piątek, 28 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział siódmy: Zatopiona Świątynia, c.d.

Jammal’an przemawiał. Jego oczy błyszczały, był w swoim żywiole. Mówił do swych dzieci, do tych, którzy służyli mu najwierniej, zawsze gotowi ponieść najwyższą ofiarę dla niego i dla ich mrocznego pana. Chłonął z przemożnym głodem owe spojrzenia pełne oddania i uwielbienia, pełne nadziei i podziwu dla jego wielkości. Byli mu wierni, całkowicie i bez wahania, wierni aż po kres, aż po ostatnie tchnienie i kroplę krwi.

- Tarcza upadła! – rzekł wielkim głosem – Czyż nie o tym mówi proroctwo?! Oto nadchodzą dni ostatnie, bracia! Ci, którzy niosą światłość, zasieją mrok! Czyż nie takie są słowa proroctwa?! Jeśli za naszego życia dane nam będzie zakosztować spełnienia przepowiedni, czyż moglibyśmy wyobrazić sobie większe szczęście i większy zaszczyt?!

Przez tłum przebiegł szmer, szmer ekstazy.

- Bracia! Słudzy pana naszego! Jeśli znaki są prawdziwe, dopełnimy dziś przeznaczenia, które ukazało się naszym przodkom. Dawni Atal’ai patrzą na nas z dumą, bracia! Naszym losem jest śmierć! Tak, jeśli ci, którzy nadchodzą są tymi, o których mówi proroctwo, staniemy z nimi do bitwy i nasza krew zostanie tu przelana. Zgładzą nas co do jednego. Walczcie jednak bez litości, albowiem jeśli zdołamy ich powstrzymać, nie mają w sobie dość mocy, by pokonać smocze bękarty strzegące Komnaty Przywołań! Jedynie na naszych kościach dopełnić się może proroctwo, dla którego zbudowano tę świątynię, kamień po kamieniu! Walczcie do ostatniego uderzenia serca, umierajcie z uśmiechem na ustach, albowiem śmierć nasza nie będzie końcem, lecz początkiem. Głupcy zaniosą światu ciemność, a z ciemności na powrót powstaniemy! Hakkar! Hakkar!

W Sali zakotłowało się. Trolle wydobyły broń i zawyły wściekle.

- Krew dla Hakkara!! Rzeź dla Hakkara!

……………….

- Dragonkiny – wyszeptał Delenitor, wychylając ostrożnie się za załom korytarza na szczycie kręconych schodów, którymi zdawali się wspinać całe wieki. – Całe mrowie.

- Strzegą świątyni…. – mruknął Inquisitio, potrząsając w namyśle głową – Strzegą jej… przed kim…

- Pilnują, by nikt nie dostał się do środka – rzekł Nicolaus.

- Lub raczej, by nic nie wydostało się na zewnątrz – niespodziewanie nie zgodził się z bliźniakiem Celeres.

- Tak czy inaczej, nie zawrócimy, skoro doszliśmy aż tutaj – po ciężkiej, płytowej zbroi Gravisa spłynęła z sykiem złota obręcz pieczęci.

„Módlmy się tylko” – przemknęło mu niespodziewanie przez głowę, co napełniło go niepokojem – „By nasza obecność tutaj nie była wielkim błędem”.

Ruszyli spokojnym krokiem naprzeciw dragonkinom, które zdawały się równie spokojnie czekać na ich przybycie…

………………….

W Komnacie Przywołań czarna obecność poruszyła się. Płonący bezustannie od tysięcy lat ogień zamigotał niecierpliwie. Ten, który pożera dusze śmiertelnych, spoczywał zawieszony pomiędzy światami. Wściekłość i nienawiść buzowała w nim iście boskim pożarem. Był niewolnikiem tego miejsca od dawna, od chwili gdy Aspekt zwany Yserą przeniknął plany tych, którzy mu służyli i wysłał swe potomstwo, by zatopili jego Świątynię, uwięzili jego sługi i zwabili go na granicę światów, by nigdy nie mógł się z niej wydostać.

Jego dzień jednak nadszedł. Wiedział to, czuł to, czuł zbliżającą się wolność. Krzyknąłby triumfalnie, jego krzyk rozsadziłby przeklęte czaszki smoków, lecz przecież nie miał ust. Jeszcze ich nie miał…

czwartek, 27 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział siódmy: Zatopiona świątynia, cd.

- Myślicie, że to wszyscy? – wydyszał Celeres, który wstał już i wykonywał kilka świszczących, próbnych wymachów swym dwuręcznym mieczem, lśniącym od zaklęć i nasyconych mocą runów.

Pozostali pokręcili przecząco głowami, jak jeden mąż. Mina Celeresa zresztą również wskazywała na to, iż pytanie miało wyłącznie retoryczny charakter.

- Wszyscy być może w tym rejonie świątyni. – Delenitor również wstał, rozciągając obolałe mięśnie. – Wkrótce nadejdą następni, jeśli my nie podążymy ku nim pierwsi.

- Zmówmy zatem modlitwy, zbierzmy siły. Niech Światło nasyci nasze dusze, niech płynie naszymi arteriami. Niech leczy swe sługi, niesie zgubę swym wrogom – Nicolaus ukląkł pierwszy i zamknął oczy w skupieniu. Wkrótce pozostali uklękli obok i naprzeciw niego. W mrocznej świątyni Atal’Hakkara po raz pierwszy od chwili, gdy zbudowano ją tysiące lat temu, rozbrzmiały słowa Litanii Światła.

………………….

Prorok Jammal’an nie znosił nieposłuszeństwa i słabości. W jego wyschniętym sercu nie było miejsca na litość, a w jego umyśle nie pozostało już nic poza palącym pragnieniem, które odbierało mu rozum. Jego Pan przemawiał do niego bezustannie, a każde słowo zadawało nieopisany ból, który był zarazem rozkoszą. Stał na podwyższeniu przed ustawionymi poniżej w rzędach ławkami zapełnionymi trollami. Obok niego, przykulony, nachylał mu się do ucha wysoki troll. On również szeptał.

- Przybyli, panie. Przybyli.

Jammal’an spojrzał na niego, w jego martwych oczach odbijały się płomienie pochodni oświetlających salę modłów.

- Jesteście pewni?

- Bardziej niż kiedykolwiek. Zaledwie kilku, lecz nie umiemy ich powstrzymać. Niszczą wszystko, co stawiamy im na drodze. Władają potężną magią… magią Światła…

Jamal’an zmarszczył brwi.

- Tak zapowiedziano. A więc powiodło się nam. Nasi bracia wykonali to, co im zlecono. Jeśli przeleją tu naszą krew i zdołają pokonać bękarty Śniącej, wydostaną esencję pana naszego. Przechytrzymy smocze plemię. Nasz bóg władać będzie światem, a my staniemy u jego boku i pożywimy się krwią z jego stołu. Jeśli…

Nagle prorok uniósł dłoń, przerywając sam sobie. Przymknął oczy, jakby w coś się wsłuchiwał.

- Zabili Pięciu… - powiedział cicho, tak cicho, że jego asystent wyczytał to właściwie z ruchu jego ust. – Tarcza upadła…

- Proroctwo się spełnia, panie. Proroctwo…

Jammal’an machnął niecierpliwie ręką.

- Powstańcie Atal’ai – krzyknął wielkim głosem, który pomknął ku najdalszym zakątkom świątyni – Powstańcie! Tarcza upadła!!!

……………………..

- Słyszeliście to? – Nicolaus przystanął nagle – Słyszeliście ten krzyk?

Pozostali przytaknęli jedynie bez słów. Nie mieli siły, by odpowiedzieć. Wspinali się mozolnie po schodach, ich oczy lśniły złotem zza wizjerów hełmów, znaczonych kropelkami zakrzepłej krwi.

- Czekają na nas – odezwał się wreszcie Celeres, ciężko łapiąc oddech. – Są gotowi.

„Powinni być” – pomyślał Gravis bez cienia emocji – „Śmierć ku nim zmierza”.

wtorek, 25 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział siódmy: Zatopiona Świątynia.

Z nawoskowanych worków wyjęli ubrania i zbroje. Przebierali się w pośpiechu, osłaniając się nawzajem, albowiem nie wiedzieli, czy ze słabo oświetlonego tunelu niebezpieczeństwo nie nadejdzie wcześniej, niż się spodziewali. Budowla była ogromna, to mogli dostrzec już z zewnątrz. Jej większa część została zatopiona najwyraźniej bardzo dawno temu i trudno było sobie wyobrazić moc tych, którzy dokonali owego wyczynu. Podobnie jak determinację tych, którzy zdołali wznieść podobny gmach na równie niegościnnych ziemiach.

Nie szczękali zębami, choć woda była lodowata. Światło pulsowało w nich znajomą energią, dawało siłę i wolę walki. Wkrótce huknęły błogosławieństwa i błysnęły ostrza. Byli gotowi.

Starożytna świątynia boga trolli wydawała się zarazem opustoszała, jak i wypełniona nieuchwytną obecnością. Ściany i sklepienia pokrywał wilgotny osad, dźwięk spadających kropel wody wzmacniany był niepokojącym echem. Płomienie wielkich, wyższych od człowieka świec oszczędnie oświetlały ponure wnętrza, lecz paladyni z każdym swym krokiem mieli wrażenie, że mrok czai się tuz obok, że cios przyjść może w dowolnej chwili. Wszystko tu było ogromne, jakby budowniczowie na każdym kroku, z każdym kładzionym kamieniem chcieli oddać hołd mocy swego boga. Z głównego, opustoszałego hallu schody pięły się w różnych kierunkach, niektóre w dół, inne w górę. Powietrze było nieznośnie stęchłe i wilgotne zarazem. Synowie Valeriusa musieli oddychać ciężej i szybciej, niż zwykle. Wiedzieli, że to zły znak, że w takim powietrzu zmęczenie przychodzi szybko, a walka przychodzi z trudem.

Przemieszczali się ostrożnie i powoli. Gigantomania budowniczych świątyni działała na ich korzyść – mogli swobodnie poruszać się w szyku bojowym, spowici w Światło, opancerzeni tarczami, gotowi na przyjęcie każdego ciosu zadanego ostrzem, lub magią. Zastanawiali się przez chwilę, jak niesłychanego uporu i zakrojonego na dziesiątki lat wysiłku wymagało wzniesienie czegoś tak ogromnego w równie ponurym miejscu. Rozglądali się uważnie po polu bitwy, która musiała nadejść.

Wiedza, jaką dysponowali paladyni, była nieporównanie większa, niż jeszcze kilka tygodni temu. Z pomocą bibliotekarzy Ligi przestudiowali nieliczne dostępne zwoje dotyczące proroctwa Mosh’aru, znajdujące się w Wielkiej Bibliotece Ironforge. Rozmawiali z Brohanem Caskbelly, a także z byłym jeźdźcem gryfów, który towarzyszył mu w jego wyprawie, a teraz, pogrążony w pijaństwie, zaszył się w górach północnego Hinterlands, nieopodal osady Wysokich Elfów. Zasięgnęli nawet języka goblińskich archeologów. Okazało się, że jeden z nich dotarł już wcześniej do świątyni Hakkara, lecz przeżycie to było dla niego tak strasznym koszmarem, iż niewiele z niego zapamiętał.

Wyglądało na to, że cywilizowane rasy Azeroth nie posiadały zbyt wiele wiedzy na temat prastarego boga trolli, jego ocalałych sług i wybudowanej przez nie budowli. To zaś, co wiedziano, w większości odpowiadało historii, którą zrelacjonował im Yeh’kinya w Tanaris. Zachowały się także zrekonstruowane pracowicie przez krasnoludy legendy, w których opisano gniew zielonej smoczych Ysery Śniącej, potężnej pani Szmaragdowego Snu, która odkryła zamiary trolli i pogrążyła świątynię w bagnistych wodach jeziora nazwanego potem Sadzawką Łez.

Ich wyprawa zakrawała na szaleństwo, lecz czyż ich całe życie nie obfitowało w podobne czyny? Czyż Światło nie prowadziło ich poprzez mroki gęstsze jeszcze od tych, na jakie przyszło im trafić w zatopionej świątyni krwiożerczego boga?

- Czujecie zew? – spytał cicho Gravis.

Pozostali skinęli jedynie głowami. Ich nasycone Światłem ciała nigdy się nie myliły. W świątyni czekali na nich nieumarli. Wielu nieumarłych. Byli gotowi na rzeź i nie zawiedli się.

Pierwszy patrol natknął się na nich jeszcze na szerokich, krętych schodach i był zbyt zaskoczony, by uczynić cokolwiek, poza szybkim zejściem z tego świata. Zgiełk oręża pomnożyły tysiąckrotnie echa świątyni. Paladyni ujęli mocniej broń i ruszyli do przodu, ku swemu przeznaczeniu. Trafili do ogromnego, kolistego korytarza z licznymi odnogami po prawej i lewej stronie. Ściany pokrywały osobliwe, przerażające płaskorzeźby, na których uwieczniono zdeformowane, wykrzywione groteskowo w grymasach strachu i bólu twarze.

Najpierw były dziwne węże, które unosiły połowę korpusu tak, że mogły patrzeć w oczy rosłemu mężczyźnie. Pluły jadem i kąsały kłami, zdolnymi przebić kolczugę. Zdychały w parującej, duszącej, zielonej cieczy, która jeszcze bardziej utrudniała paladynom oddychanie. Po podłodze i ścianach pełzały czerwie długości męskiej nogi, lecz znacznie od niej grubsze. Bił od nich straszliwy smród gnijącego mięsa. Niektóre spadały także ze sklepienia. Nie były równie rozumne jak węże, lecz atakowały, rozdrażnione hukiem przelewanych na bestie energii pieczęci, błyskami światła i złotym blaskiem konsekracji wypalającym wszystko co żywe i nieczyste, a także to, co nieumarłe.

Wtedy nadeszli prawdziwi wrogowie. Trolle-wojownicy i trolle-kapłani, a także zmumifikowane ciała przywrócone do życia obrzędami wudu i magią Cienia. Sam widok owej armii przemierzającej szeroki korytarz po ich obu stronach mógłby śmiertelnie przerazić wielu, nawet zaprawionych w bojach mężczyzn. Nie było bowiem ucieczki, oprócz tej w zwycięstwo, lub tej w śmierć.

Paladyni jedynie czekali nieruchomo, jak przyczajona bestia, ustawieni w swym szyku bojowym, lśniący od pełgających na zbrojach, tarczach i broni ogników Światła, błyszczący zza wizjerów hełmów jasnym złotem oczu. Czekali, aż nadciągające oddziały znajdą się w zasięgu ich magii i stali. Wszystko to odbywało się w osobliwej ciszy, jakby odgrywano jakiś starożytny spektakl, dawno martwy rytuał.

Wreszcie zaczęło się. Pomknęły ku nim ze świstem ciężkie włócznie, a tuż za nimi biegiem ruszyli wojownicy, żywi i nieumarli. Z tyłu nabrzmiała ciemność. Rozległy się ciche inkantacje w niezrozumiałym dla paladynów języku. Zapulsowało im w uszach powietrze, gdy pomknęły ku nim wyrwane przez kapłanów Otchłani pociski cienia, wyprzedzając w locie smukłe kształty włóczni. Moc owych plugawych zaklęć osłabiła otaczająca paladynów aura, jednak mimo to Cień sprawiał nieopisany ból. Nadlatujące włócznie zostały odbite ustawionymi z mechaniczną precyzją i szybkością pod odpowiednim kątem trzema tarczami. Synowie Valeriusa mieli czas akurat na to, by zaczerpnąć głęboko tchu, nim dopadli ich wojownicy Atal’ai.

Zakotłowało się, jakby w stado wygłodniałych psów wrzucić garniec pełen podrobów. Gorące iskry skrzesane ostrzami trolli na tarczach paladynów zapłonęły niczym świetliki w półmroku korytarza. Było ciasno, bardzo ciasno. Paladyni zostali otoczeni w mgnieniu oka, lecz nie zdawało się to robić na nich większego wrażenia. Powietrze zapachniało palonym mięsem, gdy rozległ się huk powtórzonego pięciokrotnie Świętego Gniewu. Ciała nieumarłych wojowników rozpadały się, niczym dynie naszpikowane goblińskimi granatami. Złoty blask konsekracji pomknął po zabrudzonej szczątkami podłodze i szarych ścianach. Nie dość było tego, albowiem jednocześnie zasyczały pieczęcie, których palącymi energiami bracia Malleus posługiwali się w doskonałej harmonii. Blask, którego nie widziano tutaj jeszcze nigdy, zalał korytarz, jakby słońce wstawało w miejscu, gdzie ciemność zdawała się sprawować udzielne władanie.

Przez pierwsze chwile bitwa wyglądała, jakby wzburzona czarna fala uderzyła w niewzruszony falochron. Falochron, który został obmyty z każdej strony, lecz nie drgnął nawet. Paladyni stali w miejscu, niczym wmurowani, a impet wojowników Atal’ai rozbił się na ich tarczach. Zapanował straszny chaos, gdy huk i paląca oczy jasność bijąca od synów Valeriusa, mąciły zmysły trolli. Na ową kakofonię dźwięku i obrazu nałożył się łomot uderzających o tarcze mieczy, blask leczących zaklęć paladynów, rytmiczny jazgot egzorcyzmów, okrzyki bojowe i wrzaski bólu. Krew popłynęła obficie, trysnęła z otwieranych magią i stalą arterii, odrąbywane członki latały we wszystkich kierunkach, zmiażdżone i posiekane ciała osuwały się na ziemię. Paladyni zdawali się być wszędzie, odpierać ataki z każdego kierunku, budując makabryczny mur ze szczątków i trupów atakujących ich w szale trolli.

Stojący nieco z tyłu kapłani Atal’ai niecierpliwili się przez kilka chwil, a potem ponownie użyli swych mocy i magia Cienia poczęła kąsać jednako trolle i paladynów, albowiem w panującym w centrum starcia tłoku nie sposób było uniknąć podobnych pomyłek. Paladyni w jednej chwili pojęli, że muszą dostać się do kapłanów, gdyż w przeciwnym wypadku ciskane przez sługi Hakkara zaklęcia staną się ich zgubą.

Wrogowie na swoje nieszczęście, nie zdawali sobie bowiem sprawy, że do tej pory bestia Światła zaledwie ryknęła. Teraz wreszcie się poruszyła i nim kapłani Atal’ai to zrozumieli, było już dla nich za późno. Trolle, które rodziły się, żyły i umierały w świątyni, nigdy nie wychodząc na powietrze, nie miały dotąd do czynienia z równie potężnym i biegłym w wojennym rzemiośle przeciwnikiem. Nie pojęły na czas, iż ci, z którymi walczą, są wrogiem całkowicie odmiennym od tych nielicznych intruzów, którzy trafiali dotąd od czasu do czasu do miejsca kultu Hakkara, by nigdy go nie opuścić. Zwykle sprawy rozgrywały się szybko, wśród wrzasków bólu i strachu, a potem ołtarz spływał krwią schwytanych nieszczęśników. Tym razem jednak kto inny krzyczał i inną krew przelewano.

Paladyni przyjęli i wchłonęli w siebie cały impet wściekłego ataku, nie cofając się nawet o krok, a jedynie obracając się w niezmiennym, jakby zamrożonym szyku wokół własnej osi. Tarcze, ostrza, bijaki młotów śmigały z rozmazującą się w świetlne smugi szybkością, a pulsujące energie Światła czyniły dodatkowe spustoszenie w szeregach wrogów.

Wszystko to rozegrało się w ciągu sekund, okaleczone ciała błyskawicznie zaścieliły ciemną posadzkę, a ci, którzy przetrwali nie walczyli już w tak ciasnym szyku, jak przed momentem. Wtedy bracia Malleus ruszyli jak jeden mąż do przodu, tam, gdzie śmigały ku nim czarne pociski kapłanów Atal’ai. Dwuręczne miecze Celeresa i Nicolausa zmiotły kilku oszołomionych wojowników trolli, pozostałych trzymających się wciąż na nogach powaliły uderzenia tarcz i młotów. Trolle padały i, a ich karki pękały z chrzęstem pod ciężkimi butami bojowymi paladynów. Nie przetrwał już żaden nieumarły, z tych, których wysłano przeciwko nim. Porozrywane, popalone szczątki rozszalały żywioł Światła rozrzucił na wiele jardów w głąb obu stron korytarza. Bracia Malleus szli teraz przed siebie równym, miarowym krokiem, niczym anioł zagłady i zemsty. Ostrza ich wrogów pękały, ich kości gruchotano, ich zbroje miażdżono, przebijano i przecinano, ich krew rozlewała się coraz obfitszą strugą. Nie było sposobu, aby stalą powstrzymać tych, którzy władali potęgą czerpaną z nieznanych trollom źródeł. Choć wojownicy nie uciekali i walczyli dzielnie, ich szyki brutalnie złamano, a walczących bezładnie wybito do nogi w upartym pochodzie ku tym, którzy posługiwali się mocami Cienia, zadając najdotkliwszy ból i szkody.

Kapłani byli zbyt zdumieni tym, co rozgrywa się przed ich oczami, by zareagować na czas. Paladyni złamali całkowicie opór wroga i runęli na nich. Kilku próbowało umknąć, lecz dopadły ich miotane przez synów Valeriusa świetliste strumienie energii. Eksplodowały ze straszliwym hukiem i blaskiem przy zetknięciu z ciałami, których rozerwane fragmenty zwiększyły jeszcze i tak już nieopisany chaos.

Potem zapadła cisza. Pozorna cisza spowodowana kontrastem między hałasem bitewnym, a jego gwałtownym zamilknięciem. Wciąż bowiem słychać było jęki umierających, których bracia Malleus szybko i litościwie uwolnili od brzemienia bólu i życia. Słychać było również ciężkie oddechy paladynów, którzy upewnili się, że w widocznej części korytarza nie czają się nowi wrogowie, a potem przycupnęli czujni przy obu ścianach. Zdjęli hełmy, otarli pot z twarzy i czół, a ich dłonie rozbłysnęły światłem, gdy leczyli drobniejsze rany, których do tej pory nie dostrzegli. Przejrzeli również dokładnie broń i zbroje. Wyglądało na to, że potyczkę przetrwali właściwie bez szwanku. Echa zaleczonego bólu wciąż pulsowały w ich ciałach, które nigdy nie przyzwyczaiły się do szybkości, z jaką goją się zadawane w boju uszkodzenia tkanek.

poniedziałek, 24 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział szósty: Port Steamwheedle

- Kim wy jesteście – wydusił z siebie zdumiony troll, osobliwie kalecząc wspólną mowę swym miękkim akcentem – Kim jesteście, że gdziekolwiek się udacie, wracacie stamtąd żywi i zdrowi, przynosząc mi to, czego zażądałem?

- Jesteśmy Pięścią Światła – powiedział Nicolaus.

- Jesteśmy synami lorda Malleus – powiedział Delenitor

- Jesteśmy kośćmi Lordaeronu – powiedział Inquisitio.

- Jesteśmy ludźmi – powiedział Celeres.

Stary troll otworzył usta, patrząc na nich nie rozumiejącym wzrokiem, aż roześmieli się wszyscy. Yeh’kinya przygarbił się i spojrzał na nich dziwnie, a potem przeniósł wzrok na ciemny, gładki przedmiot wielkości końskiej głowy, trzymany w wyciągniętych dłoniach przez Nicolausa.

- Schowajcie to! Teraz! – wysyczał. – To jedyna rzecz na całym świecie, która może uwięzić esencję Łupieżcy. Teraz już wierzę, że jest wam przeznaczone tego dokonać.

Paladyni patrzyli na niego w milczeniu. Słuchali uważnie, gdy podjął swoją opowieść, mroczną, pachnącą stęchlizną minionych wieków i dawno zakrzepłą krwią.

………………………

Krasnolud kręcił głową z niedowierzaniem.

- Znaleźliście to. Bracia Malleus. Ci, którzy weszli do skarbca Tytanów, teraz wydarli starożytny artefakt z rak trolli. Na szczyty Dun Morogh! Powinniście wstąpić do Ligi.

Gravis uśmiechnął się lekko.

- Dzięki ci za dobre słowo, przyjacielu. Szukamy twojej rady i pomocy. Yeh’kinya mówi o świątyni ukrytej na bagnach na wschód od Przejścia Martwego Wichru. Czy Liga wie coś o tym?

Krasnolud pogładził brodę w zamyśleniu.

- Liga wie wiele, bardzo wiele, sługo Światła, choć ta sprawa nie znajduje wielkiego zainteresowania u moich przełożonych. Tak, mam dla was radę. A także wskazówkę. Po pierwsze, nie ufajcie trollowi. Nigdy. Po drugie, niech któryś z was jedzie do Stormwind. W dzielnicy krasnoludów pytajcie o Brohana Caskbelly. Zwykle najłatwiej go spotkać w którejś z gospód. To stary głupiec i niemal nikt w Lidze nie wierzy w jego opowieści, ale tak się składa, że są one bardzo podobne do historii opowiadanej przez trolla. Zatopiona świątynia na bagnach, tak, tym usiłował wkupić się ponownie w łaski Ligi. Podobno ją widział w czasie zwiadowczego lotu gryfem nad tamtymi ziemiami. Odszukajcie go, a być może jego opowieść będzie wam przydatna.

Gravis skinął głową.

- Bądź błogosławiony, przyjacielu. Niech Światło cię prowadzi.

Krasnolud uniósł w górę dłoń, żegnając paladyna.

- I niech będzie z tobą, młodzieńcze. Niech świeci wam w ciemnościach, a wtedy jeszcze się spotkamy.

……………………….

Spotkali się na obrzeżach Portu Steamwheedle, gdzie pustynny wiatr zawodził w uszach, a piasek siekł twarze ostrymi igiełkami.

- To przeklęte jajo zapaskudziło moje juki – narzekał Nicolaus – Wszystko zaśmierdło.

- Lepiej więc zostawić je tam gdzie jest, niż zasmrodzić kolejne torby – roześmiał się Celeres, odwracając owiniętą szalem twarz od wiatru.

Gravis zeskoczył z konia i gestem przyzwał ich do siebie.

- Krasnolud z Ligi ostrzega nas przed trollem…

- Nie musi tego robić – odparł Delenitor – Nie sądzi chyba, że obdarzamy go zaufaniem.

- Daj mi dokończyć, bracie – Gravis podniósł głos – Twierdzi, że bada legendy trolli tu w Tanaris, a wcześniej badał je także we Wschodnich Królestwach. Słyszał o proroctwie. Radzi nam podążać tropem, który podjęliśmy. Odnaleźć Świątynię. A potem…

- Oszukać strzegące jej dragonkiny, sługi Ysery Śniącej – wtrącił Inquisitio.

- Przedostać się do wnętrza i zabić tych, którzy staną nam na drodze – dodał Celeres.

- Na końcu upuścić krwi ze sług plugawego boga, zgasić płomienie rytualnych świec, przyzwać jego awatar i zdławić jego moc. A potem umieścić go w jaju i wrócić tutaj, na pustynię – dokończył Delenitor.

Żaden z nich nie uśmiechał się, choć mogło to brzmieć jak ponury żart.

Gravis wzruszył ramionami. Wskazał na księgę wiszącą mu u pasa.

- „Nie znajdą spokoju sługi moje, nie będzie dla nich snu ni odpoczynku, albowiem ich znój jest ulgą prostych ludzi, albowiem ich ból jest snem sprawiedliwych, albowiem ich młoty są spokojem wiernych.”

- „Jam jest tarczą maluczkich, jam jest ich puklerzem. Pierwej życie wycieknie ze mnie krwawą strugą, niźli spocznę w mej wędrówce. Pierwej światło oczu moich zgaśnie, niż ujrzą one hańbę klęski” – wyszeptał Delenitor, a pozostali skłonili głowy w milczeniu.

sobota, 22 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział piąty: Hinterlands

Tydzień minął szybko. Rany zostały wyleczone. Broń została naprawiona. Litanie odmówione raz za razem, z tym samym oddaniem i pewnością, jakie towarzyszyły im zawsze. Byli gotowi na długo wcześniej, nim Yeh’kinya zdołał odczytać starożytny alfabet swego ludu. Potem zjawiła się dręcząca nuda. Wreszcie, pewnego dnia, Gravis powrócił z portu i od razu zobaczyli, że jego oczy lśnią. Droczył się z nimi przez chwilę, czekając, aż zaczną go wypytywać, lecz oni znali tę grę i z trudem powstrzymując ciekawość i narastające podekscytowanie, milczeli.

Wreszcie paladyn opowiedział im o tajemniczym jaju, starszym od najstarszych ludzkich imperiów, które spoczywa w dalekim Hinterlands, w jednym z ocalałych z wojen z krasnoludami miast trolli.

- Ten stary szaleniec odczytał to z tablic, które mu przynieśliśmy? – zapytał poważnie Delenitor.

- W rzeczy samej. Nazywa to proroctwem Mosh’aru. Jajo ma być instrumentem, w którym można przechować esencję boga. Boga, który budzi w tym trollu tak wielkie przerażenie, że czuję je niemal w swoim własnym umyśle.

Siedzący na hamaku Celeres leniwie uniósł ramiona i zaplótł je za głową. Potężne mięśnie zagrały pod prostą, lnianą koszulą.

- Wygląda więc na to, że znów ruszamy drogą świętej wojny, bracia – powiedział z udawaną obojętnością.

Delenitor spojrzał na niego w zamyśleniu.

- Miejmy nadzieję, że wkraczamy na właściwą ścieżkę.

Jego spojrzenie spotkało wzrok Gravisa. Nie było w nim strachu, lecz Delenitorowi zdało się, iż przez moment widzi tam cień wahania.

…………………………………

Miast na wojnę, rozdzierającą Silithus, ruszyli zatem w przeciwnym kierunku. Mieli przed sobą tygodnie męczącej podróży. Gryfami do zatłoczonej ponad miarę twierdzy Theramore, gdzie do nabrzeża niemal co chwila przybijały okręty z zaopatrzeniem i wojskiem, zdążającym na pomoc druidom Kręgu Cenariona. Potem jednym z powracających do Zatoki Menethil statków transportowych. Stamtąd ponownie gryfami do stolicy krasnoludzkiego klanu Dzikiego Młota, pięknego Aerie Peak.

Orzeźwiający wietrzyk i zielone trawy Hinterlands zdały się im niemal rajem po piaszczystym piekle Tanaris i monotonii żeglugi po Wielkim Morzu. Po niebie krążyły leniwie dzikie gryfy, niezwykłe istoty, których nie sposób było poskromić, lecz których wdzięczność i przyjaźń można było sobie zaskarbić szlachetnością.

Galopowali przez zielone równiny i były to chwile wolności, zapomnianego szczęścia. Pięć rumaków wybijały kopytami równy, mocny rytm, wiatr rozwiewał ich grzywy. Bracia Malleus przez te krótkie momenty byli znów beztroskimi chłopcami, którzy wymknęli się z ojcowskich stajni z najlepszymi końmi, by galopować przed siebie i krzyczeć z radości. W końcu jednak jazda musiała się skończyć. Zatrzymali się w miejscu, które sprawiało wrażenie bezpiecznego, wystarczająco blisko jednak miejsca, którego szukali. Większość starych osad trolli była tutaj wymarła i pogrążona w ruinie. Nieliczne wioski zamieszkiwały leśne plemiona Witherbarków i Villebranchów. Paladyni stanęli jednak, zgodnie ze wskazówkami Yeh’kinyi i Wielkiego Tana Dzikiego Młota w pobliżu miasta Jintha’Alor. Teraz widzieli już ów kamienny labirynt placów i uliczek wznoszących się ku niebu, niczym górski łańcuch. Na samej górze mieli nadzieję odnaleźć amfiteatr i jaskinię, o której opowiadał im stary troll w porcie Steamwheedle.

Gdy przygotowywali broń, Delenitor ujrzał coś w oczach Celeresa. Młody paladyn miał w spojrzeniu dziwną iskrę, co zaniepokoiło jego starszego brata. Cienie przeszłości czaiły się tam, gdzie powinny zostać zapomniane i rozproszone przez to, czym żyli teraz. Nie wierzyli w przeszłość. Nie mieli nadziei na przyszłość. Nie rozmawiali o tym. Tak było lepiej, tak powinno pozostać. A jednak radosna jazda równinami Hinterlands obudziła coś i Delenitor wiedział, że nie tylko on sam to poczuł. Było to piękne i groźne, było to słodkie i gorzkie, jak za każdą radością również tutaj czaiły się straszne wspomnienia i ból. Ich spojrzenia spotkały się i Celeres zacisnął gwałtownie usta, jakby zrozumiał, że powinien milczeć. Że cokolwiek czuje, powinien zachować to dla siebie.

Bracia rozumieli się jednak bez słów. Gravis odłożył na chwilę tarczę i podszedł do nich. Inquisitio i Nicolas również się zbliżyli. Stali w kręgu, jak zawsze.

- Co się dzieje? – zapytał cicho Gravis. Gdy Delenitor spojrzał na niego smutno, najstarszego z braci Malleus ogarnął strach. Obawa, że ktoś z nich wypowie słowa, których w milczącej zgodzie nie wypowiadali nigdy. Wiedział, że przeszłość musi kiedyś powrócić, ale teraz wyszeptał cicho modlitwę, błagając, by nie był to ten dzień. Stali tak w ciszy, zakłócanej tylko parskaniem koni i wiatrem buszującym w wysokiej trawie. Wreszcie Celeres nie wytrzymał:

- Kiedy to się skończy? – powiedział cicho, łamiącym się głosem – Kiedy to wszystko się skończy?

Poczuli się dziwnie. Jakby ktoś jednocześnie położył na ich ramionach wielki ciężar, zdejmując zarazem inny. Przytłoczeni i pełni ulgi.

Gravis spojrzał w zamyśleniu na jasnowłosego brata. „Kiedy to się stało, braciszku” – pomyślał. – „Jak to się stało? Pamiętam przecież, jak jeszcze niedawno byłeś roześmianym smarkaczem i nosiłem cię na barana. Tak niedawno, a już wspomnienie to wyblakło w mej duszy. Kiedy stałeś się tym zakutym w stal i spowitym w Światło olbrzymem, braciszku? Dlaczego nie mogłem nauczyć cię niczego, oprócz wojny?”

Twarz Gravisa wykrzywia się, jakby chciał się uśmiechnąć i zapłakać zarazem. „I Delenitor. Zawsze pogrążony w księgach. Najmądrzejszy z nas. Ostrożny. Rozsądny. Tak bardzo pragnął nieść ulgę. Przez całe życie chciał być uzdrowicielem. Cóż się z tobą stało, bracie? Jakże się czujesz teraz, gdy miast ujmować bólu, musisz zabijać wraz z nami?”

„Kiedy to się skończy” – dźwięczało im wszystkim bez końca w umysłach pytanie Celeresa. Stali tak razem w kręgu i wydawało im się, że płaczą bezdźwięcznie. Nie rozległ się żaden głos, nie spłynęła żadna łza.

- Wraz z naszą śmiercią, umiłowany bracie – odezwał się Inquisitio. Odwrócił się powoli, zdjął przymocowaną do uprzęży konia ciężką tarczę. Gdy ponownie stanął przed nimi, jego twarz przesłaniała już przyłbica hełmu. Umocowana na przedramieniu tarcza uniosła się w górę.

- Wszystko przeminie. Słudzy Światła również odpoczną. Ból ucichnie – powiedział syn Valeriusa, lecz jego głos zabrzmiał spod hełmu dziwnie martwo.

Wszyscy zakładali hełmy. Nie patrzyli już sobie w oczy. Potrafili wskrzeszać umarłych, lecz przeszłość odeszła na zawsze i wiedzieli o tym. Nie było im pisane życie, o jakim niegdyś marzyli. Dziś nosili na swych barkach ciężar, którego nie chcieli i nie potrafili zrzucić. Pogrążeni w wiecznej wojnie zdawali sobie sprawę, że nie ma dla nich wybawienia innego, niż gwałtowny koniec w bitwie, która kiedyś musi nadejść. Każdy dzień był walką, w której najgroźniejszym wrogiem były ich ludzkie słabości – tęsknota za utraconym życiem i utraconymi ludźmi, cierpienie odbierające siłę woli, nienawiść odbierająca łaskę, strach odbierający godność, wątpliwości odbierające niezłomność.

Gravis spojrzał na nich wszystkich przez wizjery przyłbicy. Miłość i obawa wypełniała mu serce. Tkwili na krawędzi, w zawieszeniu. Zaledwie ludzie, których łatwo zranić i zabić, których łatwo zepchnąć na kręte ścieżki Cienia. Jednocześnie narzędzia Światła, ostre i precyzyjne, straszne i bezlitosne, władające mocami, których niepodobna do końca okiełznać.

Uklękli na miękkiej trawie, trzymając broń przed sobą. A potem jak zawsze uderzyły w nich gromy błogosławieństw, unoszące się w powietrzu pyłki kurzu rozbłysły w delikatnych światłach aur, a gdy powstali, na zbrojach syknęły pieczęcie, wzywając ich do boju. Spłynął na nich spokój. Celeres, podobnie jak jego bracia, nie miał już w oczach smutku. Miał w nich płynne złoto.

czwartek, 20 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział czwarty: Zul'Farrak

Miasto umierało od stuleci, lecz jego agonia wciąż się przedłużała. Trwało w ponurym półżyciu, niezdolne do odzyskania dawnego splendoru, niezdolne również do ostatecznej śmierci. Murów i budowli z białego kamienia nie konserwowano od niezliczonych lat, a ostry piasek miotany wiatrem atakował je z bezmyślną, nigdy nie wygasającą zaciekłością, stopniowo zacierając ich kontury, zamieniając je w bezkształtne ruiny. Niewiele już pozostało z królestwa dumnego plemienia Piaskowej Furii. Podobnie jak wielu ich braci zza wielkiego morza, również i ich pokonał czas, sprowadzając stopniową degenerację i upadek, przerzedzając ich szeregi, osłabiając płodność ich kobiet i siłę ramion ich wojowników. Miasto wciąż jednak trwało, wciśnięte między bezkresną pustynię Tanaris i ostre skały.

Paladyni przynieśli do Zul’Farrak wojnę. Nie chcieli jej i nie pragnęli rozlewu krwi. Pustynne trolle nie były ich wrogami. Szukali jedynie pewnych przedmiotów. Dwóch starożytnych tablic, starszych – jak twierdził przerażony troll Yeh’kinya, który wybłagał ich pomoc - od Wielkiego Morza, potężniejszych od wojowników Legionu. Niezniszczalnych, gdyż nasyconych magią boga, który miał się wkrótce ponownie narodzić gdzieś w Azeroth. Jego narodziny miały być śmiercią świata, jaki znali, więc bracia Malleus pochylili się nad Libramami, zmówili swe modlitwy, i prowadzeni łaską Światła ruszyli przez pustynię, by odnaleźć trwające w przedłużającej się agonii miasto.

Przynieśli tam wojnę, lecz nie z własnej woli. Powitały ich włócznie i magia cienia, miecze i czarna moc wudu. Powitały ich tresowane bitewne bazyliszki i ich panowie, którzy nie władali wspólną mową, lecz jedynie orężem i własnym dialektem. Powitało ich palące słońce, piasek wciskający się w każdą szczelinę zbroi, pragnienie w wysuszonych ustach, wielkie jadowite skorpiony i nie mniej jadowite chrząszcze o lśniących pancerzach, sięgające dorosłemu człowiekowi do kolan.

Przynieśli tam wojnę, lecz nie toczyli jej z lekkim sercem. Większość z tych, którzy stanęli im na drodze nie zasługiwała na śmierć. Byli ofiarami wieków stopniowego upadku, despotyzmu okrutnych władców i podstępnych szamanów, ich przytępione umysły poddano mrocznym wpływom magii wudu. Mieszkańcy Zul’Farrak, bezmyślni czciciele spoczywającej w kamiennym basenie wielkiej bestii, pogrążeni w stagnacji i kanibalistycznych rytuałach, dawno zapomnieli czym są spoczywające w ich mieście dwie kamienne tablice i jak wielką posiadają moc.

Nawet sztuka wojenna plemienia Piaskowej Furii była już jedynie słabym echem dawnych tradycji podbojów i ekspansji, gdy armie trolli maszerowały przez Azeroth, budując swe wielkie imperia i kładąc podwaliny pod potężne dynastie. Bracia Malleus szybko zdali sobie sprawę, że żadne negocjacje nie odniosą skutku – mieszkańcy Zul’Farrak nie znali wspólnej mowy, a gdyby nawet tak było, nie chcieliby rozmawiać z przybyszami, których sam widok wywołał wściekłą wrogość. Tak oto synowie Valeriusa ponownie uczynili swe dusze i ciała jednością, przemieniając się za sprawą łaski siły, której służyli, w machinę Światła, która runęła ulicami i placami Zul’Farrak, niosąc spustoszenie i zagładę. Niczym wielkie, toczące się koło, miażdżące bezlitośnie każdy opór, posuwali się naprzód, pod palącym słońcem Tanaris. Ich szlak znaczyła wsiąkająca szybko w piasek krew i liczne ciała tych, którzy mieli to nieszczęście, iż ich droga przecięła się owego dnia z drogą Pięści Światła.

Upalny dzień zamienił się wreszcie niemal w jednej chwili w lodowato zimną noc. Gwiazdy pod pustynnym niebem świeciły jasno, pięknie, choć paladyni nie mieli czasu, by je podziwiać. Wschodzące księżyce i nieliczne płonące pochodnie oraz oliwne lampy oświetlały im drogę, a ich bitwa w labiryncie tuneli i placów wydawała się nie mieć końca. Wśród trolli wybuchł chaos. Brakowało im dowództwa i nie potrafili się zorganizować, atakowali małymi grupkami, a gdy paladyni rozbijali je jedna po drugiej, wielu wojowników porzucało broń i szukało bezpiecznego schronienia. Bracia Malleus pozwalali im na to, gdyż zabijanie nie było ich misją.

Szukali jedynie dwóch kamiennych tablic i mieli nadzieję opuścić to ponure, smutne miejsce przed świtem, lecz Światło chciało inaczej. Na szczycie jednej piramid natrafili na grupę uwięzionych najemników, których uwolnienie przypłacili straszliwą rzezią na schodach budowli. Bitwa trwała wiele godzin, a po jej zakończeniu, schody spływały krwią, trupy leżały w stosach, a broń ciążyła nawet w mocarnych dłoniach. Gdy ucichła wrzawa, owi podejrzani osobnicy, których uwolniono, nie tylko nie okazali wdzięczności, lecz skierowali swój oręż przeciwko paladynom.

Krew wsiąkała w piasek pod gwiazdami Tanaris. Krew wsiąkała w piasek, gdy wzeszło słońce.

Krew znaczyła każdy ich krok, choć przecież nie znajdowali uciechy w jej przelewaniu. Niektórzy nazwaliby to przekleństwem. Inni okrutnym piętnem i brzemieniem. Oni nazywali to służbą i szli naprzód. Wiedzieli, że będą podążać ową ścieżką do dnia swej ostatecznej śmierci. I znajdowali w tej myśli spokój. Znajdowali spokój tam, gdzie inni odnaleźliby jedynie przerażenie.

W południe pięciu śmiertelnie zmęczonych mężczyzn otoczonych migocącymi niczym delikatne tęcze aurami Światła opuściło Zul’Farrak. Nieśli ze sobą ciężką drewnianą skrzynię.

poniedziałek, 17 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział trzeci: Tanaris

Ciemna zbroja paladyna była zakurzona po długiej podróży. Jego tabard brudny, choć dwie błyskawice lśniły złotem spod warstwy błota. Z trudem trzymał się na nogach, gdy odsunął ciężką zasłonę i przekroczył próg gospody. Na zewnątrz szalała burza piaskowa. W środku było tłoczno i gwarnie. Porozwieszane przy ścianach hamaki były pozajmowane co do jednego. Na drewnianych ławach ustawionych po dłuższych bokach dużego stołu goście siedzieli ramię w ramię. Goblińska obsługa uwijała się niczym w ukropie, podając trunki i jadło zmęczonym przybyszom.

Gobliny z zarządzającego Gadgetzanem Kartelu Steamwheedle nie posiadały się ze szczęścia. Odkąd emisariusze Kręgu Cenariona wyruszyli przed kilkoma miesiącami do miast Hordy i Przymierza w Kalimdorze i Wschodnich Królestwach z prośbą o pomoc w nadchodzącej wojnie, Gadgetzan stał się swoistym punktem zbornym dla niezliczonych śmiałków, którzy odpowiadali na wezwanie druidów. Tutaj uzupełniano zapasy, wymieniano gryfy i wiadomości, tutaj rachmistrze kartelu nie nadążali ze zliczaniem gwałtownie rosnących przychodów. Oczywiście wraz z napływem do neutralnego miasta krewkich wojowników rywalizujących frakcji, Kartel stanął przed nie lada wyzwaniem. Aby zapewnić bezpieczeństwo interesom, ściągnięto dodatkowych goblińskich najemników z Portu Steamwheedle, a nawet aż z dalekiego Ratchet. Chociaż mimo to, od czasu do czasu, piasek znaczyła tutaj krew, jak dotąd goblinom udawało się utrzymać sytuację pod kontrolą. Ponadto świadomość wspólnego wroga czającego się daleko na zachodzie, w pustynnym Silithusie, zdawała się sama w sobie rozładowywać nieco zadawnioną wrogość i urazy.

Gadgetzan był jednym z niewielu miejsc w całym Azeroth, gdzie można było spotkać orka, jedzącego swój posiłek niemal ramię w ramię z człowiekiem, lub też obwieszonego trofeami wojennym trolla śpiącego w hamaku naprzeciwko pokrytego bliznami krasnoludzkiego wojownika. Wybierali się na wojnę ze strasznym wrogiem, o którym krążyły w Gadgetzanie przerażające historie, wiele z nich całkiem nieprawdopodobnych. Ci, którzy wracali z tajemniczego Silithidu, byli zazwyczaj małomówni i trudno było wyciągnąć z nich sensowne informacje, nawet płacąc złotem.

Paladyn wkroczył śmiało do wnętrza gospody. Zdjął hełm i pelerynę, przewieszając ją przez ramię. Ciężkim krokiem podszedł do jednej z krawędzi stołu, przy której siedziało trzech innych rycerzy zakonnych. Widząc, iż zamierza spocząć obok nich, jedzący swój posiłek krasnolud, uprzejmie przesunął się na bok. Paladyn podziękował skinieniem głowy i usiadł z westchnieniem, kładąc hełm na stole przed sobą.

Karczmarz pojawił się przy nim jak wyczarowany i wyczekująco przekrzywił głowę. - Wody – powiedział paladyn schrypniętym głosem i zakaszlał kilka razy. Widząc niezadowoloną minę goblina, dodał jeszcze – I coś ciepłego, może być mięso. Najlepiej świeże, a jeśli nie macie, solone.

Trzej zbrojni zakonnicy wpatrywali się w niego bez słowa. - Cóż to za ponure spojrzenia? – rzucił w końcu przybysz. – Nie witacie mnie, bracia?

- Miałeś wrócić wczoraj przed południem, Gravis – powiedział potężny, krótko ostrzyżony blondyn, siedzący przy samej krawędzi stołu – Spóźniłeś się.

Drugi mężczyzna, będący niemal lustrzanym odbiciem pierwszego, lecz z wygoloną czaszką, przytaknął jedynie ponuro głową. Trzeci, nieco starszy i niższy w milczeniu patrzył badawczo w oczy Gravisa.

- Wiem. Wybaczcie mi. Wszystko jest, dzięki Światłu, w jak najlepszym porządku.

- Gdzie Inquisitio?

Gravis wychylił się do tyłu i przekrzywił głowę, by wytrząsnąć na podłogę piasek z brody. Zdjął ciężkie rękawice bojowe i położył je obok hełmu.

- Poleciał do Feralas. Wróci za kilka dni.

Bliźniacy spojrzeli po sobie, a potem wbili swój wzrok w paladyna.

- Do Feralas?! – odezwali się jednocześnie. Znów spojrzeli na siebie.

- Cóż on, na Święte Światło, robi w Feralas?! – odezwał się w końcu Delenitor - Jutro mieliśmy ruszać do Silithidu!

- Poluje na krzykacze – odpowiedział spokojnie czarnobrody paladyn.

- Puściłeś go samego do Feralas, żeby polował na krzykacze? – zapytał zdumiony Celeres. Ponownie, odruchowo spojrzał na brata bliźniaka.

Gravis uśmiechnął się.

- Nie jest dzieckiem. Nie zabłądzi. Poza tym zawsze był najlepszym łowcą z nas wszystkich. Wy dwaj tego nie pamiętacie, bo mogliście jeszcze wtedy przejść pod furmanką nie schylając się, ale gdy ojciec zabrał nas pierwszy raz na polowanie…

- Błagam, bracie… - znamy tę historię – przerwał niecierpliwie Nicolaus – Po co poleciał do Feralas, skoro spieszno nam na zachód, na wojnę? Po co to polowanie?

Gravis zaczekał, aż karczmarz, który właśnie powrócił, postawi przed nim dzbanek wody oraz gliniany talerz z parującym mięsem i ciemnym chlebem. Wychylił kilka potężnych haustów, otarł usta dłonią i odpowiedział.

- Byliśmy w porcie kartelu. Stary troll, który mówi we wspólnej mowie rzeczywiście tam jest. Goblin nie kłamał. I rzeczywiście opowiada tę historię o prastarym bogu, który niegdyś niemal sprowadził zagładę na Azeroth. Nikt mu nie wierzy, lecz ja tak.

- Bóg trolli? – Celeres pokręcił głową w zdumieniu – Opowieści starego wariata, do tego trolla? Gravis, bracie, co się z tobą dzieje? Zostawmy te bajki krasnoludzkim dziejopisom. Niech zajmą się tym prospektorzy z Ironforge. Cóż nam do tego? Cóż do tego Zakonowi? Gravis uniósł w górę dłoń, przerywając mu stanowczo.

- Nie rozumiesz. Nie rozumiecie. W Porcie jest już prospektor. Rozmawiałem z nim. Krasnoludom znane są legendy trolli, które powiadają o tym, jak starożytne imperium Gurubashi zniszczyła wojna domowa, gdy kapłani spróbowali przywołać do Azeroth mrocznego boga, istotę nazywaną przez trolle Łupieżcą Dusz. Liga Odkrywców zna też proroctwo mówiące o tym, że bóg ów powróci, by zniszczyć świat. Troll twierdzi, że stanie się to wkrótce, jeśli nikt temu nie zapobiegnie. Poprosił o dostarczenie mu esencji duchowej krzykaczy z Feralas, by mógł odczytać…

- Na Święte Światło, Gravis! – spokojny zazwyczaj Delenitor uderzył pięścią w stół. Kilku siedzących przy nim przybyszów obrzuciło go nieprzyjaznym wzrokiem, nim wróciło do swych rozmów i posiłków. Delenitor ściszył głos. – W Silithusie otwarto bramy. Tam pradawne zło już się przebudziło. Nie mamy czasu uganiać się za starożytnymi bogami trolli, o których bredzi jakiś starzec i zakurzone zapiski na tabliczkach dawno martwego imperium. Nie mogę uwierzyć, że wysłałeś Inquisitia do Feralas!

- Prosiłem o wskazówki, prosiłem o drogę – w oczach paladyna odbijał się spokój i zdecydowanie – Wy także możecie o nią zapytać i usłyszycie to, co ja usłyszałem. Zapadło milczenie. Przerwał je ponownie Gravis.

- Do Silithusu zdążają tysiące wojowników, magów, kapłanów, inżynierów. Pięciu braci Malleus nie uczyni wielkiej różnicy tej wojnie. Krag Cenariona poradzi sobie bez nas jeszcze przez jakiś czas. Światło prowadzi nas inną ścieżką i musimy nią podążyć.

- Dokąd nas zawiedzie? – zapytał Nicolaus.

- Za kilka dni powróci Inquisitio. Wtedy się dowiemy.

piątek, 14 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Interludium: Wieki

Imperia są jak ludzie. Starzeją się, słabną, gorzknieją, wreszcie umierają. Niektóre szybko, z wrzaskiem i w eksplozji wściekłości. Inne giną powoli, ich agonia przedłuża się niemal w nieskończoność, staje się nie do zniesienia, aż wreszcie, pewnego dnia, okazuje się, że śmierć nadeszła niepostrzeżenie i w ciszy.

Imperium Amani upadło z rąk władających magią Kaldorei i ich ludzkich sojuszników. Plemiona trolli poszły w rozsypkę i nigdy już nie powróciły do minionej chwały i potęgi, gnieżdżąc się w ruinach wspaniałych dawniej budowli i zapominając o swej pełnej podbojów przeszłości. Gurubashi umierało powoli. Dotknięte zepsuciem i obecnością Hakkara, ulegało powolnemu rozkładowi, pogrążając się w walkach wewnętrznych. Zul’Gurub, zniszczone i nawiedzane duchami ludzi i bestii, nigdy już nie podniosło się po tym, jak Łupieżca Dusz niemal wkroczył do Azeroth. Rasa trolli systematycznie traciła swój prymat nad ziemiami, gdzie niegdyś sprawowała rządy.
Po bitwie o Zul’Gurub ci z Atal’ai, którzy zdołali ujść zagładzie i następujących po nich egzekucjach, zbiegli na dalekie i opuszczone ziemie na północy. Tam, w niegościnnym i ponurym miejscu zwanym Bagnami Smutku, podjęli w ogromnej cierpliwości i mozole wysiłek, który miał trwać dziesiątki lat. Wysiłek, do którego zaprzęgli całą swą kapłańską potęgę, przebiegłość, siłę niewolników i okiełznanych bestii, materiały dostarczone przez pobliskie góry i natchnienie zsyłane przez ich okrutnego boga. Wreszcie w owym wyludnionym miejscu stanęła ogromna Świątynia Atal’Hakkara, gdzie Atal’ai mieli zamiar doprowadzić do końca to, co zaczęli niegdyś w sercu Imperium Gurubashi.

Hakkari, którzy mieli nadzieję znaleźć spokój i odkupienie za swe zbrodnie, nie zaznali ich już nigdy wśród innych trolli. Zul’karash miał rację – nikt nigdy nie obdarzy ponownie zaufaniem zdrajcy, nawet ten, komu jego zdrada się przysłużyła. Szykany zmieniły się w prześladowania, prześladowania w wygnania, konfiskaty, morderstwa, tortury i pogromy, aż wreszcie ci, którzy przetrwali odszukali swych dawnych braci i złożyli im straszliwą ofertę. Zdradzili po raz drugi, lecz tym razem nie czuli winy w swych sercach. Przepełnieni pragnieniem zemsty i żądzą krwi zadecydowali, iż pomogą Atal’ai w sprowadzeniu Hakkara na świat, który w ich mniemaniu nie zasłużył na przetrwanie.

Ukończono budowę świątyni, przygotowania do rytuałów również zostały ukończone. Azeroth nie mogło już liczyć na mądrość i waleczność trolli. Zagłada, której niegdyś zapobieżono, wydawała się teraz kwestią czasu. Wciąż jednak czuwały istoty nieśmiertelne, potężne i mądre, które przemieszczały się wraz z wichrami i nurkowały w obłokach. Zielony smoczy Aspekt, Ysera Śniąca, odkryła plany wyznawców Hakkara. Nim trolle zdołały przyzwać Łupieżcę Dusz, ogromna smoczyca i jej dzieci zwróciły przeciwko nim swój straszliwy gniew. Światynia legła w gruzach i zatonęła w bagnach, a zielone smoki stanęły na jej straży, oczekując cierpliwie na chwilę, gdy ktoś zapragnie wskrzesić uśpioną groźbę.

Czas zacierał pamięć, jak wicher i piasek pustyni zaciera glify na kamiennych tablicach. Pamięć o Hakkarze niemal zaginęła w jego bezkresie. Wciąż jednak wśród plemion trolli, od lodowatego Northrendu po palące pustynie Tanaris, krążyła legenda o mrocznym bogu i echa proroctwa o tym, iż pewnego dnia powróci on na ten świat. A także o tym, że dzień ów stanie się wiecznotrwałą nocą.

czwartek, 13 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział drugi: Po bitwie

Ruiny świątyń przetrząsano przez wiele dni. Sprowadzono ocalałych Hakkari, którzy pod okiem zandalarskich kapłanów i gwardii przetrząsali dobrze sobie znane miejsca. W rumowisku, jakim stał się kompleks świątynny niełatwo było cokolwiek odnaleźć. Podjęto ciężkie prace, do których jak zawsze użyto niewolników. W ciągu ośmiu dni po wypchnięciu Łupieżcy Dusz z powrotem za bramy Otchłani, odnaleziono i zabezpieczono wszystkie przedmioty. Tylko garstka wtajemniczonych wiedziała co spoczywa w niepozornych, zamkniętych na głucho drewnianych skrzyniach, których dzień i noc strzegli zbrojni.

Pierwszy konwój wyruszył na północ, w niebezpieczną drogę do ojczystych ziem, na które powracali po bitwie, objuczeni łupami Amani, Witherbarkowie, Mossflayerzy i Revantuskowie. Zandalarczycy pragnęli rozpuścić zjednoczone armie jak najprędzej, albowiem dawało się już wyczuwać narastające niesnaski, odzywające się dawne urazy i międzyplemienne zatargi, a także kłótnie o podział łupów.

Zbrojny konwój ruszył przez dżungle Stranglethornu, a w jednym z wozów kapłanów Mossflayerów tkwiła drewniana skrzynia.
Drugą wyprawę odprawiono w niemal kompletnej tajemnicy. Dwa tygodnie po bitwie o Zul’Gurub w małej zatoczce u zachodnich wybrzeżu Stranglethornu zebrała się grupka trolli. Trzy okręty noszące bandery Imperium Gurubashi, lecz obsadzone zandalarską załogą odpłynęły wczesnym rankiem na zachód, ku ziemiom, które od czasu Pęknięcia Świata leżały za ogromnym oceanem. W ładowni jednego z okrętów spoczywała kolejna drewniana skrzynia z tajemniczym ładunkiem, którego najbardziej elitarni z zandalarskich gwardzistów i najpotężniejsi z kapłanów strzegli w dzień i w nocy.

Ten sam wysoki troll, który obserwował bitwę z dachu jednego z najwyższych budynków Zul’Gurub, patrzył teraz, jak okręty oddalają się i znikają za horyzontem. Towarzyszył mu inny, starszy troll, sądząc po szatach również kapłan z plemienia Zandalar.

- Módlmy się, aby nasza decyzja była słuszna – rzekł ów starzec, także wpatrując się w pustą już teraz, spokojną taflę wody. – Módlmy się, aby to co rozdzielone nie zostało połączone, aby to co przeklęte, zostało zapomniane, aby pochłonęły to piaski czasu, aby nikt nigdy nie odczytał słów, które zapisano.

- Z jednej strony – rzekł zimnym głosem drugi kapłan – pragnę, by ich wyprawa się powiodła, gdyż są moimi braćmi. Z drugiej jednak całym sercem chciałbym, by mroczne wiry zatopiły okręty wraz z ich załogami, by tablice spoczęły w morskim grobie, by nikt nigdy ich nie odnalazł. Najbardziej zaś pragnąłbym, by zostały zniszczone.

- Skoro nie jest w naszej mocy ich zniszczyć, ani zatrzeć, musimy je ukryć – odparł spokojnym tonem starzec – Świat jest wielki, nasi bracia rozdzieleni przez bezmiar wód i lądów. Z czasem pamięć się zatrze, zostanie jedynie legenda. Potem, jeśli pozwolą bogowie, nawet i ona umrze. Któż wtedy będzie zdolny do odczytania proroctw i odprawienia rytuałów? Jeśli nasz plan się nie powiedzie, oznaczać to będzie, że nawet i dno oceanu nie byłoby bezpieczne, gdyż przekleństwo ciąży nad nami i światem.

Młodszy kapłan nic na to nie odrzekł, lecz w jego oczach malował się strach, który nie miał go opuścić już nigdy.

środa, 12 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub, c.d.

Czarne, utkane z najgęstszego mroku skrzydła rozpostarły się szeroko nad wierzchołkiem piramidy. NashRukhar, porucznik samego Anetherona, który tysiące lat później miał paść w bitwie pod Górą Hyjal, uniósł rogatą głowę i rozejrzał się wokół siebie. Nie mógł przybrać w pełni materialnej postaci, nie posiadał też pełni swej mocy. Uwięziony przez wiele lat w ciele swego zabójcy i fetyszu, w który zamieniono część jego dawnego ciała, pałał teraz wściekłością i żądzą zemsty. Przede wszystkim jednak pragnął stać się na powrót czymś więcej, niż tym, czym był teraz – namiastką, cząstką siebie. Jedyną szansą na to było odnalezienie drogi powrotnej w Wirującą Czeluść, a najbliższy portal znajdował się tuż obok i właśnie się zamykał. Łupieżca Dusz przedostawał się do Azeroth i jego groza sprawiła, iż nawet rozszalałe dusze uwolnione ze smyczy kapłanów umykały w przerażeniu przez Zul’Gurub, siejąc śmierć i zniszczenie. Duch Nathrezima zrozumiał w jednej chwili co musi zrobić i uczynił to bez wahania. Ciemność runęła w ciemność, mrok starł się z mrokiem, dwie straszliwe siły uderzyły w siebie, niczym zaciekli wojownicy, którzy nie mogąc minąć się w wąskim przejściu, a podążając w przeciwnych kierunkach, rozpocząć muszą krwawą walkę.
Czarne wstęgi wystrzeliły pod niebiosa, a lodowaty huragan, który zerwał się teraz sprawił, iż poprzednia wichura zdawać się mogła jedynie przyjaznym wietrzykiem. Na szczycie piramidy zakotłowały się coraz mniej rozróżnialne kształty, przypominające teraz pulsujące serce ciemności. Ryk tornada i nieludzkie wycie towarzyszące tym zmaganiom słychać było wiele mil od miasta, w samym mieście zaś tym trollom, które były oddalone na tyle, by przetrwać, krew puszczała się z uszu i pogrążali się oni w szaleństwie. Grzmoty magicznych wyładowań poczęły uderzać w piramidę i okoliczne budynki, aż nawet te najmocniejsze, ocalałe dotąd, jeden po drugim zaczęły się walić z ogłuszającym hukiem. Kamienie i zaprawa, szczątki trolli, ziemia i broń wirowały w powietrzu. Armie walczące wewnątrz kompleksu świątynnego skazane były na zagładę. Nikt nie mógł przetrwać tego piekła.

Nathrezim zwyciężał. Hakkar cofał się na powrót w Otchłań, a demon napierał bezlitośnie. Te niezrozumiałe dla śmiertelników zmagania trwały zaledwie kilka minut, lecz tym, którzy przeżyli ów czarny dzień, zdawały się wiecznością. Wreszcie Łupieżca Dusz zrozumiał, iż nie zdoła się przedostać i ustąpił. Rozległ się jeszcze syk uciekającego powietrza, gdy portal zamykał się za NashRukharem, a potem z niebios począł spadać zabójczy deszcz szczątków wyrwanych miastu i jego mieszkańcom.

Tak oto z osobliwego wyroku losu potężny wojownik Płonącego Legionu, wróg rasy trolli i wszelkiego życia, którego serce pożarł niegdyś Gul’Rabash, ocalił owo życie przed zagładą.

………….

Zandalarczyk wciąż patrzył przed siebie. Wydawał się niewzruszony przez cały czas, gdy trwał dramat, który miał przesądzić o losie jego rasy, a być może również całego świata. Stojący z tyłu niewolnicy dawno padli na twarz, wznosząc modły do bóstw, które nie miały najmniejszego zamiaru wysłuchać tak marnych sług. Gwardziści zandalarscy stali bez ruchu, ściskając swe włócznie niczym ochronne fetysze. Ich odwaga poruszyła kapłana, który odetchnął teraz głęboko, patrząc na to, co pozostało z Zul’Gurub.

- Cokolwiek się tam stało, zwyciężyliśmy – rzekł w końcu cicho, jakby do siebie – Chwała martwym bohaterom.

wtorek, 11 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub, c.d.

Dwa rygle zdjęto wśród rzezi, świstu ostrzy, ryku wichru, otchłannego wrzasku głodnych krwi dusz, rozszarpujących swe zdobycze. Nikt już nie kontrolował wściekłych duchów, które roztrzaskały bariery i zwracały się jednako przeciw swym dawnym panom, jak i ich wrogom. Trzeci, ostatni rygiel pękł od uderzeń taranów, przy których kolejne trolle ginęły od ciskanych z góry oszczepów, od strzał i magii. Stłoczone przy bramie oddziały naparły na ciężkie skrzydła, a potem runęły z łoskotem przed siebie, stąpając po trupach swych towarzyszy, zabijając wszystkich, którzy stanęli im na drodze. Zbrojni wlewali się do wnętrza kompleksu świątynnego niczym ocean przerywający dziecinną tamę z piasku. Wraz z nimi szli kapłani, których magia zwiększyła jeszcze panujące szaleństwo. Skrwawione upiory były wszędzie, to niknąc, to się pojawiając, atakując w nieoczekiwanych miejscach z morderczą szybkością. Wyładowywały swą tłumioną dotąd wściekłość na wszystkim, co znalazło się w zasięgu ich martwego wzroku, a czarna mgła zasnuła całunem kompleks świątynny i poczęła pełznąć poza jego mury. Wicher, jaki się zerwał, szarpał wojownikami, jak laleczkami wudu, miniaturowe tornada wyrywały postawnych trolli z szyków i ciskały nimi o ściany i dachy, łamiąc kości i kręgosłupy, gruchocząc pancerze i czaszki. Siła owej pozbawionej już jakiejkolwiek kontroli magii była tak potężna, iż ogromne kamienie, z których pobudowano budynki w tej części Zul Gurub, latały w powietrzu, niczym pociski ciskane przez katapulty.

Tym z walczących, którzy wciąż żyli, zdało się, iż ciśnięto ich na samo dno Otchłani. Niewiele widzieli w zapadającym mroku. Zabijały ich rozwścieczone dusze drapieżników i trolli, strzały i ostrza, miażdżyły spadające kamienie. Wiele oddziałów poszło w rozsypkę, walczono na oślep, sojusznicy zabijali sojuszników, niektórzy próbowali uciekać, lecz niewielu się to udało.

Martwa Kolumna parła niewzruszenie naprzód, ku piramidzie, której zarys stawał się coraz mniej wyraźny na tle ciemniejącego nieba. Ich kapłani milczeli, obawiając się, iż nie zdołają w tym miejscu zapanować nad swoją magią, jednak potężne fetysze wojowników chroniły ich przed zemstą martwych. Żywi zaś padali pod ich ciosami, niczym łany zboża, albowiem chaotyczne ataki nawet liczniejszych przeciwników nie mogły zaszkodzić zdyscyplinowanym, zbitym w szyku bojowym trollom. Szli przed siebie, mrużąc oczy, tupiąc głośno w jednym rytmie i pomrukując swoją bojową pieśń.

Mroczny kształt niemal zakończył już swą podróż i dokonał Wcielenia. Wrota niemal się zatrzasnęły. Choć krew niewolników przestała płynąć, teraz płynęła ku niemu posoka walczących na szczycie piramidy gwardzistów i wojowników. Atal’ai nie wznosili już swych modłów, lecz ruszyli do walki, gdyż wiedzieli, iż jeśli zdołają powstrzymać intruzów przez kilka dodatkowych minut, ich pan zapewni im triumfalne zwycięstwo. Jedynie porozmieszczane na obrzeżach platformy pochodnie buchały wciąż płomieniami, wyginając się dziwnie i skwiercząc.
Czarny całun rozrastał się nad miastem. Budynki waliły się pod ciosami coraz liczniejszych dusz, zerwanych z uwięzi martwych już kapłanów. Zul’Gurub ogarniało szaleństwo.

Najemnicy posuwali się schodami bardzo powoli, brodząc we krwi, ślizgając się na szczątkach, zabijając, szarpani magią zdesperowanych Atal’ai. Gdy dotarli wreszcie na szczyt, została ich garstka. Łupieżca Dusz był niemal całkowicie po tej stronie, a jego gorejące oczy spojrzały prosto w jedyne oko Gul’Rabasha. Troll skrzywił się tylko i ryknął tak głośno, iż jego głos przedarł się nawet przez wycie wichury.

- Śmierć! Śmierć Hakkarowi!

- Śmierć Hakkarowi! – odkrzyknęli jego pozostali przy życiu kompani.

Bóg patrzył na nich z bezbrzeżną pogardą, a potem uderzył. Choć jego moc w tym miejscu była wciąż bardzo ograniczona, choć nie przebył jeszcze całej drogi, żaden śmiertelnik nie mógł się przecież z nim mierzyć.

Troll patrzył przez moment, jak sunie ku niemu fala śmierci. Potem zerwał z szyi wielki czarny szpon, wychrypiał imię w przeklętym języku Legionu i cisnął go przed siebie. W chwili, gdy w Martwą Kolumnę uderzyła czarna fala zagłady, zabijając ich wszystkich, z ciemności zrodziła się ciemność jeszcze głębsza. Ogłuszający szum zagrzmiał w samym sercu śmierci, gdyż umierający Gul’Rabash uwolnił duszę Nathrezima.

poniedziałek, 10 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub, c.d.

Walki toczyły się już na murach, u stóp schodów piramidy ofiarnej, a także pod bramą. Kapłani Hakkari rozpętali żywioł swej magii przeciwko kapłanom Atal’ai. Ciemne wiry przecinały powietrze, uwolnione z fetyszy dusze drapieżników i głodnych krwi wojowników runęły na wrogów tych, którzy je przywołali. Ci ostatni jednak, broniąc się przed atakami, stopniowo tracili kontrolę nad swoją własną magią. Narastał chaos. Niewiele było sposobów, by odróżnić sojuszników od wrogów.
Niewolnicy wciąż umierali, choć została ich ledwie garstka. Czarna obecność wciąż spijała łapczywie ich krew i pożerała ich dusze, zajmując już niemal cały obszar platformy tak, że na obrzeżach zostawało bardzo niewiele miejsca na podtrzymujących rytuał Atal’ai. Można było już rozróżnić kształt wielkiego węża i ujrzeć gorejące ogniami Otchłani oczy.
Pod bramą tłoczyła się gwardia i kapłani. Buntownicy próbowali dostać się do rygli, by wpuścić czekającą pod murami armię. Wodzowie i dowódcy tej ostatniej dali sygnał do ataku. Z tylnych szeregów zandalarskich oddziałów ruszyły rosłe trolle, ciągnąc ogromne tarany. Kapłani rozpościerali szarą zasłonę zaklęć, która przyczyniała się do dalszego rozszarpywania tkaniny materii nad Zul Gurub. Niebo ciemniało coraz bardziej.

………….

- Zobacz, czym się staliśmy – rzucił lodowatym, zmęczonym tonem zandalarski kapłan. – Nawet jeśli przetrwamy ten przeklęty dzień. Kim będziemy?

Zul’karash wpatrywał się wciąż przed siebie, przerażony i zmęczony. Zandalraczyk patrzył przez chwilę na niego, a potem przeniósł wzrok na miasto. Miasto, które choć potężne i wielkie, nosiło w sobie widoczne znamiona rozkładu i upadku. Zul’Gurub chyliło się ku upadkowi już od stuleci.

- Wszystko co mieliśmy, straciliśmy z własnej woli – powiedział gorzko. – Gurubashi stało się zbyt żarłoczne. Amani zbyt chełpliwe. Każde imperium musi upaść.

- Zbyt wiele sił sprzysięgło się przeciw nam – zaprzeczył Hakkari - Czciciele księżyców z ich magią i te nagie małpy… Legion…

- Gdybyśmy umieli się zjednoczyć, żadna z tych sił nie mogłaby nas pokonać. Czyż przed Pęknięciem Świata nie władaliśmy niemal wszystkim ziemiami? Pochłonęło nas bezmyślne okrucieństwo. Pożeraliśmy siebie nawzajem, gdy nasi bracia ginęli.

- Pożeramy swych wrogów, by okazać im szacunek i przejąć ich siłę. Nic w tym…

- Tak, kiedyś tak było. Lecz zamieniło się to w rytuały krwi. Rzezie jeńców i niewolników. Marnotrawstwo i karmienie zbyt głodnych bóstw. Zepsucie zalęgło się w czarnych sercach. Łupieżca Dusz nie jest naszym opiekunem, lecz wy, głupcy, nie rozumieliście tego. Teraz zapłacimy za to ogromną cenę.

Hakkari milczał przez chwilę, a potem odezwał się z wahaniem.

- Robiłem rzeczy straszne. Potem uczyniłem rzecz słuszną. Lecz jest to zarazem zdrada. Nie znajdę już ukojenia. Kto zaufa zdrajcy?

Zandalarczyk spojrzał ponownie na Zul’karasha.

- To prawda. Zdradziłeś w słusznej sprawie, lecz jednak zdradziłeś. A kto raz to uczynił, ten nie zostanie już obdarzony zaufaniem i nie dane mu będzie odzyskać honoru. Ja jednak wiem, jak wybawić cię od tego losu. Znam lekarstwo na twoją chorobę i uznaję, że zasłużyłeś na to, by je otrzymać.

Hakkari przechylił głowę w niedowierzaniu.

- Doprawdy?

- Tak. – powiedział Zandalarczyk, a potem odwrócił się do stojących z tyłu gwardzistów i skinął lekko dłonią.

Zul’karash chciał coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Krew popłynęła spomiędzy warg, zabulgotała w płucach. Ciemne ostrze włóczni wyłoniło się z jego piersi, a potem cofnęło, gdy gwardzista szarpnął drzewcem w swą stronę. Nogi trolla ugięły się i upadł jak szmaciana lalka. Zandalarczyk patrzył na trupa przez chwilę, a potem zwrócił swój wzrok ponownie ku miejscu, nad którym zdawała się zapadać noc.

czwartek, 6 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub, c.d.

Daleko stamtąd, na płaskim dachu wysokiego budynku położonego przy wschodnim murze, stała grupka trolli. Najbliżej krawędzi, zwróceni twarzami do centrum miasta znajdowali się dwaj z nich. Jeden, wysoki, o pożółkłych kłach, ubrany w pyszne szaty, był najwyraźniej zandalarskim kapłanem. Ramiona drugiego, drobniejszego, o mniej dumnej postawie, okrywał prosty, szary płaszcz. Patrzył bez słowa przed siebie, jego oczy wyrażały bezbrzeżną rozpacz.
Za nimi stało kilku ciężkozbrojnych zandalarskich wojowników o wyjątkowo postawnych sylwetkach, a także milczący niewolnicy.

Z krawędzi dachu widać było, co dzieje się pod kompleksem świątynnym. Kolejne kolumny wojsk trolli wylewały się z ulic na szeroką aleję pod murami, poza zasięgiem broni obrońców i zatrzymywały się, czekając. Ostatnia dołączyła do nich Martwa Kolumna, która stoczyła jak dotąd najcięższe walki.

Mury te nie były przystosowane do odpierania oblężeń, jednak atakujący nie mieli złudzeń – ich sforsowanie będzie kosztowało całe cebry krwi.

- Czy twoje trolle zrobią to, co zapowiedziałeś? – zapytał cicho Zandalarczyk. – Czy staną po naszej stronie?

Troll w szarym płaszczu długo nie odpowiadał, jakby zahipnotyzowany widokiem, którego był świadkiem.

- Zul’karashu? Czy możemy liczyć na twoich Hakkarich?

Wypowiedziane imię jakby go zbudziło. Zamrugał powiekami i odwrócił swe oblicze ku kapłanowi.

- Możecie na nich liczyć – rzekł łamiącym się głosem. – A potem idźcie do Otchłani.

………….

Trolle Amani powiadały, iż zdrada jest niczym niesmaczna, lecz pożywna karma, jaką żywią się raptory wojny, siodłane do bitwy. Przysłowie Gurubashi mówiło, iż hańbę zdrady przełyka się łatwo, o ile można popić ją słodkim miodem zwycięstwa. Plemiona trolli walczyły ze sobą i zdradzały się od tysięcy lat. Tym razem jednak zdrada miała posłużyć im wszystkim, uratować to, co pozostało do uratowania.

Zandalarscy dowódcy i kapłani, którzy zorganizowali ów rozpaczliwy szturm na miasto, zdawali sobie sprawę, podobnie jak tysiące zgromadzonych wojowników, iż nie zdołają przełamać oporu zamkniętych za murami fanatycznych sług Łupieżcy Dusz dostatecznie szybko, by zapobiec dopełnieniu straszliwego rytuału. Zdrajcy byli wybawieniem. W chwili, gdy pod mury kompleksu świątynnego dotarła Martwa Kolumna, wewnątrz toczyła się już bitwa. Gwardziści lojalni wobec Hakkari ruszyli przeciwko tym, którzy związali swój los z frakcją Atal’ai. Krew polała się na schodach piramidy, gdzie trwała rzeź i na murach, gdzie rzezi dopiero oczekiwano. Była to brudna, bratobójcza wojna, bez miejsca na szlachetność. Walczono bezlitośnie o każdy stopień, każdy moment, wraz z którym Cień urastał w siłę. Hakkari zrozumieli, komu służyli i jak straszliwą groźbę próbują sprowadzić na świat Atal’ai. Zapragnęli zachować swe ciała, lub chociaż swe dusze, albowiem wiedzieli, iż jeśli nie rzucą się do gardeł swym byłym braciom i nie przerwą rytuału nie ma dla nich ratunku. Nie było to łatwe. Nie było łatwe przyznać, że wszystko, czemu oddali swe życie było kłamstwem i zagładą. Dlatego znienawidzili samych siebie, a nienawidząc, rozpętali wszystkie moce, jakimi władali przeciwko tym i temu, co uosabiało ich klęskę.

………….

Dwaj trolle na dachu wciąż patrzyli przed siebie, w napięciu i milczeniu. W pewnym momencie dostrzegli czarne wstęgi przecinające niebo nad kompleksem świątynnym.

- Przechodzi! – syknął Zandalarczyk – Na krew demonów, on przechodzi!

Zul’karash milczał. Kropla krwi zalśniła na jego zagryzionej wardze.

środa, 5 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział pierwszy: Bitwa o Zul'Gurub, c.d.

Cios spadł na Gul Rabasha gdy troll wyłonił się zza zakrętu wąskiej uliczki. Gwardzista ze straży świątynnej ciął błyskawicznie swym krótkim, ciężkim mieczem, chcąc rozpłatać czaszkę Zabójcy Demonów. Ten jednak wygiął się płynnie do tyłu tak mocno, iż wydawało się pewne, że upadnie. Ostrze przemknęło ze świstem przed jego twarzą. Gwardzista był doświadczonym wojownikiem i próbował wykorzystać ciężar swej broni, by natychmiast wziąć ponowny zamach. Gul’Rabash jednak ruchem tak szybkim, że właściwie niewidocznym, dobył swój długi sztylet, wraził go pod odsłoniętą pachę wroga dosięgając serca i wyprostował się, odrzucając martwego trolla na bok, gotowy do kolejnego starcia.

Pomknęły ku niemu dwie ciężkie włócznie. Pierwszą odbił niemal od niechcenia własnym okutym drzewcem, przed drugą zaś uchylił się na bok, całkowicie instynktownie. Jego trolle były już obok niego, gotowe do walki. W uliczce nie mogło się zmieścić obok siebie więcej niż czterech wojowników. Przed sobą dojrzeli skupionych w gęstym szyku gwardzistów świątynnych. Ich oczy pałały żądzą krwi, gotowością do zabijania i umierania. Nie znali innego życia. Były to trolle z wielu plemion, które gwardia Atal’ai rekrutowała spośród młodocianych niewolników branych w licznych wojnach domowych. Ich rodziny mordowano, lub sprzedawano, podczas gdy ich samych poddawano surowej tresurze, najcięższej dyscyplinie i wpajano fanatyczne oddanie kapłanom. Nie było w nich słabości ani litości.

Nie mogło to jednak zrobić wrażenia na Martwej Kolumnie, której wojownicy przelewali krew demonów Legionu, pozostałych w Azeroth po Wielkiej Wojnie i Pęknięciu Świata.
Gul’Rabash ryknął przeraźliwie i cisnął swą włócznią w kierunku wrogów. Ta zaśpiewała dźwięcznie w locie, drżąc lekko, a potem uderzyła w pierś stojącego na czele gwardzistów wojownika. Ostrze przebiło kościany napierśnik, żebra, serce, wyłoniło się z pleców i wbiło się w ciało kolejnego, stojącego za nim trolla, który jęknął z bólu, nim skonał. Zanim jednak jeszcze włócznia osiągnęła swój cel i zanim przebrzmiał ryk Zabójcy Demonów, ten miał już w dłoniach zakrwawiony sztylet i miecz. Runął ku stłoczonym wrogom nie wahając się ani przez moment. Za nim, wzbijając bosymi stopami obłok kurzu, podążyła Martwa Kolumna, najeżona ostrzami włóczni i mieczy.

Dwa oddziały zderzyły się z tumultem i hukiem, krew trysnęła wysoko na bielone ściany domów. Gwardziści walczyli z bezwzględną determinacją i nawet ich krzyki agonii były stłumione wściekłością i nienawiścią. Najemnicy byli jednak bardziej zaprawieni w bojach, mieli przewagę impetu, a przede wszystkim był z nimi ich dowódca. Żywa legenda. Troll, który własnymi kłami rozpruł wnętrzności ogara Otchłani. Który wydarł czarne serce porucznikowi Legionu, skrzydlatemu Nathrezim i pożarł je na oczach swych towarzyszy, spoglądających na niego, jakby był bogiem. Który unosił miecz w geście triumfu nawet w chwili, gdy krew konającego demona spływająca mu po twarzy wypalała jego prawe oko.
Nie był bogiem. Gdy go raniono, płynęła zeń krew. Czuł też ból ran i był śmiertelny. Magia wudu nie mogła jednak uczynić mu szkody, gdyż chroniły go rzesze dusz wyrwanych wrogom i zamkniętych w fetyszach. Strach, który budził we wrogach i lojalność, jaką odczuwali jego najemnicy, sprawiły, że nawet gwardia Ata’lai nie mogła utrzymać pozycji w obliczu szaleńczego ataku Martwej Kolumny. Włócznie pękały z trzaskiem, brązowe miecze krzesały iskry, szarpały ciała wśród wrzasków i bulgotu przelewanej krwi. W tłoku i chaosie ci, którzy upadali nie mogli liczyć nawet na szybką śmierć. Wojownicy ślizgali się na wyprutych wnętrznościach, odcięte kończyny drgały konwulsyjnie. Gdy złamano już włócznie, gdy brakowało miejsca, by zadać cios mieczem, bogowie i przysięgi traciły nagle znaczenie. Nie można ich było dostrzec poprzez zakrwawione, wyłupione, zaciśnięte w agonii oczy. Wszystko stawało się proste, sprowadzając do walki twarzą twarz, kłów wbijanych w gardła, sztyletów ześlizgujących się po żebrach, lub wbijanych między nie, martwych palców zaciśniętych na stępionych ostrzach. Okrutny spektakl życia i śmierci wystawiano tak długo, aż wreszcie szyki gwardzistów pękły i zaczęli oni ginąć jeden po drugim. Nie uciekali nawet wtedy, albowiem zabito w nich pragnienie życia zbyt dawno temu, by mogli obawiać się śmierci.
Dwóch kapłanów bitewnych, których wudu okazało się bezsilne wobec wściekłego ataku Martwej Kompanii poderżnęło sobie własnoręcznie gardła, by uniknąć pośmiertnej niewoli. Gul’Rabash stanął na stosie trupów i zawył jak potępieniec, wymachując ze świstem zakrwawionym mieczem.

- Śmierć Atal’ai! – rozległo się wśród jego trolli. Krzyk zdawał się odbijać od ścian wąskich uliczek, wzlatywać w niebo i spadać z powrotem w dół, niczym drapieżny ptak.
W ogromnym mieście usłyszano ten zew. I pochwycono go.

Na południu, gdzie pierwszą krew przelali Witherbarkowie prowadzeni przez Rash’amaniego, syna Zjadacza Serc, który ryknął teraz:
- Śmierć Atal’ai! Śmierć Łupieżcy Dusz!!

Na wschodzie, gdzie do kompleksu świątynnego podążali cisi i ciężkozbrojni Zandalarczycy, którzy nie kochali wojny, lecz gdy ją toczyli, byli jak niepowstrzymany rydwan krwi i brązu.
Na północy, gdzie do boju szły trolle Ciemnej Włóczni, a wraz z nimi wygnańcy z upadającego pod ciosami Kaldorei imperium Amani, a nawet mały oddział dzikich Zul’draków z dalekiego Northrendu, także usłyszano ten złowrogi okrzyk. Stopy wojowników zadudniły żwawiej o bruk ulic Zul’Gurub. Oniemiali mieszkańcy stolicy Gurubashi byli świadkami niezwykle rzadkiego widowiska – przez ich miasto maszerowała zjednoczona armia trolli, które w innych okolicznościach prędzej dałyby się usmażyć żywcem, niż stanąć do boju ramię w ramię. Leśni Witherbarkowie o porośniętej mchem skórze obok Mossflayerów i Revantusków. Gurubashi obok Rozszczepiaczy Czaszek, Krwawych Skalpów i Strzaskanych Włóczni. Razem, ku śmierci lub zwycięstwu. Razem przeciw łakomemu bogu.

Gwardziści już nie atakowali. W pośpiechu zamknięto bramy kompleksu świątynnego, na murach pojawili się oszczepnicy i łucznicy, a także kapłani bitewni o ciemnych dłoniach i oczach. Oczekiwano na szturm. Ołtarz wciąż spływał krwią, a wycieńczeni Atal’ai zarzynali wciąż kolejnych niewolników, ścigając się z czasem. Mroczny kształt karmiony krwią, bólem i gorzkim nektarem dusz mordowanych stawał się coraz wyraźniejszy, nabierając substancji, ciężaru i mocy.