pobrużdżonej bliznami twarzy rozgrywa się spektakl światła i cienia. Lampka olejna nie daje dużo światła. Jego granatowe oczy błyszczą, gdy spoczywa tak, wpatrzony w pustkę. Usta zdają się szeptać coś bezgłośnie. Wreszcie pochyla się nad zwojem i ponownie zaczyna pisać.

„W rzeczywistości jednak z czasem to wszystko staje się naszym chlebem powszednim. Ci z nas, którzy przetrwali, dowiadują się, iż nie ma takiej rzeczy, do której nie sposób się przyzwyczaić. Wszystko staje się rzeczą zwyczajną. Strach, czarna, straszna pustka w sercach pozostawiona przez tych, których kochaliśmy, widok śmierci, dotyk śmierci, zapach śmierci…”

Książę ponownie unosi głowę znad pergaminu. Sięga ku prostemu glinianemu kubkowi i pociąga kilka łyków chłodnej wody, a potem wraca do pisania.

„Woda. Woda pochodzi z klasztornej studni. Chroniona rytuałami światła pozostaje czysta i orzeźwiająca nawet tutaj, pośród klątw Plagi. Gorzej jest z pożywieniem. Na ziemi Plagi niczego nie sposób wyhodować, chociaż przybyły niedawno z odległej krainy, zwanej Mulgore, taureński druid twierdzi, że ziemia wciąż nie obumarła i pewnego dnia, o ile zwyciężymy w tej wojnie, będzie można ją odzyskać. Jako że zwycięstwo jest jedynie niewyraźnym mirażem, cały prowiant trafia do nas na grzbietach gryfów. Niewiele świeżych potraw. Solone lub wędzone mięso. Suchary. Rzadko warzywa. Nie głodujemy jednak… Od czasu gdy na niebie Azeroth pojawiły się nekropolie Lisza, a nieumarli wdarli się do miast wszystkich ras Przymierza i Hordy, Srebrzysty Świt nie może narzekać na brak chętnych do służby. Wielkie rody i dowództwa armii nie lekceważą nas już tak otwarcie, jak przedtem. Wielu rekrutów musimy jednak odrzucić. Wielu innych ginie szybko. Wielu nie wytrzymuje służby. Zakon polegać może jedynie na weteranach, najtwardszych z twardych. Orkowie walczą tu obok ludzi. Jedną z rzeczy, których człowiek uczy się w Krainach Plagi jest świadomość, że nie wszyscy zielonoskórzy to krwiożercze bestie i wrogowie rodzaju ludzkiego. Mamy wśród nas nawet nieumarłych, szlachetnych wojowników, którzy dobrowolnie pogrążyli się w nieśmierci, by pomóc nam zrozumieć naturę naszego wroga. O podobnych szczegółach nie informujemy jednak zbyt szeroko – ci, którzy nie zaznali życia na ziemiach Plagi nie zrozumieliby co się tu dzieje, z czym mamy tu do czynienia, do jakich sposobów musimy się uciekać, by przetrwać…”

Zverenhoff zamyśla się przez chwilę, pióro zawisa nad pergaminem, by po chwili ponownie podjąć swą szeleszczącą wędrówkę.

„Wieści, jakie napływają do nas ze świata nie są pocieszające. W zachodnim Kalimdorze toczy się wojna, która wiąże znaczne siły Przymierza i Hordy. Twierdza Nethergarde raportuje wzrost demonicznej aktywności wokół Portalu. Dawne, niewygasłe napięcia wszędzie są silne – nawet tu, w Krainach Plagi toczą się szarpane boje o wieże obserwacyjne, jakbyśmy nie dość mieli problemów ze wspólnym wrogiem. Czasem czuję się, jakbym pływał w smole, zagubiony i pusty w środku. Każdy dzień podobny do poprzedniego, mozolny i jakże odległy od młodzieńczych wyobrażeń o rycerzach w lśniących zbrojach stających mężnie do walki z siłami Ciemności. Tu jest jedynie ból, strach, tęsknota, żal, krew, kał i parujące wnętrzności, smród, wewnętrzne niesnaski, jątrzące się rany i choroby. Dzień po dniu umieramy tutaj, w przeklętych krainach, które były niegdyś ojczyzną tak wielu z nas. Nasze serca wciąż biją, lecz przecież umieramy wewnątrz, śmiercią równie nieodwracalną jak ta ostateczna. Wszystko staje się odległe, nawet pamięć o utraconych bliskich. Mijamy się jak we mgle. Ktoś przecież jednak musi to robić. Ktoś musi sprawować tu straż. Dla mnie, dla nas nie ma już nadziei i ratunku, zginiemy tu wszyscy co do jednego, a nasza krew wsiąknie w błotnistą ziemię. Jedyne co nam pozostaje to wiara w to, że choć nie uratujemy siebie, wolne ludy Azeroth odniosą korzyść z naszej śmierci…”

Łomot stóp na schodach przerywa tok myśli księcia. Czarna zasłona odsuwa się i w otworze ukazuje się głowa młodego, rozczochranego i zdyszanego mężczyzny.

- Panie! Przybyli paladyni na gryfach! Pięciu! Chcą z tobą rozmawiać, jeśli łaska! – jego głos jest rozgorączkowany i pełen ekscytacji.

Zverenhoff patrzy przez chwilę nie rozumiejącym wzrokiem, unosi brwi, a potem kiwa potakująco głową.

- Dobrze. Powiedz gościom, że rozmówię się z nimi w kaplicy, za ćwierć klepsydry.

- Tak, panie! – odkrzykuje z entuzjazmem giermek i biegnie z powrotem.

Książę odkłada starannie przybory do pisania.

- Paladyni – mruczy zjadliwie – W lśniących zbrojach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz