środa, 2 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział siódmy: Zatopiona Świątynia, c.d.

Kwas palił straszliwym bólem, który zdawał się trwać nawet po tym, jak w swej niewyczerpanej łaskawości światło uleczyło ich rany. Zbroje Gravisa i Inquisitia były niemal doszczętnie zniszczone. Ich oddech wydobywał się z wielkim trudem z płuc i gardeł, albowiem kwas pozostawał w powietrzu i dusił, niczym lina szubieniczna. A jednak przebili się, nadal oddychali, nadal dzierżyli w dłoniach pobłogosławiony oręż, wciąż niepokonani. Niezliczone trupy dragonkinów leżały na kamiennej posadzce ogromnej komnaty, której zawieszone niebotycznie wysoko sklepienie spowijała ciemność. Gdy zadarło się głowę dość wysoko i wiedziało gdzie patrzeć, wysoko widać było migające, srebrne punkciki. Gwiazdy. W sklepieniu musiał być otwór, przez który dostrzegali fragment nocnego nieboskłonu. Nie mieli jednak czasu, by go podziwiać. Dopóki Światło było z nimi, dopóki ich ciała wciąż mogły pożytkować jego świętą moc, musieli iść naprzód. Pięść musiała uderzać.

Komnata była na tyle przestronna, że dwa zielone smoki, które napotkali na swej drodze, mogły swobodnie unosić się w powietrzu, uderzając ogromnymi skrzydłami z siłą huraganu. Strażnicy tego miejsca nie zamierzali przepuścić ich dalej, więc bracia Malleus zmierzyli się również i z nimi.

Cóż to była za bitwa! Skrzydła łomotały z ogłuszającym hukiem, z wielkich, najeżonych kłami długości ludzkiego przedramienia pysków buchały strumienie kwasu, który pożerał jednako metal, kamień i ciało. Pazury przecinały powietrze ze świstem, majestatyczne cielska zdawały się przemieszczać z niewiarygodną gracją, usiłując zmiażdżyć, rozszarpać, spalić tych, którzy ośmielili się rzucić wyzwanie potomkom pani Szmaragdowego Snu. Przenikliwa inteligencja rozświetlała oczy smoków, które zdawały się mówić: „Nie wiecie dokąd zmierzacie, głupcy! Nie wiecie komu służycie, śmiertelni słabeusze!”.

Jednak nawet ci straszni w gniewie potomkowie jednego z Aspektów, nie mogli powstrzymać nawały Światła i żelaza, jaką rozpętali w sercu mrocznej Świątyni synowie Valeriusa. Paladyni jak zawsze pogrążyli się w pozbawionym lęku i wahania bitewnym transie, z którego wytrącić mogła ich jedynie śmierć, albo zwycięstwo. Oślepiająca burza złota zalała komnatę blaskiem, tak, iż zdawało się, że dzień nadchodzi. Nigdy jeszcze w miejscu tym nie było tak wiele światła, jak owej nocy. Nigdy jeszcze nie toczono tu równie zaciętej walki. Blask wydostał się przez umieszczony w sklepieniu komnaty otwór i pomknął dalej, w nocne niebo. Daleko na południowym zachodzie, na Bagnach Smutku, orkowi strażnicy w osadzie Hordy zwanej Stonard otrząsnęli się z senności i pokrzykując do siebie w zdumieniu wskazywali na bijącą nad Sadzawką Łez łunę.

Światło zamieniło paladynów w bezlitosne narzędzia zniszczenia. Delenitor z przymkniętymi pod wizjerem czarnego hełmu oczami, zdawał się być jedynie malutką sylwetką w oku oślepiającego cyklonu. Stał bez ruchu, z uniesionymi w górę dłońmi i zroszonym potem czołem, otoczony prężącymi się wokół niego, grubymi wstęgami czystego blasku, które spływały na jego braci z ogłuszającym sykiem i dudnieniem. Krew nie zdążyła płynąć z ran, gdy te już się zasklepiały, ciosy, które zdolne byłyby bez trudu powalić byka kodo, zdawały się nie robić na nich żadnego wrażenia, kwas skwierczał i parował w zetknięciu z otaczającymi paladynów tarczami blasku, pazury bezsilnie krzesały iskry na tarczach, które zdawały się być dzierżone przez ramiona odlane z żelaza. Byli tutaj, razem, byli żywą modlitwą, hołdem składanym Światłu, ich życiu, ich jedynej wierze, ich nadziei, ich zbroi, ich zbawieniu.

Nic nie mogło ich pokonać owej nocy. Smoki, które legły u ich stóp. Wojownicy i kapłani Atal’ai, którzy wypełniali salę zdającą się być mrocznym kościołem, walczący wspaniale, z wściekłą determinacją, krwiożerczym fanatyzmem, zwierzęcą witalnością, zdradziecką przebiegłością, lecz przecież oni także kładli się przed nimi pokotem, aż komnata spłynęła krwią, a zabijanie stało się niemal nieodróżnialne od oddychania. Ich prorok i przywódca, który wspólnie ze swym pomocnikiem przywołał straszliwe zaklęcia cienia, lecz którego głowa potoczyła się w końcu w fontannie posoki ku czarnej ścianie. Stąpali po ciałach, nie z braku szacunku dla śmierci, lecz z braku wolnego miejsca. Rękojeści ich broni i podeszwy ich ciężkich butów śliskie były od krwi.

Nic i nikt nie mogło ich zatrzymać owej nocy. Upiorni słudzy mrocznego boga, którego esencję przyrzekli wydostać z tego przeklętego miejsca, zdawali się wydostawać z Otchłani bez końca, lecz przecież oni również krwawili, a ich krew spływała na migoczące w szaleńczym tańcu płomienie lodowatego ognia, płomienie nie z tego świata. Paladyni zabijali. Zapamiętali się w tej bitwie, z ufnością złożyli swój los w ręce mocy, której służyli. Nie była to noc ich śmierci.

Wreszcie płomienie zgasły, czarna obecność zamigotała i stoczyła swą walkę z pięcioma braćmi, wiedząc doskonale, iż nie sposób pokonać ich owej nocy, lecz mimo to pewna zwycięstwa.

………………….

Pierwsze promienie słońca przemknęły nad ciemnymi wodami Zakazanego Morza, pomknęły przez pagórki bagien i liznęły Sadzawkę Smutku, gdy pięciu paladynów wyłoniło się, mrużąc oczy, z czeluści zatopionej świątyni. Ich zbroje były w ruinie, ich ciała były wycieńczone, ich broń niezdatna do użytku. Nie mieli siły odezwać się nawet słowem, marząc jedynie o śnie i odpoczynku.

W sakwie Nicolausa spoczywało ciemne, lśniące mrokiem jajo. Było pełne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz