środa, 31 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział dziewiąty: Mrok nad lasem Silverpine.

Szli skrajem lasu, obok gościńca. Na tyle blisko, by być w stanie obserwować drogę, na tyle ostrożnie i daleko, by samemu nie być z niej widocznym. Oczywiście znacznie spowalniało to ich podróż i było niesłychanie męczące, ale zgodnie uznali, że wędrówka jedyną drogą przecinającą z północy na południe las Silverpine, wtłoczony między góry i Wielkie Morze na zachodzie oraz jezioro Lordamere, przechodzące w Góry Alterac na wschodzie, byłaby zbyt niebezpieczna. Droga, zwykle mocno zatłoczona, tym razem była wyjątkowo pusta. Ujrzeli jedynie kilka spalonych wozów kupców i rolników, zmierzających do Lordaeronu. Zwęglone ciała ludzi i koni wykrzywione w pozach potwornego bólu nie dodały im bynajmniej otuchy. Wszyscy zastanawiali się, jak daleko na południe dotarły już szpice nieumarłych i kto zdoła powstrzymać ich marsz w sytuacji, gdy armie królestwa poszły w rozsypkę. Enneal pocieszał ich twierdząc, że Plaga nie będzie rozpraszać sił teraz, gdy po zdobyciu stolicy musi skonsolidować i zabezpieczyć swe władanie na rozległych północnych i wschodnich ziemiach królestwa. Z drugiej jednak strony znali zachłanność Plagi, jej wiecznotrwały głód i jej zwyczaj nieustannego parcia naprzód gdziekolwiek to było możliwe.

Las także wydawał się miejscem niemal zupełnie opuszczonym. Nie było słychać nawet bezustannej zwykle, chaotycznej pieśni insektów, przez co niepokój uciekinierów powiększał się z każdym krokiem. Paladynom przypominało to przegrane batalie toczone we wschodnim i północnym Lordaeronie - gdziekolwiek zjawiała się Plaga, tam zapadała owa niesamowita, dudniąca w uszach cisza. Cisza przed burzą krzyków mordowanych, hukiem walących się w płomieniach domostw i szczękiem oręża.

Raz jedynie przekroczyli gościniec, na wysokości strumienia zwanego Błyszczącym Kosmykiem, by nie musieć tego robić później i skrajem lasu, obok gór, dojść aż do skrzyżowania z drogą wiodącą do Pyrewood na zachodzie i dużo dalej położonego Pogórza Hillsbrad na wschodzie.

Godziny wędrówki dłużyły się niemiłosiernie, wycieńczenie, lęk i niedawno zaleczone rany dawały im się we znaki, jednak utrzymywała ich przy życiu myśl, iż niedługo zostaną nakarmieni. będą mogli odetchnąć i w dalszą drogę ruszą konno.

Nie rozmawiali wiele, gdyż sam marsz był zbyt męczący. Pytania kłębiące się w głowie Haagena okazały się jednak zbyt natarczywe, by mógł z nimi czekać. Opowiedział Gottfriedowi o zdumiewającej chwili, w której doznał Iluminacji. O tym jak czas zdawał sie zwalniać swój bieg, o tym, jak coś kierowało jego mieczem, o rozbłysku niepojętej chwały. O tym, jak go ocalono.

Gottfried milczał bardzo długo. Tak długo, że Haagen zupełnie nie wiedział co o tym myśleć i zaczął sądzić, iż nie doczeka się odpowiedzi. Paladyn patrzył na niego badawczo, aż wreszcie przemówił.

- Posłuchaj mnie uważnie, sir Haagen. Jestem jedynie skromnym sługą, nie mędrcem, ani filozofem Światła. Powinienem ci powiedzieć, abyś zwrócił się o radę do mędrszych ode mnie członków Kościoła. Będę jednak z tobą całkowicie szczery, szczerością człowieka, który niemal całe swe życie poświęcił służbie Światłu i widział niejedno, szczerością, jaka należna jest towarzyszowi broni. Najmędrsi z mędrców powiedzą ci, iż jedynie ty znasz odpowiedź. Musisz znaleźć ją w sobie, gdyż nikt inny ci jej nie udzieli. Albowiem jeśli otrzymałeś znak, był on dany tobie i ty jedynie możesz go rozpoznać. Przyznaję, ze nie jest to rzeczą łatwą. Gorączka bitewna i bliskość śmierci wyzwalać mogą w nas siły, o których obecności nigdy wcześniej nie wiedzieliśmy. Objawy mogą być podobne do opisywanych przez ciebie.

Haagen pokręcił niecierpliwie głową.

- Wiem o czym mówisz, lordzie Gautenbach. Wiele razy czułem na karku oddech Mrocznej Pani. Widziałem tez zdumiewające czyny dokonane pod wpływem szału lub przerażenia. Jednak to było coś innego, coś wyrywającego serce z piersi.

Gottfried odpowiedział natychmiast.

- A zatem jesteś gotowy, by udzielić sobie odpowiedzi. Znasz ją, prawda?

Haagen bardzo powoli skinął głową.

Paladyn odpowiedział podobnym skinieniem.

- Tak, ja również sądzę, ze była to epifania. Że otrzymałeś wezwanie.

- Wezwanie do czego?

- Do służby, jak sądzę.

- Czego jednak Święte Światło mogłoby ode mnie oczekiwać?

- Myślę, ze wkrótce się o tym przekonamy. Nadchodzi mroczny czas. Cień rośnie w siły, z każdym dniem pęcznieją jego szeregi. Światło również zbiera swoje hufce. W czasie pokoju przemawia do kapłanów, skrybów i uczonych, artystów i rzemieślników. W czas Plagi i Płonącego Legionu, jego blask dosięga ludzi oręża.

- Chcesz powiedzieć, ze Światło werbuje własne armie?

- Nie inaczej.

- Lecz czy ocalenie sir Haagena nie mogłoby być zwykłym przypadkiem? Igraszką losu, jak wiele innych, znaczących ścieżki życia? – rzekł nagle przysłuchujący się dotąd rozmowie w ciszy Polac.

- To możliwe - zgodził sie Gottried. - Chociaż opis jego doznań pozwala mi w to wątpić, mogę się przecież mylić. Człowiek jest istotą słabą, a jego zmysły łatwo omamić. Często wierzymy również w to jedynie, w co pragniemy wierzyć, szukając pociechy w tego rodzaju iluzjach

- Czy zatem Światło godząc się na rządy przypadku, nie podważa własnej potęgi? Czy tez może nie ma wyboru? Co, zdaniem Kościoła, rządzi naszym losem? Przypadek, czy przeznaczenie?

- Jedno i drugie - odpowiada bez wahania Gottfried. – Stopione w wolnej woli, jaką nas obdarzono.

- Jak to możliwe? - Haagen sprawia wrażenie zdumionego i skonfundowanego.

- Jakże byłoby możliwe cokolwiek innego? - odpowiada pytaniem Gottfried - Gdyby to przeznaczenie rządziło udzielnie światem, bylibyśmy bezsilni, niczym marionetki w teatrzykach ulicznych kuglarzy. Jeżeli bowiem początek i koniec wszystkiego został ustalony przez siły, na które nie mamy wpływu, interwencja ludzka niczego zmienić nie jest władna. Wszechświat wprawiony w ruch niczym maszyna Pierwszego Poruszyciela to miejsce, w którym nikt nie panuje nad nikim i niczym. Moglibyśmy co najwyżej cieszyć się iluzją władzy. Nasza władza to nasza wola, zależy ona od pęknięć w owym łańcuchu, od przypadku w świecie i ludzkich postępkach. A jednak władza owa nie może działać również w całkowicie przypadkowym świecie. Jeśli wszelkie wydarzenia i czyny naprawdę byłyby jeno igraszką losu bez ładu i znaczenia, bylibyśmy równie beznadziejni w naszych wysiłkach. Bez pewnej dozy ładu, życie składałoby się z niekończącej się serii przypadkowych wyborów, z których każdy wywoływałby przypadkowe skutki, czyniąc nas tym samym bezsilnymi więźniami losu. Idea woli człowieczej wiążę się zatem z wizją świata, który łączy w sobie zarówno przypadek, jak i konieczność, chaos i ład. Przypadek ma władzę potężną, lecz częściowo możemy zabezpieczyć się przed nim roztropnością i planowaniem, naszym rozumem i naszą wolą. Przeznaczenie jest również wielką potęgą, lecz zarówno przypadek, jak i człowiek ze swą wolną wolą może pomieszać mu szyki. Tak oto te trzy siły splatają się w jedynym możliwym świecie, który oferuje nam dar najcenniejszy – wolność dążenia do dobra nie jako marionetka, lub liść bezładnie miotany wichurą, lecz jako człowiek, obdarzony duszą, wolą i rozumem.

Po tej przemowie Gottfried wygłosił dwa ostatnie zdania, po których zamilkł i nie odzywał się więcej:

- Sir Haagen, w palenisku twej duszy błyszczą złote iskry. O tym, czy dmuchniesz w nie i zamienisz je w pożogę jedynie sam możesz zdecydować, gdy nadejdzie ku temu właściwa chwila.

Wielki wojownik również milczał, próbując przetrawić w swym umyśle dziwne słowa, które usłyszał. Polac zapatrzył się w paladyna, zamyślony. Sam bowiem czuł, iż przecinające się ścieżki ich losów są czymś więcej, niż przypadkowym skrzyżowaniem, jakich tysiące każdy człowiek przekracza w swym życiu bez zastanowienia i wahania. Coś podpowiadało mu, iż o ile uda mu się przeżyć najbliższe dni, wstąpi na ścieżkę mroczniejszą, ale i bardziej fascynującą, niż wszystko, co znał do tej pory

Mrok zapadał nad lasem Silverpine, gdy dotarli niemal do miejsca, w którym spodziewali się znaleźć odpoczynek i chwilową ulgę w podróży. Zanim wkroczyli na otwarte wzniesienie, z którego rozciągał się widok na schodzącą w dół drogę wiodącą do Pyrewood, ujrzeli jednak coś, co uświadomiło im wszystkim, iż ciemność nie podąża za nimi, lecz wyprzedza ich nieustannie. Najpierw zauważyli, że niebo na południowym-zachodzie zdaje się jarzyć lekką poświatą, jakby nie noc, lecz świt nadchodził. Nikt nie powiedział o tym ani słowa, lecz przecież wszyscy domyślali się, co to oznacza.

Potem ujrzeli coś jeszcze. Był to martwy koń. Czarny rumak leżał na skraju drogi. Zakrwawione siodło spoczywało obok ciała, gdyż popręg został rozszarpany w kilku miejscach wraz z końskim brzuchem, odsłaniając ostre końcówki złamanych żeber. Śliskie kłęby wnętrzności wylały się na zakurzoną drogę, gdzie ucztowały już kruki, które rozpierzchły się z furkotem, gdy się zbliżyli. Obok konia leżało bezgłowe truchło – wojownik armii Plagi, prawdopodobnie zwiadowca, sądząc po lekkim uzbrojeniu. Nie było niemal krwi, a zwłoki przebite zostały proporcem w błękitnych barwach.

Beors rozpoznał je natychmiast.

- To herb Barona Silverlaine’a. Jego twierdza wznosi się nad Pyrewood. On sam zaś najwyraźniej toczy tu już swą własną wojnę.

Koń zarżał. Właściwie próbował, gdyż z chrap wydarł się tylko przerażający świst uciekającego powietrza. Jego strzaskane żebra poruszyły się i rumak wierzgnął rozpaczliwie.

- To niemożliwe – szeptali ludzie między sobą. – Spójrzcie na te rany…

Haagen podszedł bez słowa i nie wahając się ani chwili uderzył mieczem tak, by skrócić męki nieszczęsnego zwierzęcia. Cofnął się natychmiast, by nie zostać obryzgany krwią, lecz krwi nie było. Wtedy zauważyli coś jeszcze. Wierzchowiec nie miał oczu. Czarne jamy oczodołów zdawały się jednak ich obserwować. Błagać.

Haagen uderzył raz jeszcze. I ponownie. Koń znów spróbował zarżeć i wierzgnął dziko.

- On nie może umrzeć! – krzyknął w końcu wojownik, oblany zimnym potem – Nie chce umierać!

Reszta wpatrywała się bez słowa w budzące grozę widowisko, które odejmowało oddech i mowę.

Inquisitio Malleus położył dłoń na ramieniu Haagena, który wzdrygnął się nieświadomie, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w cierpiącego rumaka.

- On już umarł – powiedział. – To rumak Plagi.

- Skończ ten koszmar… – wyszeptał wojownik – Skończ go jakoś.

Paladyn wyszeptał kilka słów. Złota smuga przecięła powietrze i czaszka konia rozprysła się z trzaskiem. Ciało rumaka zadygotało, skurczyło się i znieruchomiało.

- Odszedł – oznajmił Nicolaus ponurym głosem.

Ruszyli dalej i wkrótce wspięli się na wzniesienie, skąd rozciągał się widok na Pyrewood. Było już niemal całkiem ciemno, lecz w dole rozpościerał się doskonale widoczny widok. Zbyt doskonale widoczny.

Łuna pożaru trawiącego osadę oświetlała orgię szaleństwa. Nieumarłych było tak wielu, iż zlewali się w jednolitą masę, która niczym czarna rzeka wlewała się właśnie przez płonącą palisadę.

Patrzyli na to w milczeniu. W rozpaczy. Głodni. Spragnieni. Wycieńczeni wędrówką. Z wnętrza osady dolatywały ledwo słyszalne krzyki, szczęk broni, który zdawał się słabnąć z każdą sekundą, widać było również złote błyski, przebijające się przez szkarłat pożaru. Od strony armii Plagi natomiast nie dochodziły żadne niemal dźwięki. Jedynie coś jakby basowe pulsowanie, które uchwycić można było bardziej trzewiami, niż słuchem. Wielu z nich znało ten dźwięk. Niczym ogromne, czarne serce, które uderzało w piersi potwora, rytmem powolnym, nieubłaganym. Groza w czystej postaci. Puls śmierci.

Któż mógł na to patrzeć i pozostać przy zdrowych zmysłach?

Ktoś jęknął rozpaczliwie. Ktoś usiadł bezwładnie na ziemi, ukrywając twarz w dłoniach i powtarzając jakieś niesłyszalne słowa.

Ktoś wyciągnął broń.

poniedziałek, 29 marca 2010

Lordaeron upada: Rozdział ósmy: Paladyni.

- Hańba na nasze głowy, bracia! – powiada cicho Nicolaus – Hańba nam wszystkim! Spójrzcie na łunę, oto rzeź tych, których chronić przysięgaliśmy!

Nicolaus Malleus stoi obok Celeresa. Zawsze stoją obok siebie, w walce i modlitwie. Są bliźniakami, najmłodszymi z braci. Są także najwyżsi, o długich nogach i ramionach. Z ich pleców zwieszają się potężne, obusieczne topory. Nicolaus ma zarzucony na wygoloną czaszkę kaptur kolczy, a jego policzek przecina jasna kreska po świeżo wyleczonej magią ranie. Celeres, który dla odróżnienia nosi krótkie, jasne włosy, odsłonięte teraz, gdyż stracił w walce swój hełm, kiwa tylko głową w milczeniu.

- Uciekać podziemiami, jak szczury, podczas gdy Plaga morduje niewinnych? Nasi przodkowie muszą trząść się teraz z obrzydzenia i ja trzęsę się wraz z nimi! Nasz ojciec…

Delenitor patrzy na niego nie okazując emocji i przerywa mu w pół słowa.

- Nasz ojciec nie umarł po to, byśmy zginęli tuż po nim, lecz po to, abyśmy wyprowadzili ocalałych z tej Otchłani, bracie.

- Dobrze więc, wyprowadziliśmy ich. Są bezpieczni. Niech ruszają jak najszybciej, a my wróćmy i stawmy czoła przeznaczeniu. Twarzą ku wrogom, bracia. Twarzą ku wrogom!

- Twarzą ku wrogom! – powtarzają za nim z aprobatą Celeres i Inquisitio.

Gravis, najstarszy z braci, marszczy brwi. Jest barczysty i potężnie zbudowany, lecz niższy niż bliźniacy. Czarna broda zasłania większość jego twarzy.

- Posłuchajcie siebie, bracia. Posłuchajcie swych słów. Prawicie jak wojownicy, lecz przecież nimi nie jesteście. Mówicie o śmierci w chwale, lecz my nie szukamy chwały i nie szukamy śmierci. My służymy.

Zapada cisza. W końcu odzywa się Celeres.

- Chwała? Czyż obrona tych, których bronić nam nakazano, jest aktem próżności? Czy śmierć w walce nie jest ostatecznym aktem posługi?

- Nie, jeśli pójdziemy ku niej wiedząc, że nikogo nie ocalimy. Byłby to akt pychy. Nasze życie nie do nas należy. Wiesz, że tam nie ma już kogo ratować, bracie – rzecze Delenitor.

- Nie! – wtrąca Nicolaus, kręcąc gwałtownie głową – nie wiemy tego. Ty też tego nie wiesz!

- Ocaliliśmy ludzi, którzy są pod naszą opieką i wciąż grozi im niebezpieczeństwo – mówi Gravis – Nie zapominajcie o prawie Zakonu: Najpierw żywi. Zemsta i śmierć na końcu.

- Najpierw żywi – godzi się niechętnie Inquisitio.

- Najpierw żywi – potwierdza po dłuższej chwili Nicolaus

- Wrócimy – Delenitor kładzie dłoń na ramieniu Celeresowi – Tam nie ocalimy nikogo, a ginąc nie pomożemy już nikomu więcej. Wiesz, że mam rację, bracie. Nie pozwól, by kierowała tobą bitewna gorączka. Spójrz ku Światłu, pozwól mu przemówić.

Celeres patrzy mu prosto w oczy.

- Tak. Pozwólmy przemówić Światłu.

Pięciu braci klęka na jedno kolano w kręgu, opuszczając głowy. Trwają tak bez słów. Dla Enneala, który właśnie zbliża się do nich, wyglądałoby to jak bezgłośna modlitwa w nikłym świetle nadchodzącego poranka. Wyglądałaby, gdyby nie był paladynem i nie rozumiał, że bracia Malleus wsłuchują się w siebie.

Wstają niemal jednocześnie. Ich spojrzenia spotykają się. Nie mówią ani słowa, tylko poprawiają sobie nawzajem poluzowane nieco na czas odpoczynku wiązania zbroi.

Delenitor dostrzega Enneala.

- Ruszymy razem z wami, przyjacielu. Najpierw żywi.

Enneal kiwa głową, zbyt zmęczony, by się uśmiechnąć.

Ich spokój pryska w jednej chwili. Czarne sylwetki wyłaniające się na tle ciemności byłyby całkiem niewidoczne, jednak zmysły paladynów niełatwo oszukać. Ponadto nie sposób byłoby nie usłyszeć ciężkich oddechów i szczeku zbroi. Bracia Malleus i Enneal podbiegają cicho niczym cienie do miejsca, skąd wyłaniają się uzbrojeni ludzie. Są pewni, iż mają do czynienia z ludźmi, gdyż nie odzywa się w nich pulsujący z każdą kroplą krwi w żyłach złowrogi zew, który towarzyszy paladynom Światła w obecności nieumarłych. Obnażone ostrza i bijaki młotów gotowe są do ciosu. Ten jednak nie spada. Pierwsi mężczyźni podnieśli ciężką drewnianą osłonę, którą przez zaledwie godziną zamaskowano niestarannie ziemią i darnią. Gdy widzą nad sobą sylwetki zbrojnych, zamierają bez słowa i unoszą ręce. Są zbyt wycieńczeni, aby być naprawdę przerażonymi i widać, iż gotowi są na przyjęcie wyroku losu.

Enneal wymienia spojrzenia z braćmi Malleus. Z tyłu nadbiegają pozostali mężczyźni.

- Wychodzić – mówi spokojnym głosem paladyn. Gravis i Celeres odrzucają klapę zamykającą wylot tunelu.

Z uniesionymi rękami trzech pierwszych mężczyzn wyłania się powoli z tunelu. Za nimi pojawia się postać o lśniących złotem oczach, sklejonych krwią pasmach siwych włosów i czarnym Libramem, księgą-relikwiarzem, przytroczonym łańcuchem do pasa. W dłoniach ściska wielki dwuręczny młot. Zdumienie i radość rozświetla twarze sześciu paladynów.

Gottfried Gautenbach stoi nieruchomo, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Powolnym ruchem zawiesza młot na plecach, dłonią w czarnej rękawicy przeciera skrwawione usta. Za nim z ciemności wyłaniają się kolejne postacie. Paladyn chwyta księgę i ściska ją z całej siły.

- Chwała Światłu, bracia – mówi zduszonym emocjami głosem. – Chwała Światłu.

Enneal staje przed nim, kładąc mu obie dłonie na ramionach.

- Chwała posłańcowi Światła.

Chcą krzyczeć z radości, zarówno paladyni, jak i inni zbrojni, wiedzą jednak, iż nie mogą tego zrobić, nie tutaj, gdzie śmierć czai się na odległość strzału z łuku. Wraz z Gottfriedem z czarnego otworu wychodzi jedenastu ludzi, w tym kolejny sługa Światła, sir Beors, ściskając swój słynny morgenstern i błękitną tarczę. Jest wśród nich także ogromny wojownik w barwach straży królewskiej, trzymający w jednej ręce wyszczerbiony miecz dwuręczny, a także drobny mężczyzna ubrany w czarno-purpurowe szaty – jedyny człowiek w całej grupie pozbawiony jakiejkolwiek broni, z wyjątkiem niepozornej, okutej miedzią drewnianej laski.

- Jak to możliwe? – mówi wstrząśnięty Inquisitio, spoglądając z radością w oczy Gottfriedowi – Modliliśmy się już za twoją duszę, bracie.

Przybyli żołnierze nie unoszą już rąk w górę, lecz ściskają się z tymi, którzy wydostali się z zamku wcześniej. Jeden z nich, Ebert Graus, słysząc słowa syna Valeriusa, odwraca się z uśmiechem.

- Plaga nie powinna była zostawiać za plecami paladyna. Wyszliśmy z komnaty lorda Gautenbacha we dwóch. Oto z kim wracamy. Na przeklętą Czeluść, jakże chciałbym, abyście wszyscy ujrzeli, co im zostawiliśmy!

Gottfried uśmiecha się.

- Szlachetny Haagen, syn Lane’a znał sekret przejścia, którym podążyliśmy za wami. Gdy w jadalni dostrzegliśmy jedynie krwawe ślady walki, byłem pewien, iż przybyliśmy za późno. Przebywający tam zdrajcy i nieumarli najwyraźniej czegoś szukali. Nie spodziewali się ataku z naszej strony i gdy Światło przemówiło głosem pożogi, padli pod naszymi ciosami. Ciał było dalece zbyt mało, lecz sądziłem, iż plugawi słudzy Plagi mogli je już uprzątnąć. Sir Haagen jednak, jako zastępca dowódcy gwardii miłościwego pana, znał tajemnicę, której nie znał nikt z nas, pozostałych. Przejście wiodące z zamkowych kuchni, tunel wiodący za mury. W jaki jednak sposób wy zdołaliście nim ujść nim przed nieumarłymi, skoro jak twierdzi ten oto odważny żołnierz, osaczono was w sali jadalnej?

Delenitor zwiesza smutno głowę.

- Zapłaciliśmy gorzką cenę, bracie. Antonius i jego ludzie bronili wejścia… do końca, aż zdołaliśmy zejść do piwnic kuchennych i dalej do przejścia. Bastian, jeden z uczniów Antoninusa spojrzał nam w oczy i zamknął za nami przejście. Zamaskował je i wrócił powitać Noc. Nigdy nie zapomnę jego oczu, gdy spojrzałem w nie po raz ostatni. Chcieliśmy zostać z nimi, lecz Antonius krzyknął strasznym głosem, iż potrzebują nas żywi. „Najpierw żywi, synowie Valeriusa!” – krzyczał. Nie było czasu, wiedzieliśmy o tym. Mogliśmy zostać i zginąć wszyscy, albo podjąć decyzję w tej jednej, ostatniej, chwili. Tak uczyniliśmy.

Gottfried skinął głową.

- Słuszny był jego wybór, słuszny i wasz. Godną śmierć znaleźć nietrudno, trudniej ochronić niewinnych. Nie nasza jest chwała, lecz służba do końca. Gdy trzeba umieramy, gdy trzeba żyjemy. Nie kierujemy się próżnością, ni strachem. Służymy.

Paladyn kieruje wzrok ku ludziom, którzy z nim przybyli.

- Nie zdołalibyśmy się do was przedostać, bracia, gdyby nie ta potężna kompania. Szlachetny brat Beors, sługa Światła. Sir Haagen, który w pojedynkę zaniósł Otchłań zdrajcom. Zgładził dowódcę gwardii, a oprócz niego niewielu ludzi Arthasa zna sekret przejścia. Sir Polac z Dalaranu, który włada mocami Arcanum…

Gottfried widzi błyski nieufności w oczach paladynów, lecz je ignoruje.

- … i bez którego z pewnością nie znaleźlibyśmy się tutaj. Ebert Graus, człowiek, który odnalazł mnie w mojej komnacie. Wszyscy ci, których tu widzicie, walczyli dzielnie, bez słowa skargi znosili ból. Niektórzy z nich zaś powrócili spod bram Czeluści, gotowi raz jeszcze chwycić oręż w dłonie tej strasznej nocy. Resztę opowieści znacie. Piwnica zamieniła się w podziemia, podziemia w mroczny tunel wiodący, jak się zdawało, do samych trzewi Azeroth, tunel zaś wyprowadził nas tutaj.

Beors rozgląda się uważnie. Jego niedźwiedzia sylwetka zdaje się pulsować energią, choć jeszcze nie tak dawno jego martwe ciało leżało pod zamkową ścianą.

- Gdzie wasz ojciec? Gdzie lord Valerius?

- Zjednoczył się ze Światłem, bracie – rzecze Gravis twardym głosem.

- To dzięki niemu tu jesteśmy, panie – rzuca jeden z żołnierzy zakonnych – Spłonął w Świętym Ogniu konsekracji, by otworzyć nam drogę.

- Tak niewielu – mówi zduszonym szeptem Gottfried, którego nagle dopada śmiertelne zmęczenie – tak niewielu pozostało. Za późno… za…

Delenitor potrząsa głową i chwyta go za przedramię.

- Bracie. Będzie czas na wszystko. Na żałobę. Na wojnę. Nie jest za późno, skoro tu jesteśmy. Najpierw żywi.

Gautenbach patrzy mu prosto w oczy i kiwa głową.

- Tak, chłopcze. Podziękujmy Światłości za łaskę. Któż stanie nam na drodze, gdy wyruszymy? Któż stanie na drodze, przemierzanej przez Braci Malleus, Pięść Światła?

- Któż stanie na drodze Gottfrieda Gautenbacha, porucznika Uthera Lightbringera, przyjaciela naszego ojca? Na drodze Posłańca Światła? – odpowiada poważnie Delenitor. Zebrani w ciasnym kręgu ludzie potakują gorliwie.

Enneal w zamyśleniu patrzy na roześmiane twarze i czuje, jak krew poczyna krążyć mu szybciej w żyłach. Jakże niewiarygodnie zmienne są koleje losu. Jeszcze przed chwilą miał w perspektywie podróż z kilkoma wycieńczonymi ludźmi, których niewiele dzieliło od ostatecznego załamania. Teraz jest z nim siedmiu paladynów. Siedmiu paladynów oznacza małą armię. Inni wiedzą o tym doskonale. Nie widać już po nich niemal zmęczenia, ich twarze rozjaśniają się.

- Szlachetni panowie – odzywa się jeden z nich ożywionym głosem – Czy nie musimy ruszać w drogę?

Gdy Enneal dostrzega, iż mówi to ten, który jeszcze kilka chwil temu wpatrywał się martwo w czarną toń jeziora Lordamere, wie, iż łaska Światła naprawdę im towarzyszy.

- Ma rację – mówi Beors – nie możemy tracić czasu. Płomienie już dogasają, świt nadchodzi. Gdy rzeź dobiegnie końca i chaos ustąpi ciszy, zacznie się polowanie. Wtedy musimy być już daleko stąd.

środa, 24 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział siódmy: Enneal.

Enneal z niepokojem wpatrywał się w niebo, które powinno zaczynać się rozjaśniać, gdyż świt się zbliżał. Oba księżyce już zaszły. Ze wschodu jednak, miast blasku jutrzenki płynęły ciężkie, nisko zawieszone chmury, przesłaniające światło gwiazd. „Zwiastuny klęski, zwiastuny Plagi” – przemknęło przez głowę paladynowi. „Jak to się mogło stać? Błędne decyzje, znaki źle odczytane, lojalność źle rozumiana, kroki w złym kierunku… jakże to, jak mogliśmy tak pobłądzić, dać się zwieść Ciemności, my, obdarzeni łaską…”

Czujne spojrzenie Enneala omiotło mroczną taflę jeziora Lordamere i czarną sylwetkę potężnych murów Lordaeronu, zza których w niebo wciąż jeszcze biły łuny pożarów. Po jego prawej stronie, bliżej porośniętego gęstym szuwarem brzegu, odpoczywali ci, którzy zdołali się wydostać z miasta. Wszyscy z wyjątkiem pięciu braci Malleus, naradzających się teraz w oddaleniu, ledwie widocznych w ciemnościach. Enneal wiedział, iż nie potrwa to długo. Synowie Valeriusa mówili zawsze jedynie to, co musiało być powiedziane, a decyzje podejmowali szybko.

„Ile w tym z naszej winy, ile z wyroku sił znaczniejszych od nas? Światło chroni słabych i niewinnych jedynie poprzez mężnych i sprawiedliwych, co jednak jeśli tych zabraknie, lub gdy wkroczą na ścieżkę nieprawości?”

Enneal wpatrywał się w coraz słabiej odcinające się na z wolna jaśniejącym niebie łuny. Czoło zmarszczył mu chmurny grymas.

„Jakże szybko… setki lat wysiłków, ofiary z życia niezliczonych mężów i herosów, niekończące się godziny modłów i ćwiczeń… a przecież wystarczyło jedno potknięcie na zdradliwej ścieżce i oto wszystko obraca się wniwecz. Czyż łaska nie zamieszkała w sercu księcia? Czy nie dlatego ufnie za nim podążyliśmy w koszmary Stratholme i Northrendu? Czyż nie pragnął ponad wszystko jedynie tego, czego i my pragniemy? A jednak upadł i osunął się w otchłań. Nieskończenie łatwiej jest zasiać zepsucie, niż cnotę. Nieskończenie łatwiej zniszczyć mury, niźli je zbudować, zabijać, niźli tworzyć życie. A skoro tak, czy wszyscy nie jesteśmy skazani, mimo wysiłków najpotężniejszych z nas?”

Paladyn patrzy na ledwie widoczne w mroku sylwetki braci Malleus i przed oczami staje mu widok ich ojca w ostatniej chwili jego życia.

„Valerius, najszlachetniejszy, ocalił nas wszystkich. Jednak czy i jego nie mogłoby dosięgnąć to, co zdławiło Arthasa? Cień sięga w domenę Światła i uderza w nas bezkarnie. My zaś stoimy na tym brzegu, czekając, aż w nas uderzy i odbierze nam to, co umiłowaliśmy najbardziej. Czyż nie powinniśmy wyprzedzić ataku? Wejść do prowincji Cienia, wyłamać bramy jego dworu, wydusić jego zauszników? Czyż wojownik może wygrać bitwę i wojnę, nie znając sztuki wojennej swego wroga? Nie ucząc się walczyć jego bronią? Nie poskramiając jego psów bitewnych, jego rumaków, jego sług i nie obracając ich przeciwko niemu samemu? Lecz przecież skoro łatwiej jest burzyć niż budować, czyż nie żyjemy w świecie uczynionym tak, by dać Ciemności zwycięstwo? A może jest to jedynie próba, przed jaką stajemy? Cień korumpuje dusze ludzi z większą łatwością, niż Światłość przemawia do ich serc. Jak wniknąć w domenę mroku i nie przemienić się tak, jak przemienił się książę? Jak uniknąć piętna, znamienia, albo nauczyć się z nim żyć i wykorzystać go przeciwko temu, z czym walczymy? Musi być sposób…”

Enneal zaciska szczęki czując, jak kiełkuje w nim myśl, która uporczywie będzie rezonować w jego umyśle, dopóki nie odważy się jej uwolnić. Znów patrzy na taflę jeziora – jest już mniej smolista niż przed kilkoma chwilami. Mimo gęstniejących chmur świt jednak zbliża się nieubłaganie, a oni wciąż przebywają niemal pod samymi murami miasta. Paladyn podchodzi powoli do grupki uratowanych z rzezi ludzi. Wycieńczeni, pokrwawieni, przerażeni, lecz wciąż jeszcze nie załamani, wpatrują się przed siebie. Myślą, a nie powinni teraz myśleć – to przywoływało spektakle okrucieństwa przed oczy ich umysłów, a przecież rodziny wielu z nich zostały w mieście. Enneal czuje ogromne zmęczenie, lecz przecież wie, iż nie może okazywać słabości, że odpowiada teraz za tych ludzi. Patrzy na nich przekrwionymi oczami. Pięciu mężczyzn siedzi na brudnych płaszczach w barwach Zakonu. Trzech szepcze coś między sobą. Jeden wpatruje się w milczeniu w taflę jeziora, zagryzając do krwi spierzchnięte wargi. Enneal do tej pory czuje ból w sercu, patrząc na niego. Przypomina sobie, jak siłą, powstrzymywał go wspólnie z innymi, szarpiącego się, kąsającego i wyjącego z rozpaczy dziko jak wilk. Powstrzymali go, by nie runął z powrotem w ciemność, gdzie zostały jego żona i dwie córki. Odebrano mu to, co posiadał najcenniejszego. Paladyn cierpi wraz z nim i ten ból sprawia, iż jego gardło się kurczy, a zmysły wyostrzają.

Tylko jeden z ludzi z zapamiętaniem czyści miecz, jakby chciał zetrzeć na proch stalowe ostrze. Żałosna garstka. Tylu ich pozostało.

Gdy paladyn się zbliża, witają go trzy spojrzenia, w których bez trudu oczytać można desperację i ledwie już pełgający promyk nadziei. Twarzy żołnierza zajmującego się swym orężem nie sposób jednak odczytać, a Enneal nie pamięta jego oblicza. Tamten wstaje na widok paladyna i dostrzegając jego pytające spojrzenie mówi schrypniętym głosem:

- Sierżant Lutius Salutaris, trzeci regiment ciężkiej piechoty, panie.

Enneal patrzy na jego mocne, zarośnięte szczęki i obojętne, wodniste oczy. Kładzie mu dłoń na ramieniu i kiwa głową bez słowa.

- Wkrótce musimy ruszać - zwraca się do wszystkich - Rozprostujcie kości. Nie możemy pozwolić, aby świt nas zastał pod samymi murami.

Trójka rozprawiająca coś między sobą milknie. Jeden z żołnierzy wstaje z trudem.

- Dokąd pójdziemy, panie?

- Nie mamy wielkiego wyboru – mówi paladyn – Skoro hordy nieumarłych dotarły aż tutaj, Północ i Wschód należą już niepodzielnie do plugawego Kel’Thuzada i jego Kultu Potępionych. Teraz, gdy padł Lordaeron, w całym królestwie nie ma potęgi zdolnej powstrzymać pochód Plagi. Musimy ruszać na Południe, tam szukać schronienia. Oby Dalaran zechciał otworzyć swe bramy przed uchodźcami z naszej ojczyzny.

- Pójdziemy wschodem, od północnych grani Alterac? – żołnierz, który przedstawił się przed chwilą paladynowi, mierzy go teraz bacznym spojrzeniem.

- Nie – pokręcił głową Enneal – Nie przejdziemy tamtędy. Nie przeprawimy się przez jezioro, a okrążanie miasta byłoby samobójstwem. Potrzebujemy koni. Obejdziemy Lordamere od zachodu, przez Las Silverpine dojdziemy do Monastyru Światła w Pyrewood. Stamtąd ruszymy do Dalaranu, najszybciej jak to możliwe. Jestem pewien, że zdarzenia, których byliśmy świadkami, to jedynie fragment ostatecznej ofensywy Plagi. Pamiętajcie, że za nią podąża Otchłań.

- Płonący Legion – rzucił drążącym głosem ten, który dotychczas milcząco wpatrywał się w taflę jeziora.

Słowa te zabrzmiały jak żałobny tren, niosąc ze sobą zapowiedź potworności daleko większych niż to, co rozgrywało się owej strasznej nocy.

- Jak to się stało, panie? – jeden z żołnierzy wpatrywał się w oczy Enneala z rozpaczą – Jak to się skończy? Któż powstrzyma sprzymierzoną potęgę Plagi i Legionu? Czy Światło nas opuściło?

Enneal czuje, jakby lodowate ostrze wbiło mu się w samo serce. Odruchowo patrzy w stronę braci Malleus, lecz stąd nie widać ich we wciąż jeszcze panujących ciemnościach.

- Światło jest z nami! – mówi twardo, a pewność w jego głosie zaskakuje jego samego – Nie traćcie nadziei, nie porzucajcie wiary! Nawet jeśli Lordaeron jest stracony, są jeszcze inne królestwa, inne potęgi, gdzie Cień nie ma dostępu. W obliczu wspólnego wroga wspomogą nas i znów, jak za dawnych wieków, ujrzymy chwałę zjednoczonych hufców ludzkości.

Paladyn widzi ich spojrzenia wbite w siebie, rozpaczliwe pragnienie wiary w prawdziwość jego słów.

- Powrócimy! Jeśli nie my, to uczynią to wasze dzieci, jeśli nie one, ich dzieci! Zdarte proporce znów załopoczą na murach ojczyzny! Plaga sczeźnie, Legion wypchniemy w Otchłań, znacząc portale czarną krwią! Światło jest wciąż z nami, jest z nami teraz i zawsze!

Enneal unosi zakutą w stal pięść i jego oczy rozbłyskują złotem. Tamci kiwają głowami, chwytają za broń i zaczynają się gotować do drogi. Paladyn patrzy na nich, przesuwa spojrzenie nad górującą nad nimi czarną sylwetkę murów Lordaeronu i czuje jak łzy napływają mu do oczu. Odwraca głowę.

- Czy synowie szlachetnego Valeriusa ruszą z nami? – pyta z nadzieją w głosie Salutaris.

- Zapytam – Enneal odchodzi w stronę murów, gdzie pozostawił pięciu paladynów.

wtorek, 23 marca 2010

Lordaeron upada: Rozdział szósty: Spotkanie

Mężczyzna w długich, ciemnych szatach był śmiertelnie blady. Patrzył na pobojowisko szeroko otwartymi oczami z wyrazem twarzy mówiącym, iż nie do końca wierzy w to co widzi, lub pragnie, by był to jedynie zły sen. Sala przypominała teraz bardziej osobliwą rzeźnię i lodownię, niż siedzibę gwardii. Ciała i ich szczątki, krew i wnętrzności zamarznięte w dziwacznych kształtach - ów widok rodem z groteskowego koszmaru przywołał na twarzy tajemniczego mężczyzny przerażenie. Szedł jednak w kierunku oszołomionego, potrząsającego głową Haagena, aż zatrzymał się w tak niewielkiej odległości, iż wojownik zdołał dostrzec wyraz jego oblicza. Ich oczy spotkały się i wojownik nabrał przekonania, iż za chwilę umrze, choć wszelki strach go opuścił. Patrzył tamtemu prosto w oczy, całkowicie wyprany z emocji.

- Myślę, że jestem po… twojej stronie – powiedział niewyraźnie przez zakrwawione usta. Kilka kropel krwi z rozbitych warg spłynęło mu po brodzie – Nie będę jednak błagał…

Tamten milczał, wyraźnie się zastanawiając. Spojrzał niespokojnie za siebie, jednak nie dostrzegł tam żadnego ruchu. Wyglądało na to, iż w wielkiej sali jedynie oni dwaj zachowali życie, a przynajmniej świadomość.

- Widziałem cię… – wyszeptał tamten – walczyłeś…

Haagen poczuł jak lodowate zimno rozlewa się mu po plecach opartych o kamienną ścianę komnaty. Spróbował się poruszyć i z trudem oderwał kolczugę, najwyraźniej przymarzniętą, od kamienia. Gdy uniósł nieco głowę zdał sobie sprawę, iż ściany pokryte są grubą warstwą lodu, który z cichym skrzypieniem wciąż pełznie powoli w górę, ku sklepieniu, niczym żywe stworzenie, złowrogi bluszcz oplatający komnatę.

Mężczyzna odchrząknął i odezwał się nieco głośniej. Miał przyjemny, niski głos.

- Walczyłeś z pomiotem Plagi.

Haagen spojrzał mu ponownie prosto w oczy i przytaknął bez słowa. Dopiero teraz zauważał szczegóły. Między innymi fakt, iż stojący przed nim człowiek sprawia wrażenie kompletnie wycieńczonego, z trudem łapiąc oddech i wymawiając słowa.

- Kim jesteś?

- Byłem. Oficerem gwardii.

Haagen rozkaszlał się nagle, krztusząc się krwią. Tamten nie poruszył się, wpatrzony w wojownika.

- Człowiek oręża. Potrzebuję cię.

Atak kaszlu minął. Haagen znacząco powiódł wzrokiem po sali.

- Doprawdy? Nie wydaje mi się, żebyś potrzebował… oręża…

- Nie rozumiesz. Mogłem zrobić to, co zrobiłem jedynie dlatego, iż ty skupiałeś na sobie całą ich uwagę. Gdyby choć jeden dostrzegł mnie wcześniej…

Wojownik poruszył się z trudem, niecierpliwie.

- Cokolwiek powiesz. Jestem Haagen z Tirisfal, syn Lane’a – rzekł, wyciągając dłoń – Pomóż mi wstać, zanim przyjdą kolejni.

Mężczyzna uśmiechnął się smutno.

- Ważysz pewnie ze dwa razy więcej ode mnie i to bez zbroi. Ja zaś czuję się, jakby przed chwilą przejechał po mnie wóz z poczwórnym zaprzęgiem. Nie uniósłbym teraz nawet księgi. Jestem…śmiertelnie… zmęczony…

Usiadł obok wojownika, przy ścianie, mając wrażenie, jakby uczynił to na sekundę nim nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Haagen zamilkł. Cisza przerywana jedynie poskrzypywaniem lodu, który przestał już pełznąć ku górze, trwała długą chwilę. Siedzieli obok siebie w sali koszmaru, w sercu upadającego świata i scena ta wydała się nagle wojownikowi czymś zupełnie nierealnym.

- Jestem Polac, zwany Bezimiennym – odezwał się w końcu tamten. – Nigdy jeszcze nie otworzyłem bram tak szeroko… byłem pewien, ze utracę kontrolę i zostanę pochłonięty przez Czeluść… bałem się…jak nigdy jeszcze…

- Tylko człek szalony nie czuje strachu w takiej chwili. Lub ten, którego dotknie łaska Światła – powiedział cicho Haagen. – Ja również byłem pewien, że to koniec. A wtedy ujrzałem niepojętą chwałę, blask zapłonął w moim sercu i wszelka trwoga we mnie umarła. W chwilę, zanim zjawiłeś się ty.

Mag pokiwał głową.

- Czyż nie jest to znak? – zapytał cicho Haagen.

- To wielce możliwe – odparł Polac – Jeśli przeżyjemy, znajdziesz kogoś, kto pomoże ci go odczytać.

- Władasz wielką potęgą – wojownik wskazał dłonią na widok przed nimi – Jesteś magiem bitewnym miłościwego Pana?

Odpowiedział mu zduszony śmiech.

- Magiem bitewnym? O, nie, nic dalszego od prawdy, przyjacielu. Dotarłem tu ze Skrzydła Poselstw. Jestem…byłem… drugim sekretarzem ambasadora Dalaranu. A także członkiem Kręgu Wiedzy Kirin Tor.

Haagen potrząsnął głową w zdumieniu i rozbawieniu.

- Sekretarzem? Gryzipiórkiem? – z ust wyrwał mu się chrapliwy śmiech, nim przerwał go kolejny atak kaszlu – Na Czeluść! W takim razie nie chciałbym wejść w drogę pierwszemu sekretarzowi! Nie mówiąc o samym ambasadorze!

Obaj śmiali się przez chwilę, zanim wesołość zgasła i zamieniła się w ponure milczenie.

- Niestety nie spotkasz żadnego z nich. Obaj nie żyją. Skrzydło Poselstw spłynęło krwią. Wyrwałem się stamtąd cudem.

Haagen skinął głową.

- Zaiste. Ci, którzy przeżyją tę noc, będą mogli mówić o cudzie.

Polac przyjrzał się mu z niepokojem.

- Posłuchaj. Jestem badaczem, dyplomatą. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem. Na samą myśl o tym, co widziałem…

- Nie lękaj się, ten stan nie potrwa długo. Nim ujrzysz świt, przyzwyczaisz się, albo umrzesz.

Oczy maga rozszerzyły się.

- Ja… potrzebuję twojej pomocy… nie jestem człowiekiem wojny.

Haagen spojrzał mu twardo w twarz.

- Cóż, właśnie się nim stałeś. Pamiętaj o tym, gdy wyjdziemy z tej sali.

Polac patrzył na niego w przerażeniu.

- Nie tak miało się skończyć moje życie. Miałem…

- Gdy opuścimy tę komnatę, uderzaj we wrogów bez wahania i litości, a być może twoje życie się jeszcze nie skończy – powiedział Haagen z okrutną beznamiętnością, która jednocześnie wstrząsnęła i uspokoiła maga. – Jeśli zaś będzie inaczej, cóż… wielu lepszych od nas odeszło dzisiaj. Może ta noc jest lepsza na śmierć niż jakakolwiek inna. Może lepiej być dziś po tamtej stronie, teraz, z nimi, naprzeciw Czeluści?

Polac patrzył na niego w zdumieniu długą chwilę. Ten ogromny, groźny człowiek był ostatnią osobą, od której spodziewałby się usłyszeć takie słowa.

- Przeżyjemy – powiedział wreszcie mag - Muszę mieć tylko czas…trochę czasu. Muszę zebrać siły.

Haagen, wpatrzony w mroczne wyjście z komnaty pokiwał głową. Czuł potworne zmęczenie, a ból niezliczonych ran zaczynał budzić się na nowo do życia.

- Tak. Trochę czasu. A potem pomożesz mi wstać.



Haagen rozkaszlał się krwawo, krople jego śliny rozprysły czerwienią na policzkach pochylonego nad nim maga, który jęknął z wysiłku.

- Nie – wycharczał wojownik – Odstąp!

Ból był nie do zniesienia. Promieniował gdzieś z głębi ciała i z pleców. Dopóki nie zmieniał położenia, wydawało mu się, że nie jest z nim źle. Teraz jednak już wiedział.

Oddychał ciężko, próbując zebrać siły, aż wreszcie odezwał się z trudem.

- Posłuchaj mnie, przyjacielu… mam zgruchotane kości… kręgosłup… wnętrzności palą mnie ogniem…jest dużo gorzej, niż… niż…

Znów krwawy kaszel.

Polac patrzył na niego w przerażeniu. Kręcił przecząco głową.

- Słuchaj mnie! Musisz iść sam. Nie sądzę… nie sądzę, żeby ci się udało, lecz spróbuj. Przynajmniej zabierz ze sobą paru jeszcze…

Twarz maga wykrzywiła się w rozpaczy.

- Na mrok Czeluści! To ja cię zabiłem! To moja wina! Przysięgam, że prędzej będę cię niósł na swoich barkach, niż zostawię cię tutaj!

Haagen patrzył na niego przez chwilę w oszołomieniu. Coraz trudniej było mu skoncentrować wzrok. Wreszcie parsknął dzikim śmiechem, którego nie mógł przerwać nawet kolejny atak bolesnego kaszlu.

- Ha ha ha! Do kroćset, alez to boli! Nie rozśmieszaj mnie, głupcze! Ha ha ha ha! Jeszcze przed kilkoma chwilami… nie miałeś siły pomóc mi wstać…. a teraz… chcesz mnie nieść…ha ha ha!!!

Wojownik umilkł nagle, patrząc Polacowi prosto w oczy.

- Posłuchaj mnie uważnie… to bardzo ważne. Patrz na mnie! Słuchaj!

Mag niechętnie skinął głową, przeczuwając słowa, które za chwilę padną.

- Musisz uciekać. Tutaj wszystko zaleje Plaga, wszystko skończone. Każdy, kto pada w boju, dołącza do ich przeklętych szeregów. Zanim odejdziesz…musisz użyć swej mocy…teraz. Musisz mnie zabić i zniszczyć moje ciało. Spal je! Spal je, aby nie pozostało nic, z wyjątkiem kupki popiołu!

Polac rozejrzał się rozpaczliwie, jakby szukając pomocy, lecz ujrzał jedynie obraz zniszczenia i śmierci, którego w znacznej mierze sam był sprawcą. Ukrył twarz w dłoniach, chwytając włosy powyżej czoła i tkwił tak przez chwilę, nieruchomo, próbując zebrać myśli i znaleźć inne rozwiązanie. Nawet wtedy czuł jednak na sobie palące spojrzenie Haagena i wiedział, że musi zrobić to, o co go poproszono.

Wyprostował się, szepcząc cicho. Iskierka syknęła na jego dłoni i w ciągu kilku chwil rozrosła się do pulsującej kuli ognia rozmiarów ludzkiej głowy, skwiercząc i hucząc coraz głośniej. Mag zrobił kilka kroków wstecz, patrząc ze smutkiem na leżącego bezwładnie przy ścianie komnaty wojownika.

Ich spojrzenia spotkały się. Haagen skinął powoli głową, na jego ustach pojawił się lekki uśmiech, jakby chciał zachęcić Dalarańczyka, dodać mu odwagi.

Płomień zgasł. Twarz wojownika wykrzywił grymas wściekłości.

- Zrób to głupcze! Teraz! Zrób to parszywy tchórzu, nim nas znajdą!

- Nie! Musi być inny sposób. Znak, o którym mówiłeś!

- Przeklęty gryzipiórku! – Haagen z trudem, zesztywniałą dłonią sięgnął po sztylet, zawieszony u pasa. Kolejny atak kaszlu wstrząsnął jego potężnym ciałem - Jeśli nie masz odwagi, sam to zrobię! Przysięgnij jednak, że zniszczysz moje ciało!

- Zacze… – mag rzucił się ku niemu.

W sali zadudniły kroki ciężkich, podkutych butów wojskowych. Gdy Polac odwrócił się, ujrzał niecodzienny widok.

Wysoki, barczysty mężczyzna odziany w pełną zbroję, noszącą na sobie ślady licznych starć. Jeden naramiennik został oderwany, napierśnik wyglądał, jakby przez dzień cały ktoś rąbał go toporem. Barwy długich włosów nie dawało się niemal rozpoznać, tak były posklejane brunatną krwią. Krew znaczyła ciemnymi smugami także jego oblicze, nadając mu w świetle pochodni iście demoniczny wyraz. Przy jego pasie, obok sztyletu wisiał na łańcuchu ciężki, surowo wykonany relikwiarz oprawiony w skórę i żelazo. W dłoniach trzymał potężny młot dwuręczny, którego bijak znaczyła posoka, żółć, strzępki włosów i innych substancji, od czego magowi ponownie żołądek podszedł do gardła.

- Kim jesteście?! Komu służycie?! – krzyknął tamten mocnym głosem, unosząc dłoń i robiąc kilka kroków naprzód. Za nim pojawili się inni mężczyźni, niektórzy z nich wyglądali niemal równie przerażająco jak on.

Na dłoni Polaca zatańczyła bezkształtna bryła ciemności.

- Nie! – krzyknął Haagen. – To paladyn! Paladyn Światła!

„Paladyn Światła” – przemknęło przez głowę maga – „Wygląda raczej jak posłaniec Śmierci i Ciemności”

- Jestem Polac, zwany Bezimiennym, dyplomata, sługa ekscelencji Virdiego, ambasadora, arcymaga Dalaranu, Strażnika Fioletowej Cytadeli! – odkrzyknął. – Tu zaś leży sir Haagen, syn Lane’a, oficer gwardii miłościwego króla Terenasa, ciężko raniony!

Paladyn mierzył go uważnie wzrokiem, do czasu, aż miniaturowy portal na jego dłoni nie zasklepił się całkowicie i odłamek ciemności nie zniknął. Potem opuścił młot i zręcznym ruchem zawiesił go sobie na plecach. Kolejni zbrojni wchodzili do komnaty.

- Jestem Gottfried Gautenbach, paladyn Świętego Światła. Prowadzę tych oto ludzi do miejsca, gdzie spodziewamy się spotkać osaczonych sprzymierzeńców. Przyłączcie się do nas.

Paladyn podszedł bardzo blisko. Polac odruchowo cofnął się dwa kroki przed zakrwawioną postacią o źrenicach lśniących złotym blaskiem.

- Poselstwo Dalaranu – powiedział cicho – Jesteś członkiem Kirin Tor i adeptem Arcanum? Ty uderzyłeś w tym miejscu magią?

- Nie inaczej, panie.

- Kościół Światła nie pochwala waszych praktyk, jednak tej nocy, na Czeluść, użyj każdej cząstki mocy, jaką władasz, albowiem wróg nasz jest potężny i bezlitosny!

Nie czekając na odpowiedź, paladyn przyklęknął przed wojownikiem.

- To zaszczyt poznać cię, sir Haagen. Widzę, że godnie odpłacono ci za twą służbę królowi.

Wojownik uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Zrobiłem wszystko co było w mojej mocy… aby odwdzięczyć się im pierwszy.

Paladyn odwzajemnił uśmiech. Dobrze wiedział, że jedynie część spoczywających na podłodze ciał powalona została potęgą magii.

- Pójdziesz z nami. Potrzebujemy twego miecza.

- Obawiam się, przyjacielu, że ja już zakończyłem swoją drogę.

Gottfried uśmiechnął się raz jeszcze i nagle jego zakrwawiona, ponura twarz okolona posklejanymi krwią kosmykami siwych włosów rozbłysła ciepłem i nadzieją.

- Czeluść musi zaczekać.

Zdjął rękawice, a jego dłonie jarzyły się złotym światłem.

„Masz swój znak, przyjacielu” – pomyślał Polac.

poniedziałek, 22 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział piąty: Haagen

Wojownik dyszał ciężko, ściskając miecz. Zbyt późno zrozumiał, że popełnił błąd. Z drugiej jednak strony, cóż mógł zrobić? Uciekać? Schronić się gdzieś, niczym szczur? Jego ramionami wstrząsnął wzgardliwy gest. W przestronnej komnacie straży zamkowej było wielu ludzi… i jeszcze ci, którzy kryli się w ciemnościach. A teraz jego przyjaciele leżeli martwi, ci, których uważał za przyjaciół byli zdrajcami, a jego własny dowódca pluł mu w twarz swymi słowami.

- To nie musi się tak kończyć, uwierz mi. Książę… król… bardzo cię ceni, polecił zachować cię przy życiu, wystarczy jedynie szczera przysięga. On przecież także będzie potrzebował straży. Bardzo sobie ceni twą lojalność, waleczność i zasługi. Musisz jednak zrozumieć, iż przestąpiłeś linię, która dzieli lojalność od zdrady. Niepotrzebnie przelaliśmy tu krew. Wzywam cię do rozsądku. Twoja śmierć niczemu nie posłuży, nikt się o niej nie dowie. Zawsze byłeś zbyt zapalczywy, przyjacielu…

Wojownik strzyknął mu pod nogi krwawą śliną.

- Nie nazywaj mnie przyjacielem, glisto!

Pierścień zaciskał się nieubłaganie. Haagen cofnął się, opierając o ścianę. Dowódca podszedł blisko, bardzo blisko, patrzył mu w oczy. Pochylił się, składając niemal głowę na jego ramieniu.

- To nie będzie przyjemne, Haagen - wyszeptał bardzo cicho prosto do jego ucha - Wiesz kto tu jest… oni znają się na rzeczy, bo powrócili… śmierć jest tylko początkiem… pożrą najpierw twoje wnętrzności, a potem twoją duszę… kto wie, może nekromanci Plagi uznają, że będziesz użyteczny jako ich sługa, pies podwórzowy… byłeś i zostaniesz psem, Haagen, jedynie twoi panowie się zmienią…

Odpowiedział mu inny szept. To zaszeptało wąskie ostrze sztyletu, Krew trysnęła z rany w gardle, ochlapując wojownika, który odwrócił głowę, nie chcąc, by go oślepiła w ostatnich chwilach jego życia.

Ciało dowódcy gwardii królewskiej osunęło się na ziemię. W sali zakotłowało się, a jednak w oczach wojownika czas raptownie zwolnił swój bieg – widomy znak krwawej łaźni, która właśnie eksplodowała. Emocje przemykały mu przez głowę, niczym w szalonym kalejdoskopie. Gniew, żal, strach płynęły wzbierającą strugą, a jednak czuł się tak, jakby był gościem we własnym umyśle. Obojętny, obcy, beznamiętny obserwator, choć powinien wyć z wściekłości, wrzeszczeć z przerażenia. “Pierwszy atak, nieprzemyślany, głupcy, przecież mnie znają… za drugim razem już nie popełnią błędu… czas na ciebie, Haagen, czas na ciebie… nadchodzą tamci… byle tylko zabrać kilku ze sobą, byle nie załkać na widok bram Czeluści…”

Dwuręczny miecz nie szeptał, lecz krzyczał krwią, wypluwał z siebie przekleństwa śmierci, ciskał dusze w Otchłań, ciała zdrajców padały bezwładnie niczym kukły, krew tryskała strugami, wojownik zaczął ślizgać się na posadzce… jakże łatwo było zmylić krok w tym tańcu… balecie zatracenia tańczonym do subtelnej, niemal bezgłośnej muzyki ciemności.

Nadchodzili inni, tak liczni, jakoś teraz dziwnie spokojni, przerażająco odważni i obojętni. Znał imiona ich wszystkich, znał ich twarze, jednak teraz nie rozpoznawał żadnego. Bezduszni oprawcy, mordercy, którym wydarto dusze. Kiedy to się stało? Jak to się stało? Kiedy zdrada uderzyła zatrutym ostrzem w samo serce? Jak mógł tego nie dojrzeć? Głupiec! Po trzykroć głupiec!

Haagen czuł, że zbliżają się także ci, którzy dodają im odwagi. Stąpali ostrożnie, pozornie niezdarnie, przygarbieni, oczekując cierpliwie, ściskając swe czarne ostrza. Czuł już zaciskający się we wnętrznościach lodowy dotyk… i ten smród… nie unosił się w powietrzu, lecz wdzierał się do umysłu… śmierć, zepsucie, zagłada…

Ręce omdlewały, lecz wciąż jeszcze nie opadły. Serce trzepotało, lecz wciąż jeszcze nie zamarło. Wydrzeć jeszcze kilka sekund z gardła ciemności. Jeszcze kilka śmierci, przed własną śmiercią. Jeszcze oddzielała go od nich ta błogosławiona stal. Krew pulsowała w żyłach, krew znaczyła kamienne ściany komnaty freskami udręki, bólu i strachu. Już nie było gdzie się cofać. Broniono ostatniego bastionu.

“Złapać się tej sekundy niczym kochanki i nie dać jej umknąć…nie dam ci umknąć…zostań ze mną…zostań ze mną Cathryn…kochana….sekundo…zostań ze mną… matko…”

Aż wreszcie, błysk złotego światła rozświetlił jego jestestwo. Wojownik przekroczył ostatnią linię, przekroczył strach, otworzył oczy po raz pierwszy w życiu i ujrzał glorię, która go oślepiła, jak czyniła to z każdym, lecz która każdemu dawała nowy wzrok. Chwała potęgi, która nawet tutaj, w sercu rosnącej niczym złowroga narośl ciemności, przenikała wszystko i niczego nie mogła przeoczyć, uderzyła go z mocą, której istnienia nigdy nie doświadczył i nigdy nie podejrzewał.

Mieczem nie kierowały już jego dłonie i choć, jak się zdawało, nic nie mogło odwrócić losu wojownika, nawet ci, którzy czaili się w mroku, poczuli strach w swych martwych sercach, gdyż zrozumieli, co wkracza między nich a gwardzistę króla Terenasa. Czas zwolnił niezauważalnie.

W ostatniej sekundzie swego życia, która właśnie zaczęła go nieubłaganie opuszczać, jak wszyscy, którzy opuścili go wcześniej, Haagen wybuchnął śmiechem szaleńca.

A potem poraziła go biel i mróz ściął jego ciało...

Zabójcze zimno sprawiło, iż miecz w jednej chwili przymarzł do jego poranionych dłoni. Fioletowo-białe światło i dźwięk przypominający nieco brzęk setki ścierających się z sobą ostrzy, uderzyło gdzieś z przodu, od wejścia do komnaty. Fala uderzeniowa wyrwanej z serca Otchłani energii Arcanum przetoczyła się po kwaterze gwardii, rozrzucając ludzi i nieumarłych niczym zabawki, łamiąc kości i kręgosłupy. Na końcu gruchnął grzmot, od którego pękły zamontowane w małych oknach sali szklane tafle.

Haagen poczuł jak powietrze w jego płucach zamienia się w lodowatą substancję, po czym gwałtownie ucieka. Wojownik zakrztusił się boleśnie, gdy uderzyło w niego kilka wirujących bezwładnie, niesionych furią magii ciał.

Nie stracił przytomności, mimo potężnego uderzenia o ścianę komnaty i towarzyszącego mu uczucia, jakby połamano mu właśnie wszystkie kości. Niezdarnym, lecz brutalnym ruchem zdołał strząsnąć z siebie pozbawionego wszelkich oznak życia nieumarłego i spojrzał w kierunku wyjścia.

Potrząsał głową i mrużył oczy, lecz wstrząs, lub inne przyczyny sprawiły, iż widział jedynie rozmyty, zamglony obraz. Ktoś się zbliżał. Powoli, z wielką ostrożnością, rozglądając się uważnie.

sobota, 20 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział czwarty: Lord Malleus.

Wyszli z kwater Zakonu w sile czterdziestu ośmiu ludzi. Paladyni, żołnierze zakonni, gwardziści, nieliczni wierni królowi żołnierze garnizonu Lordaeronu, którzy przetrwali. Niecały kwadrans później zostało ich trzynastu. Przewrót został dobrze przygotowany, zdrada zalegała w najgłębszych sanktuariach ich ojczyzny. Wystarczyło jedno słowo, jeden gest, jedno pchnięcie miecza Arthasa, a ponura machina została wprawiona w ruch.

Zamek spłynął krwią. Gwardią wstrząsnęła krótka rewolta, gdy władzę przejęli zdrajcy, a ludzi lojalnych wobec króla Terenasa wymordowano szybko i bezwzględnie. Zakapturzone postacie wtargnęły do sypialni notabli, rajców, ambasadorów, doradców, przebywających na dworze głów Wielkich Rodów. W ciągu kilku godzin dumny Lordaeron pozbawiony został swych najznamienitszych synów, jedynych ludzi, którzy byliby w stanie obronić go przez nadciągającą Plagą. Nocą miasto opanowała orgia szaleństwa. Bramy otwarto, zapłonęły niezliczone pożary, hordy żywych trupów siały terror na ulicach, nie szczędzono kobiet ni dzieci. Krew pospólstwa popłynęła rynsztokami, nie do odróżnienia od krwi szlachty.

Paladyni, którzy zdołali przetrwać pierwsze uderzenie i którzy zaufali słowom zmienionego nie do poznania po podróży do Northrendu Glaucusa Stormbearera, podjęli próbę wydostania się z zamku. Czterdziestu ośmiu uzbrojonych ludzi musiało stawić czoła koszmarowi. Dla trzydziestu pięciu, leżących w kałużach krwi, koszmar ten już się skończył.

Tego przynajmniej pragnął dla nich Valerius Malleus i pragnienie to okazało się silniejsze, niż potężne ramiona jego synów. Nie zdołali go powstrzymać, a ich gorzkim przeznaczeniem miało się okazać bezsilne obserwowanie, jak ich ojciec przeistacza się w legendę.

Lord Malleus, brodząc we krwi martwych przyjaciół i podwładnych, stanął samotnie naprzeciwko hordzie nieumarłych i zdrajców, którzy odcięli go od jego ludzi, bezskutecznie próbujących przebić się do niego. Krwawił z wielu ran jeszcze zanim zdołał dopełnić pierwszej części rytuału. Bełty z kusz przebiły zbroję, ciskane przez warlocków Plagi pociski cienia zadawały nieopisany ból ciału i duszy. Paladyn jednym, pełnym desperacji ruchem zerwał z głowy hełm i cisnął go w ciżbę wrogów. Padł na kolana przed otaczającymi go czarnymi postaciami. Jednak nie hołd składany ciemności był jego zamiarem.

Dłoń zanurzona w krwi sprawiedliwych.

Łaska spowijająca czystego paladyna.

Litania Światła.

- Ulga niewinnym - wyszeptał Valerius Malleus. Kolejne pociski przeszyły jego zmaltretowane ciało. Zachwiał się i jego głowa opadła na pierś.

- Chwała … Światłu…

Szczęk oręża zdawał się przycichać, gdy nadchodzący znikąd wicher rozwiał jego długie, siwe włosy. Paladyn, który wedle wszelkiej ludzkiej miary powinien już leżeć martwy wśród swych towarzyszy, powstał z ogromnym wysiłkiem i uniósł dłonie.

Nieumarły wojownik stojący tuż przed nim spojrzał mu prosto w oczy, spodziewając się ujrzeć to, co zwykle dostrzegał w oczach śmiertelnych. Widok, który się przed nim rozpostarł, zmroził jego martwe serce. Miecz uniósł się błyskawicznie do ciosu, chcąc odebrać wreszcie owo, jakże przerażające, życie.

Paladyn uniósł obie dłonie nad głowę, gotów do przyjęcia chłodnego pocałunku stali. Tak się jednak nie stało.

- Pożoga Czeluści! - wydostał się z gardła ostatni okrzyk w jego życiu i niesiony na skrzydłach dziwnego wichru począł okrążać echem Wielki Korytarz. Ostatnim człowiekiem, który go widział był Enneal. Zamknął oczy i począł się modlić, gdy konsekracja się dopełniała. Paladyn rozumiał, co czyni jego przyjaciel. Padli towarzysze nie mieli nigdy powstać, jako niewolnicy Cienia. Lord Malleus kładł pieczęć Światła na końcu ich koszmaru i otwierał przed nimi drogę.

Płomień w jednej chwili spowił starego sługę Światła. Nieumarły wojownik wypuścił miecz z dłoni i zawył, niczym zwierzę.

Światłość oznacza oddanie, mądrość i szacunek. Kiedy jednak wybija godzina okrucieństwa, Światłość zamienia się w Pożogę. Każdy paladyn nosi w sobie ziarno wojny. Każdy ma w sobie zemstę, która jest także narzędziem Światła. W każdej epoce przychodzi bowiem czas, gdy świat krzyczy z bólu, gdy dusze tłoczą się w bramach Wirującej Czeluści, gdy równowaga ulega zachwianiu. Wówczas bestia zrywa się z uwięzi. Zemsta staje się narzędziem. Paladyn jej naczyniem.

W każdej epoce rodzą się legendy.

Złoty ogień pomknął wzdłuż posadzki i ścian korytarza, spowijając czarne postacie swym niszczycielskim blaskiem. Nieludzkie krzyki odbiły się echem od ścian, gdzie topiące się w oczach płaskorzeźby, świadkowie dawnych wieków, spoglądały obojętnie na toczącą się bitwę. Przy takim właśnie akompaniamencie gniew Światła pochłaniał sługi Plagi. Zbroje pękały jak gliniane skorupy wrzucone do ognia. Skóra skwierczała, krew bulgotała, niczym wrząca woda, ciała topiły się jak płonące świece. Kilka sekund blasku tysiąca słońc przeciw latom ciemności nieubłaganie zapadającej nad Lordaeronem.

Trzynastu ludzi, korzystając z czasu podarowanego im przez paladyna zdołało się przebić przez szeregi sparaliżowanych przerażeniem gwardzistów Arthasa i wydostać z pułapki. Nie mogli widzieć stojącej z rozkrzyżowanymi dłońmi, spowitej płomieniami postaci lorda Malleusa, słyszeli jednak rozbrzmiewający w korytarzu śmiech, który, choć wydostawał się z płuc paladyna, nie był śmiechem człowieka.

piątek, 19 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział trzeci: Paladyn Światła

Podążali krwawym szlakiem, szlakiem hańby i godności, szlakiem zdrajców i bohaterów, szlakiem, który zmienił znane im korytarze i komnaty w obszar bezlitosnej wojny na śmierć i życie. Stali się zwierzyną, która z trudem umykała nieubłaganym prześladowcom, tropiąc zarazem swą zdobycz. Zdobycz owa wydawała się śmiertelnie ranna, brocząc krwią, ciałami martwych i śmiertelnie rannych, okaleczonych z nieludzkim okrucieństwem, dogorywających w ciszy lub krzyku.

Ebert Graus, gdyż tak nazywał się żołnierz towarzyszący paladynowi, zrozumiał tej nocy więcej, niż w całym swoim życiu. Choć widział wcześniej wiele rzeczy strasznych i przejmujących, czuł całą swoją duszą, iż nigdy nie zbliży się do wielkiej tajemnicy bardziej, niż tutaj, w korytarzach zamku umierającego Lordaeronu.

Paladyni byli dotychczas dla niego uprzejmymi, lecz zamkniętymi w sobie, cichymi ludźmi, którzy rzadko przemykali przez horyzont jego służby w armii. Owszem, słyszał krążące o nich opowieści i legendy, wiedział, iż dysponują potęgą nieznaną zwykłym śmiertelnikom, lecz nigdy nie pojął, kim są naprawdę. Aż do dziś, gdy jeden z nich stanął u jego boku. Coś, co Graus traktował jako spokój wynikający z pewności przekonań i wiary, okazało się w rzeczywistości uśpioną burzą i szalejącym tornadem sprzeczności. Paladyni nie byli uprzejmymi uzdrowicielami i szlachetnymi wojownikami. Stanowili oni utrzymywane w gotowości modlitwą i żelazną dyscypliną naczynia, gotowe w każdej chwili zostać napełnione buzującą energią Światła. Wykorzystywali ją dla swych celów, lecz mogli być także przez nią wykorzystywani, stając się czymś nierozpoznawalnie dalekim od codziennego wizerunku zakutego w zbroję, ściskającego księgę-relikwiarz mężczyzny o spokojnej twarzy.

Żołnierz notował półświadomie w umyśle fakty – młot Gottfrieda zawsze wyprzedzający ostrze, które miało zgruchotać jego, Grausa, kości, siwe włosy paladyna zlepione własną i cudzą krwią w brunatnych strąkach, oczy , w które spojrzeć nie sposób, pałające najprawdziwszym, przerażającym szałem. Zrozumiał, kim są paladyni i jak straszna jest ich służba. Gottfried Gautenbach stał się Aniołem Śmierci, narzędziem zniszczenia, kierowanym przez potęgę która zdawała się pragnąć wytrysnąć z jego żył, zgruchotać od wewnątrz jego żebra, eksplodować w oślepiającym blasku, a jednak wciąż napędzała jego kruche, ludzkie ciało. Gottfried zabijał ludzi i nieumarłych. Nieomylny młot uderzał raz za razem. Energie pieczęci dopadały z rykiem wrogów, niczym wylewające się z paladyna strumienie płynnego, ciężkiego światła. Ich wężowe, drgające gwałtownie sploty przeskakiwały na nich z jego ciała niczym powolne pioruny, wypalały oczy, sprawiały, że nogi same uginały się w kolanach, a żołądek podchodził do gardła.

W ciasnych przestrzeniach korytarzy energia zdawała się buzować, niczym w wielkim palenisku i Graus miał wrażenie, iż wszystko wreszcie wyrwie się spod kontroli, rozbijając prastarą zaprawę i cegły, rozszarpując ciała, pogrążając ich w ciemności.

Lecz przecież Gottfried Gautenbach był także uzdrowicielem i wskrzesicielem. W jednej chwili szał zabijania ustępował i paladyn przyklękał nad rannymi. Zdejmował zakrwawione rękawice. Kładł dłonie na ich głowach, szeptał modlitwy. Złoty blask pulsował uspokajająco. Ta sama potęga, która dawała mu moc niszczenia, była też siłą przywracania życia. Gottfried wsłuchiwał się w głosy dusz, w ich prośby. Czasem jego modlitwa była krótsza i wtedy paladyn dobijał rannych bez cienia wahania, nie mówiąc niczego i niczego nie wyjaśniając. Czasem zaś ludzie, którzy powinni byli umrzeć, wstawali, patrzyli mu w oczy, brali w dłoń swój porzucony oręż i szli za nimi, we wciąż powiększającym się orszaku.

Było coś jeszcze. Fascynujący i przerażający spektakl, który rozegrał się kilka razy. Niektóre martwe, zmasakrowane ciała, zdawały się nieodparcie przyciągać paladyna, przywoływać go do siebie. Zwykle tylko kiwał przecząco głową i odstąpywał. Gdy jednak tak się nie stawało… Graus patrzył na to szeroko otwartymi oczami, nękany jednoczesnym pragnieniem zaciśnięcia powiek i chłonięcia każdej sekundy owego widowiska. Gottfried odwracał bieg rzeczy. Niektóre dusze powracały, a on wskazywał im drogę. Martwi odzyskiwali życie i nie było to groteskowe półżycie nieumarłych, których truchła zostawiali za sobą. Oni wracali i szli za nimi, kierowani słowem i dotykiem paladyna, dzięki którym szybko otrząsali się z paraliżujących wspomnień, zrzucali z siebie ciężar widoku, jaki stał się ich udziałem, szli za nimi w milczeniu.

Anioł Zagłady. Uzdrowiciel. Zabijanie. Wskrzeszanie. Destrukcja. Rekonstrukcja. Słudzy Światła skazani byli na ową dwoistość sprzeczności.

Mieli wiele szczęścia, gdyż najwyraźniej walki w zamku już ucichły, jedynie niewielkie oddziały nieumarłych i żołnierzy krążyły po salach i korytarzach, zbierając zwłoki i dobijając rannych. Główne siły Arthasa skierowano już w inne punkty miasta. Opór, jaki napotkali, paladyn miażdżył z bezwzględnością, która przewyższała dalece wszystko to, co Graus kiedykolwiek widział. W miarę jak posuwali się ku Wielkiemu Korytarzowi, sługa Światła coraz wyraźniej słabł – nawet pobłogosławione, ludzkie ciało nie mogło wchłonąć zbyt wielkiej dawki energii, a ta, którą dysponował, zdawała się wyczerpywać. Wciąż walczył jednak, wciąż uzdrawiał, a im dalej szli, tym więcej mieli mieczy i rąk, które nimi władały.

Opuścili komnatę Gottfrieda we dwójkę. W chwili, gdy usłyszeli pełen wściekłości i bólu jęk dobiegający z komnaty straży, było ich jedenastu. Jedenastu uzbrojonych, zdeterminowanych ludzi, wśród nich sir Beors, paladyn Świętego Światła, którego duszę Gautenbach sprowadził z powrotem, sprzed czarnych bram Czeluści.

środa, 17 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział drugi: Gottfried

Nim jeszcze rozległo się walenie w drzwi, paladyn w pełnej zbroi stał przed nimi, z młotem gotowym do ciosu.

- Ktoś ty!?

- Od lorda Stormbearera, panie! Otwórzcie, panie!

Głos był ochrypły, pełen desperacji i przerażenia. Niemal natychmiast łomot w ciężkie, okute stalą drzwi do komnaty się powtórzył.

- Otwórzcie, Panie! Mogą być tuż za mną!

Gottfried odsunął zasuwę.

- Wejdź!

Drzwi odskoczyły w jednej chwili. Do komnaty wpadł wysoki, uzbrojony po zęby człowiek, przedstawiający sobą mrożący krew w żyłach widok. Kolczuga wisiała na nim w strzępach, połowa twarzy była zakrwawioną maską. W miejscu lewego ucha ział straszny, czarny otwór. Krew sączyła się także z licznych innych ran, a rękojeść miecza zdawała się przyklejona zaskorupiałą mazią do jego dłoni. Mężczyzna natychmiast zatrzasnął za sobą drzwi i, dysząc ciężko, oparł się o ścianę. Po chwili osunął się na posadzkę, łapiąc powietrze otwartymi ustami.

- Co się dzieje!? Mów! - paladyn przykucnął przy nim niecierpliwie. Nagle potrząsnął głową, jakby zadziwiony tym, co robi - Nie, zaczekaj!

Zdjął szybko rękawice i położył je obok siebie. Potem przymknął oczy i wyszeptał kilka słów. Złapał siedzącego przed nim mężczyznę za zakrwawioną głowę i jego dłonie rozjarzyło złote światło, początkowo delikatne, lecz po chwili pulsujące już oślepiającym blaskiem. Mężczyzna szarpnął się gwałtownie, jęcząc z bólu, lecz paladyn nie pozwolił mu się wyrwać.

- Spokojnie, przyjacielu - powiedział łagodnie - spokojnie, wytrzymaj.

Blask zaczął wreszcie przygasać, aż zanikł zupełnie. Gottfried ostrożnie, niemal z czułością oderwał pokryte krwią dłonie od twarzy żołnierza. Tamten wpatrywał się w niego bez słowa, w jego oczach dostrzec można było wspomnienie bólu, strach, ale i ulgę. Jakby zrozumiał, że jego los znalazł się w rękach kogoś potężniejszego, jakby wiedział, że nie w jego mocy leży decydowanie o swym przeznaczeniu.

- Teraz mów - powiedział łagodnie paladyn.

- Panie, w zamku chaos! Krwawy chaos! Gwardziści skoczyli sobie nawzajem do gardeł! Poszły słuchy, że książę zabił króla i rozkazał wymordować całą Radę i większość Wysokiego Dworu. Na korytarzach zachodniego skrzydła leżą ciała…stosy ciał…

- Mów co z Glaucusem!

Mężczyzna pokręcił głową.

- Zniknął mi z oczu, gdy zaatakowali nas w Wielkim Korytarzu. Wysypali się z bocznych naw, jak szarańcza. Panie, po ich stronie walczą powstali z grobów! Żywe trupy są w mieście! Poszlibyśmy od razu w rozsypkę, gdyby nie paladyni.

Gottfried niecierpliwie machnął ręką.

- Kto był z wami?! Kto z Zakonu?!

- Lord Stormbearer, panie, lord Malleus, jego pięciu synów, sir Enneal…wojsko zakonne… niewielu… nie było czasu… myśleliśmy, że wszystko stracone… nieumarli natarli w wielkiej liczbie, jak wściekłe psy, osaczyli nas z obu stron korytarza… ostrza się ich prawie nie imają… paladyni jednak nie dali się rozbić… cały czas słyszę te grzmoty… magia wojenna… blask wypalał oczy… czarna krew wrząca jak woda…lord Valerius…on…

Nagle z korytarza dobiegł ich przeciągły krzyk i coś huknęło przeraźliwie.

Mężczyzna umilkł, po czym zerwał się na nogi, dobywając miecza. Gottfried wyprostował się i uniósł dłoń, jakby chcąc kogoś powitać. Stali tak przez chwilę, jednak hałas nie powtórzył się.

- Gdzie oni są, człowieku? - paladyn położył rękę na ramieniu żołnierza. - Musimy ich odnaleźć…teraz…

Tamten pokiwał głową. Kiedy spojrzał w oczy paladyna, strach zdawał się topnieć w nim jak wosk płonącej świecy.

- Ostatni raz widziałem ich w sali jadalnej, panie, tam się przebiliśmy. Lord Stormbearer wysłał mnie do ciebie tylnym wyjściem, lecz nikt poza mną nie zdążył się już przemknąć. Są… byli otoczeni przez gwardię i bestie Plagi.

Gottfried patrzył na niego przez chwilę bez słów. Skinął głową. Potem trzy razy odetchnął głęboko, za każdym razem wolniej. Oparł młot bijakiem o podłogę i ukląkł przed nim, schylając głowę. Z jego ust popłynęły słowa Litanii Światła.

- Świt, byśmy pojęli twą chwałę. Dzień, byśmy wznieśli szańce. Zmierzch, byśmy zwarli się z losem. Noc, byśmy przynieśli nowy świt.

Przerwa i kolejne trzy głębokie oddechy.

- Jeśli to moja noc, niech zapadnie szybko, niech niesie innym pochodnię. Napełnij mnie siłą i odwagą. Nakarm mnie ogniem uśpionym w oczach dziecka, iskrą w sercach sprawiedliwych, płomieniem prawości.

Żołnierz patrzył w milczeniu na rytuał. Gottfried powoli, w jakimś niesłychanym skupieniu, wyraźnie na coś oczekując, uniósł twarz ku niskiemu sklepieniu. Nagle jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz i paladyn przymknął oczy, jakby poraził go niewidoczny blask. Jego głos zmienił się w jednej chwili - teraz zdawał się dochodzić skądinąd i zewsząd zarazem, w istocie nie przypominał już ludzkiego głosu, lecz rytmiczne bicie młotem o kowadło - zabrzmiała w nim stal i bębny wojny, wdzierając się w umysł jak rozpalone ostrze.

- Ulga niewinnym! Chwała Światłu! Pożoga Czeluści!

Zapadła cisza. Gottfried drgnął raz jeszcze. Kiedy wstał, dźwigając swój młot, jego oczy nie były oczami człowieka. Płonął w nich pożar, niczym płynne złoto…

Paladyn uśmiechnął się, widząc niezdecydowanie żołnierza, wpatrującego się w niego z mieszaniną lęku i narastającej gdzieś głębiej determinacji.

- Otwórz drzwi i chodźmy do nich. Przybyłeś jako posłaniec, jako posłańcy wrócimy. Nie lękaj się, przyjacielu. Widzę twą duszę, niczym motyla o świetlistych skrzydłach. Żołnierzu Lordaeronu, jeśli to nasza noc, przyniesiemy innym świt i zaufaj mi, za twym motylem nie zamkną się bramy Czeluści. Będzie z tobą przewodnik.

Ciężka zasuwa zazgrzytała. Dwaj mężczyźni zanurzyli się w półmrok korytarza.

poniedziałek, 15 marca 2010

Lordaeron upada. Interludium: Arthas.

Ciężkie skrzydła bramy otwarły się z hukiem. Sala tronowa była mroczna, oświetlana jedynie nielicznymi pochodniami. Stary król spoczywał na swym tronie, oddychając ciężko. Książę i jego dwóch tajemniczych towarzyszy weszli do środka. Arthas podszedł powoli na sam środek kolistej sali. Pewnym, płynnym ruchem dobył miecza, oparł go ostrzem o lśniącą posadzkę i ukląkł przed tronem. Ostrze odbijające ogniki pochodni parowało mroźnym oddechem. Dziwne runy zdobiące klingę zdawały się żyć własnym życiem. Nieco wyżej, przy samej gardzie umieszczono demoniczną czaszkę o lśniących białym światłem oczach.

- Ah, witaj synu - król Terenas wstał niepewnie i otworzył ramiona, pragnąc uściskać swego pierworodnego. Z pewnością nie spodziewał się słów, które padły z jego ust.

- Już nie musisz poświęcać się dla swego ludu. - rzekł zimno Arthas. - Nie musisz dalej uginać się pod ciężkim brzemieniem korony. Wszystkim się już zająłem.

Książę zdjął kaptur, ukazując swą śmiertelnie bladą twarz i długie, białe niczym śnieg włosy. Zimny uśmiech przemknął przez jego wąskie, sine usta. Złapał miecz i podbiegł do tronu. W tej samej chwili towarzyszące mu dwie postacie rozbiegły się w przeciwnych kierunkach sali.

- Co to ma znaczyć?! Co czynisz, mój synu?!

- Zajmuję twoje miejsce, ojcze.

Błysk stali. Krzyk bólu. Pęknięta, zakrwawiona korona, tocząca się z brzękiem po schodach wiodących do tronu.

piątek, 12 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział pierwszy: Powrót Arthasa.

Lordaeron - Powrót Arthasa

Był to dzień chwały. Mury iskrzyły się niezliczonymi słonecznymi odbiciami w wypolerowanych zbrojach i pikach gwardii królewskiej. Piękny dzień, jeden z tych, gdy ciepły wiatr igra ze sztandarami i proporcami, pozostawiając na odsłoniętej skórze swoje pocałunki. Tłum wiwatował, po raz pierwszy od wielu miesięcy mając powód do radości. Dźwięk dzwonów porywał serca, brzmiąc jak zawsze, dumnie i donośnie, głosząc chwałę nieśmiertelnego Lordaeronu i jego wojowników.

Książę, odziany w purpurowy płaszcz i lśniącą zbroję wydawał się uosobieniem i wcieleniem legendarnych herosów, przyciągając uwagę zebranych, którzy napierali na szpaler uzbrojonych w halabardy gwardzistów. Przed zamkową bramą Arthas i jego dwóch ludzi zsiedli z koni. Most zwodzony gruchnął przed nimi, otwierając przejście ku dziedzińcowi obramowanemu wysokimi murami. Tam wiwaty zgromadzonego na szerokich niczym aleje blankach tłumu stały się jeszcze głośniejsze, zagłuszane jedynie przez bicie potężnych dzwonów Lordaeronu. Na nadchodzące postacie posypały się niczym czerwony deszcz tysiące płatków róż.

Młody następca tronu zatrzymał się. Wydawał się wahać przez chwilę. Pozwolił jednemu z płatków upaść na rękawicę i potarł go delikatnie, niemal z tkliwością, zanim czerwona drobinka spłynęła wolno ku ziemi. Na moment uniósł głowę, kierując spojrzenie swych stalowych oczu w górę, wystawiając twarz ku słońcu i różanej ulewie. Potem poprawił płaszcz na ramionach i ruszył ku bramie wiodącej do sali tronowej.

Jeden ze stojących na murach widzów, potrząsnął gwałtownie głową, usiłując wygnać z umysłu niewytłumaczalne przeczucie grozy, które nim zawładnęło w jednej chwili. Gdy Arthas spojrzał w górę, ich oczy spotkały się na moment. To jednak nie lód w spojrzeniu księcia, jego nadzwyczajna bladość i pustka, jaką wyczuwał w nim on, sługa Światła, nie dziwny miecz, który zdawał się krwawić mrokiem, nie dwie budzące niepokój podążające za księciem zakapturzone postacie, lecz właśnie ów osobliwy widok – skórzana rękawica trąca delikatnie płatek róży spowodowała, że paladyn poczuł zawrót głowy. Błysk światła rozdarł zasłony jego duszy i przez sekundę, zanim zdołał się otrząsnąć, ujrzał rozpościerającą się nad Lordaeronem Otchłań.

Nieprzeliczone hufce ciemności nadciągające ze wszystkich stron. Płomienie trawiące ludzi i domy. Czarne sztandary zatknięte na murach wymarłych garnizonów jego ojczyzny. Chwila ta minęła jednak tak szybko, jak nadeszła, a przecież dzień był tak piękny… cóż złego mogło się zdarzyć?

Gdy książę wszedł już w cień bramy, paladyn odwrócił się w zamyśleniu i odszedł w kierunku wijących się spiralnie szerokich schodów, przeciskając się przez tłum rozradowanych gapiów. Zszedł na dół i dotarł do niewielkiego, bocznego dziedzińca o czterech bramach. Tam poczuł na plecach czyjeś spojrzenie, ostre niczym sztylet wrażony pod łopatkę. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał przeraźliwie wychudłą twarz spoglądającą spod prostego, lnianego kaptura. Siny zarost i płonące gorączką oczy czyniły ją obliczem szaleńca. Postać wpatrywała się uporczywie w paladyna, aż ten uświadomił sobie, kim jest ów człowiek. Wstrząsnęło nim niedowierzanie, przerażenie, towarzyszące poczuciu ulgi.

- Glaucus?! - wyrwało mu się ze ściśniętego gardła - Glaucus! To ty, przyjacielu! Na łaskę Światłości, ty żyjesz! Żyjesz!

Mężczyzna podszedł do niego tak blisko, że paladyn mógł dostrzec przekrwione białka jego oczu.

- Żyję, choć tego żałuję… - powiedział cicho - Popełniliśmy straszliwy błąd, Gottfriedzie. Straszliwy błąd wtedy… pod Stratholme. Książę nas zdradził, zaprzedał swą duszę, królestwo jest zgubione…

Spojrzenie paladyna stało się twarde, jego usta wykrzywił gwałtowny grymas. Położył dłonie na ramionach przyjaciela i potrząsnął nim łagodnie.

- O czy ty mówisz, bracie?! Postradałeś rozum?

Glaucus gwałtownie odtrącił dłonie Gottfrieda.

- Musisz uciekać! Teraz! Nie mamy czasu! Zbierz ludzi, którym można jeszcze ufać i bądź gotów do drogi najszybciej jak możesz…

- Glaucus, na Otchłań, co się z tobą…

- Nie rozumiesz! Książę nie przybył tu, by pokłonić się ojcu! On go zabije! Lordaeron jest zgubiony!

Gottfried cofnął się dwa kroki, patrząc uważnie w oczy przyjaciela. Glaucus mówił szybko, ledwie można go było zrozumieć.

- Widziałeś tych dwóch, którzy mu towarzyszą!? To słudzy Plagi! Plaga jest w mieście! Gwardia królewska sprzedana i kupiona! Miasto wkrótce zapłonie!

Paladyn milczał przez chwilę. Przez jego umysł przemknęły obrazy, które ujrzał pod wpływem płatka róży, pieszczonego palcami Arthasa. Jego spojrzenie, lodowate, bezduszne. Jego towarzysze, zakapturzeni, poruszający się ze znaną mu skądś mieszaniną niezdarności i wężowej gracji…

- Jeśli to co mówisz jest prawdą, powinniśmy tu zostać i bronić poddanych króla…

- Za późno na to!! - Glaucus niemal krzyczał. - Zaklinam cię, Gottfriedzie, uwierz mi… nie wiesz co widziałem w Northrendzie… oszukano nas, bracie… ten miecz, to Pożeracz Dusz, Ostrze Mrozu… Musimy się stąd wydostać!

Gottfried pobladł. Przez kilka sekund walczył z myślami, po czym podjął decyzję.

- Kto jest z tobą? Ilu masz ludzi?

- Niewielu. Ścigano nas jak psy od samej Zatoki Sztyletu. Jest Antonius, Enneal, Beors, są żołnierze z “Niedoścignionego”…

- Valerius?

- Tak. I jego synowie. Najpewniejsi z pewnych.

Gottfried pokiwał powoli głową. Westchnął cieżko. - Mam nadzieję, że nie postradałeś zmysłów, bracie. Zbierz ludzi i przyjdź do mojej komnaty najszybciej jak zdołasz. Jeśli mówisz prawdę, niech Światło ma nas w opiece…i niech nam przebaczy…

Tłum na blankach wciąż wiwatował, dzwony wciąż biły, gdy dwaj mężczyźni rozbiegli się w przeciwnych kierunkach, ścigani szyderczym szeptem sumienia.

czwartek, 11 marca 2010

Pełna doktryna Zakonu Świętego Światła Ex Tenebris Lux przez skrybę Antoninusa z Northshire spisana

EX TENEBRIS LUX

MAGNA CARTA

Preambuła

W imię Świętego Światła, nosiciela prawdy i prawości, niszczyciela kłamstwa i cienia

1. Najsampierw chcemy przemówić do wszystkich, którzy rozpoznali w swojej duszy objawienie do szlachetnej służby. Ludzie o czystych sercach, którzy wzgardzili swymi niskimi pożądaniami i popędami, ludzie gotowi przywdziać zbroję posłuszeństwa, by nosić ją do chwili swej ostatecznej śmierci. Napominamy was, którzy do tej pory służyliście jedynie sobie i swym upodobaniom, abyście podążyli za tymi, którzy doznali łaski Świętego Światła i zostali powołani do obrony ludzkiej rasy i Przymierza na tej ziemi. Przyłączcie się do nich na zawsze, o ile jesteście tego warci.

2. Ktokolwiek zapragnie zostać Wojownikiem Światła, wybierając tak święty zakon w mocy swojej wiary musi zjednoczyć czystą pilność i stałą wytrwałość, która jest tak cnotliwa i tak święta, i jest znana jako tak szlachetna, że gdyby nawet Cień dotknął jego duszy, nie będzie się lękał, a odda swe ciało pod ostrza swych braci bez słowa skargi, ku chwale Świętego Światła. Miejcie na uwadze, iż Zakon gardzi czczymi słowami, pustymi dysputami i miłością sprawiedliwości, która nie czyni tego co powinna i waha się przed wydaniem wojny wszystkim tym, którzy poddali się zepsuciu. My jesteśmy tarczą chroniącą bezbronnych, starców, kobiety, dzieci, miasta, sioła, święte przybytki, posiadłości naszych sojuszników. My jesteśmy mieczem, spadającym na karki zbrodniarzy gotowych do grabieży, morderstw, bluźnierstwa niosącego zepsucie, wszelkiego paktowania z Cieniem i jego sługami. My jesteśmy zbroją ludzkiej rasy i przysięgamy, iż jeśli ciemność ma zapaść nad Azeroth, nie stanie się to o ile choć jeden z nas zdolny jest do udźwignięcia miecza.

3. My, w całej radości i całym braterstwie, na prośbę Mistrza Glaucusa Stormbearera, przez którego Zakon rycerski został ufundowany w łasce Świętego Światła, ze szlachty rozmaitych prowincji królestwa Lordaeron i spoza niego w roku 39 po otwarciu Mrocznego Portalu przez Medivha, przeklętego sługę Płonącego Legionu, dokument ten poleciliśmy spisać, albowiem stosownie do ograniczeń naszego rozumienia, co wydawało nam się dobre i korzystne, pochwaliliśmy, co wydawało się złe, uniknęliśmy.

4. Zważcie, iż wszystko, co ma miejsce w Zakonie nie może być ani powiedziane ani rozpowiedziane, i nie powinno być brane lekką ręką przez nas. Rozważni i z mądrej ostrożności, pozostawiliśmy sprawę zarządzaniami dobrami Zakonu do uznania Wielkiemu Mistrzowi i szlachetnym ojcom założycielom, którym wiadome są sprawy Światła i Cienia.

5. Przeto ja, Antoninus z Northsire, któremu powierzono i zaufano przez tę świętą posługę dla chwały Światła służyć jako pokorny skryba tego dokumentu z polecenia czcigodnego Wielkiego Mistrza, spisuję co następuje:

6. Najpierw był rycerz Gottfried Gautenbach, paladyn Świętego Światła, a oprócz niego szlachetny Enneal z Lordaeronu, któremu powierzono brzemię kąsania Cienia narzędziami Cienia, sir Haagen z Gór Tirisfal, obdarzony szlachectwem przez miłościwego króla Terenasa w trzynastym roku jego panowania, Magister Polac, zwany Bezimiennym, którego wojna zastała w Lordaeronie, gdy pełnił swe obowiązki w ramach poselstwa Dalaranu na dworze miłościwego króla Terenasa, Pani Ghaan, jedyna ocalała kapłanka z Monastyru Światła w królestwie Lordaeronu. Za namową Wielkiego Mistrza dołączyli wkrótce bracia Malleus, synowie poległego w chwale sir Valeriusa Malleus i spadkobiercy rodu słynącego ze służby Światłu od niepamiętnych czasów: Celeres, Gravis, Inqusitio, Nicolaus i Delenitor. Pięciu szlachetnych paladynów Świętego Światła złożyło swe przysięgi, zrzekło się posiadłości i tytułów, przybierając jeno czcigodne miano Fortis Lucis Proeliator.
Zakon posiada także członków, których imion nie wymienia niniejsza Reguła, a którzy służą Światłu poprzez zgłębianie tajników Cienia.

Stara Doktryna:
Zakon nie odrzuca poniższych prawd i mądrości przekazanych przez szlachetnego brata Uthera Lightbringera dla przyszłych sług Światła:

1. Nie znamy i nie poznamy w tym życiu pełni tajemnicy Świętego Światła, jest ona niedostępna dla śmiertelnych serc i umysłów, możemy jeno modlić się o oświecenie nas tą częścią misterium, jaka pozostawi nas przy życiu i w zrozumieniu najgłębszych i najistotniejszych prawd
2. Uznajemy, iż Święte Światło stanowi siłę, poprzez którą istota rozumna obdarzona duszą nawiązuje i utrzymuje więź z całą istotą bytu i innymi istotami rozumnymi
3. Uznajemy nasze istnienie poprzez odczuwanie emocji, uznajemy istnienie bytu i istnienie siły pośredniczącej między nami a bytem i siły w nas, od której owe emocje pochodzą
4. Jednocześnie, uznając istnienie bytu, uznajemy możliwość kształtowania go naszymi emocjami, naszymi czynami i naszym rozumem – świat działa na nas, a my działamy na świat i w naszej mocy jest go zmieniać
5. Zaprzeczanie istnieniu siebie lub istnieniu świata odcina nas od połowy egzystencji
6. Święte Światło naucza, że gdy uznajemy łączność między naszą jaźnią, a resztą bytu, musimy także uznać, iż nasza wewnętrzna harmonia, zdrowie i szczęście również uzależnione są od owej łączności
7. Jeśli życzysz sobie wewnętrznej harmonii i zbawienia, musisz tworzyć harmonię i szanse zbawienia na zewnątrz, jeśli otwierasz się na Światłość świata, otwierasz drzwi swojej duszy przed Światłością
8. Jednak gdy oddajesz się w służbę Cienia, przynosisz Cień reszcie istnienia
9. Święte Światło może uczynić z twojej duszy latarnię, którą oświetlisz świat

Trzy Cnoty:

Ci, którzy ufają i służą Świętemu Światłu muszą ćwiczyć się w każdej minucie swego życia w rozwijaniu trzech cnót kardynalnych: szacunku, nieustępliwości i współczucia. Każda cnota staje się następnie zasadą, lub lekcją.
- Każda istota zdolna do odczuwania dzieli ten sam rodzaj łączności między sobą a światem, jaki ty posiadasz
- Jeśli niszczysz życie, przyczyniasz się do niszczenia świata, a ostatecznie – do niszczenia samego siebie
- Wyznawcy Świętego Światła uznają i rozumieją, iż konflikt i cierpienie są nieuniknione, jednak nieustępliwie szukają dróg do zmniejszenia cierpienia innych i świata
- Jako że jaźń i świat są jednakowo ważne dla każdej jaźni, która je uznaje, kult Świętego Światła uznaje, iż świat jest większy niż jaźń
- Wydarzenia zachodzące w świecie mogą w jednej chwili zmienić jaźń, jednak całe lata potrzebne są na to, by zmienić świat poprzez jaźń i jej działania
- Jednak nawet gdy potrzebne są tu całe lata, każda jaźń nieodwołalnie wywiera wpływ i zmienia świat
- Łączność między jaźnią a światem oznacza, iż nie możesz zmienić faktu, iż wywierasz wpływ na świat, nawet gdy wpływ ten wydaje się niewielki. Jest także w twojej mocy inspiracja wysiłków innych jaźni – każda wnosi jedynie drobny wkład do świata, jednak wspólnie zdolne są do wywarcia wielkich zmian
- Ponieważ świat połączony jest z jaźnią i ponieważ jaźń ulega zmianom, nieuniknione są również zmiany świata, które dopasują się do zmian jaźni
- Dwie pierwsze koncepcje prowadzą do trzeciej - współczucia
- Posiadasz jedynie jedno połączenie ze światem, które ogranicza twój wkład. Poprzez pomoc innym, oddziaływanie na ich jaźń, możesz zmienić jednocześnie ich i siebie. Efekt wywierany na świat staje się przeto zwielokrotniony. W tej samej chwili sam stajesz się silniejszy i bardziej zdolny do wywierania wpływu.
- Twój wpływ na świat zwiększa się
- Współczucie musi być jednak praktykowane wielce ostrożnie. Przesada oznacza pomoc tam, gdzie nie jest ona potrzebna, uniemożliwiając innej jaźni rozwój własnej siły i wpływu. Opieszałość zaś lub nieudolność przynieść może więcej zła niż pożytku i zwiększyć, miast zmniejszyć, brak harmonii i cierpienie w świecie.
- Mądry sługa Świętego Światła zna potrzeby innych i udziela pomocy aby wspierać tych, którzy nie zdołaliby pokonać przeszkód samodzielnie

Zasady i Lekcje wypływające z Trzech Cnót:

- Zasada szacunku:
- Każda istota posiada własną łączność ze światem
Lekcja szacunku:
- Nie niszcz czegokolwiek, co być cenił, gdyby należało do ciebie
- Zasada nieustępliwości:
- Świat jest zbyt wielki, by zmienić go w jeden dzień
- Lekcja nieustępliwości:
- Siła wypływa z wytrwałości.
- Zasada współczucia:
- Osiągniesz więcej, oświetlając ścieżki innych, niż swe własne
- Lekcja współczucia:
- Wspomagaj nie żądając nic w zamian i nie upokarzaj ani nie umniejszaj tego, kogo wspomogłeś


Nowa doktryna:

Pamiętni nauk wypływających z upadku umiłowanego Lordaeronu, pamiętni słabości tych, którzy przysięgli bronić słabych, a ich nie obronili, pamiętni okrucieństw większych wypływających z niezdolności do okrucieństw mniejszych, ufamy, iż obdarzeni mądrością Świętego Światła i doznawszy jego łaski, trafnie upatrujemy Prawdę w poniższych zasadach, które nie unieważniają, a jedynie uzupełniają i ułatwiają zrozumienie zasad powyższych:

Wy, którzy wstępujecie do Zakonu, wiedzcie, że wyrzekacie się chwały, glorii, bogactw, pokus cielesnych i wszelkich dóbr ziemskich. Wyrzekacie się wszelkich tytułów poza zakonnymi. Wyrzekacie się pychy, zepsucia, dążenia do własnej potęgi i folgowania swym zachciankom. Stajecie się sługami Świętego Światła, wyrzekając się strachu przed bitwą, okaleczeniem i śmiercią.

Wy, którzy wstępujecie do Zakonu, wiedzcie, iż Ex Tenebris Lux znaczy Światłość z Ciemności.
Wierzymy, że pogrążając się w domenie Cienia, zasiejemy tam ziarna Światła. Wierzymy, że jesteśmy sztyletem, który ramię Światła wbija w serce Cienia, tak jak wcześniej słudzy Cienia wbili się sztyletem w domenę Światłości, pogrążając ją w mroku. Odrzucamy potępienie zgłębiania nauk Arcanum oraz nauk Cienia i wyznaczamy do tego naszych braci i nasze siostry, aby zgłębiali w spokoju ducha i sumienia owe nauki dla pożytku spraw, którym służymy.
Wierzymy, iż:
1. Nie wygra wojny ten, kto nie rozumie swego wroga i kto zamyka oczy na jego widok, albowiem uderzać będzie na oślep, samemu się odsłaniając, miast w słabe punkty, powalając wroga na kolana
2. Wrogiem naszym jest Cień i jego słudzy, jawni i ukryci, w każdej formie i przebraniu, w każdym wymiarze, miejscu i czasie
3. Wróg nasz i jego słudzy nie uznają cnót, honoru, godności, zasad, praw wojny ani żadnych innych reguł szlachetnego postępowania
4. Przeto uznajemy, iż ci, którzy głoszą swoją służbę Świętemu Światłu, a zarazem uchylają się od konieczności i obowiązku przedostania się do domeny wroga, od zgłębienia jego narzędzi wojennych, od zrozumienia sposobu jego rozumowania i walki, nie służą w istocie Światłu, lecz składają daninę Cieniowi
-
Nauczeni upadkiem Lordaeronu i ogromem okrucieństw, których świadkami byliśmy, ogłaszamy także, iż ten, kto wstępuje do Zakonu, gotów być musi na wcielenie w pełni zasady nieustępliwości. Powiadamy ci:
1. Zwalczaj ogień ogniem, kieruj się koniecznościami wojny oraz najskuteczniejszą sposobnością
2. Gdy chcą uderzyć w tych, których bronić przysięgałeś, uderz pierwszy, a z większą mocą
3. Gdy uchylając cię od koniecznego okrucieństwa mniejszego, przyczynisz się do nieuniknionego w ten sposób okrucieństwa większego, bądź przeklęty i potępiony
4. Współczucie wobec ofiar ma zawsze pierwszeństwo przed współczuciem wobec katów – nie trać nigdy z oczu tej prawdy i nie odczytuj niewłaściwie zasady ni lekcji współczucia
5. Szacunek wobec ofiar ma zawsze pierwszeństwo przed szacunkiem wobec katów – nie trać nigdy z oczu tej prawdy i nie odczytuj niewłaściwie zasady ni lekcji szacunku
6. Nigdy nie mnóż cierpienia ponad konieczną miarę i nie czerp z tego przyjemności, ani nie chełp się tym – pamiętaj, że sługa Światła cierpi razem z cierpiącymi
7. Nigdy nie zadawaj śmierci ponad konieczną miarę i nie czerp z jej zadawania przyjemności, ani nie chełp się tym – pamiętaj, że zadając śmierć, zabijasz część świata, podobnie jak ocalając, ocalasz część świata.

Nauczeni zdradą księcia Arthasa, niech przeklęte będzie jego imię, któremu przysięgliśmy lojalność i przy boku którego stanęliśmy przeciwko szlachetnemu Utherowi Lightbringerowi, ogłaszamy także, iż świadomi jesteśmy groźby, jaką stwarza nasze dzieło i ceny, jaką możemy za nie zapłacić. Powiadamy ci:

1. Jedynie najszlachetniejsi i najcnotliwsi z nas mogą zgłębiać tajniki Cienia – zawsze mając na uwadze cel, jaki przed nimi stoi
2. Nim zaczniesz zgłębiać nauki wroga, poznaj i zrozum nauki Światła, poznaj i zrozum siebie
3. Gdy zgłębisz nauki Światła i tajemnice swej jaźni, będziesz potrafił odnaleźć chwilę, gdy Cień przełamał mury twej duszy
4. Wiemy, że niewielu jest takich, którzy zagłębiając się w mrok, potrafią się uchronić przed jego wpływem na swe dusze – w każdej minucie swego życia wypatruj chwili, gdy miast używać Cienia jako narzędzia, stałeś się narzędziem Cienia
5. Cień uderza niepostrzeżenie – o ile dostrzeżesz pierwszą oznakę zepsucia, a nie powiadomisz swych towarzyszy, by pomogli ci spotkać swe przeznaczeniu, bądź przeklęty i potępiony
6. Litość okazana tym z braci i sióstr, których dosięgło zepsucie, nie jest w istocie litością, lecz słabością i zdradą, jeśli nie znajdziesz w sobie dość siły, by skrócić ich męki, bądź przeklęty i potępiony

Pamiętaj ponadto o poniższych zasadach, których przestrzegania winien jesteś wstępując do Zakonu:

1. Nie będziesz kłamał, kradł, zabijał ni prześladował niewinnych, upajał się alkoholem, dawał upustu swej chuci cielesnej, ani dawał jakiegokolwiek złego przykładu innym
2. Całym swym życiem, każdym czynem i słowem zaświadczał będziesz słuszność i wagę spraw, w które wierzymy. Pamiętaj także, że sprawiedliwy czyn wart jest więcej niż tysiąc sprawiedliwych słów.
3. Nie będziesz uciekał z pola walki, jeśli twoi towarzysze wciąż walczą, a dowódca twój nie rozkazał odwrotu, nawet gdy oznacza to pewną śmierć
4. Nie będziesz zaniedbywał modlitw i medytacji, nawet w podróży lub podczas wojny, o ile okoliczności nie uzasadnią podobnych zaniedbań
5. Nigdy nie będziesz zaniedbywał ćwiczeń fizycznych i ćwiczeń z bronią, pamiętaj, że jesteś Wojownikiem Światła powołanym do tego, by zwyciężać
6. Ceń życie tych, których przysięgałeś bronić oraz tych, u których boku przysięgałeś walczyć bardziej niż własne życie, nigdy nie splam się tchórzostwem
7. Nigdy nie wahaj się w obliczu zła, uderzaj bez strachu i litości
8. Nie będziesz zachłanny i chciwy, lecz hojny i wspaniałomyślny, pamiętaj, że wszystkie twe dobra należą do Zakonu, a Zakon służy Świętemu Światłu, rodzajowi ludzkiemu i Przymierzu
9. Nie będziesz szydził ze słabości, choroby, ran, szaleństwa, cierpienia, śmierci, czy to przyjaciela, czy wroga, nie będziesz okazywał nikomu pogardy
10. Nie będziesz niósł wojny, tam gdzie panuje pokój, ani odwracał się od wojny tam, gdzie jedynie przez nią pokój może zapanować
11. Nie będziesz kwestionował umiejętności i odwagi swych towarzyszy
12. Nie będziesz pozwalał, by opanował cię gniew, zapalczywość, czy żądza krwi, ćwicz cię codziennie w panowaniu nad swymi emocjami
13. Nie będziesz wypowiadał posłuszeństwa swym dowódcom i Wielkiemu Mistrzowi
14. Będziesz żył godnie i umrzesz odważnie


Sposób, w jaki Bracia i siostry powinni zostać przyjmowani

Jeśli jakikolwiek świecki rycerz, lub jakiś inny człowiek pragnąłby przyłączyć się do Zakonu, nie zgadzaj się dopuszczać go natychmiast, lecz jak powiedział szlachetny Uther Lightbringer: Wypróbuj duszę, aby zobaczyć, czy wypełnia ją Światło. Gdy kompania braci zostanie mu przyznana, niech zostanie mu odczytana Reguła. Jeśli on chce pilnie być posłusznym nakazom Reguły i jeśli podoba się to Mistrzowi i braciom przyjąć go, pozwólcie mu objawić swoją wolę i życzenie przed wszystkimi braćmi zebranymi w kapitule i pozwólcie mu złożyć swoją prośbę z czystym sercem. Następnie zdecydujcie o tym, czy przyjąć go na próbę do Zakonu, aby mógł czynem zaświadczyć, że godny jest walczyć i umrzeć w świętej sprawie Światłości.


O ubiorze Braci i sióstr

Wszystkim braciom i siostrom nakazujemy noszenie tabardów. Nakazujemy także, aby wszystkie tabardy braci były zawsze w jednym kolorze, to jest czarne. Na owym czarnym tle znajdować się ma znak Zakonu, to jest dwie złote błyskawice. Czerń oznacza Cień, który zapadł nad umiłowanym Lordaeronem i całym Azeroth, ocean ciemności i zepsucia, po którym przyszło nam żeglować w śmiertelnym życiu. My jednak jesteśmy Światłością przybywająca z Ciemności - uderzamy dotkliwie, gorejącą pożogą Świętego Światła, niczym błyskawice i wierzymy, że jak błyskawica wywołuje pożar i zadaje śmierć, tak my wywołamy pożar w sercu Cienia i zadamy śmierć jego sługom.
I zezwalamy wszystkim braciom i siostrom, o każdej porze dnia i roku owe czarne tabardy i nikomu kto nie należy do wcześniej wymienionych Wojowników Światła nie jest pozwolone, aby mieć taki sam tabard, tak, że ci, którzy wstąpili na ścieżkę Ex Tenebris Lux rozpoznają się nawzajem jako będący pogodzeni ze Świętym Światłem. Tabard symbolizuje cnoty zakonne, w tym dążenie do nieskazitelności, która jest pewnością serca i dobrym zdrowiem ciała.
Nakazujemy, by szaty były bez ozdób bez oznak okazywania dumy, albowiem chełpliwość jest pułapką Cienia. A więc nakazujemy, że żaden brat ni siostra nie będą mieli kawałka futra na swoich rzeczach, ani niczego innego, co jest na użytek ciała, nawet koca o ile nie jest to z lnu lub jagnięcej lub owczej wełny. Nakazujemy wszystkim nie gromadzić bogactw i dzielić się własnością z towarzyszami
I jeśli jakiś brat lub siostra poza łaską Światła pragnie mieć jako zapłatę lepszy lub nowszy tabard, broń, czy inną własność, niech mu zostaną dane najgorsze. A ci, którzy otrzymali nowe szaty, muszą natychmiast oddać stare aby były dane giermkom i sierżantom a często i biednym.

O błędach
Jeśli jakiś brat w mowie lub służbie lub w jakikolwiek inny sposób popełni drobne przewinienie, on sam powinien ochoczo powiadomić o swej winie Mistrza aby uczynić poprawę swego postępowania z czystym sercem. I jeśli on zwykle nie zawodzi, w ten sposób niech mu zostanie zadana lekka pokuta, ale jeśli wina jest bardzo poważna, niech zostanie oddalony od kompanii braci i sióstr, tak żeby nie jadł lub pił przy żadnym stole z nimi ale całkiem sam, i on powinien poddać się litości i wyrokowi Mistrza i braci oraz sióstr, że może on być ocalony przez łaskę Światła.

O poważnych winach
Nade wszystkimi rzeczami chcielibyśmy zapewnić, że żaden brat, potężny czy nie potężny, silny czy słaby, który życzy podnieść siebie stopniowo i stać się dumnym, i bronić swego przestępstwa, nie pozostanie bezkarny. Jeśli nie życzy sobie odpokutować za to, niech mu będzie dana surowsza kara. I jeśli mimo cnotliwych i szlachetnych rad nie pragnie uczynić poprawy, ale pragnie być dumnym bardziej i bardziej z tego, niech będzie przeklęty i potępiony oraz wydalony z Zakonu. To jest ważne dla was usunąć niegodziwą owcę z kompanii wiernych braci i sióstr. Ponadto Mistrz, który powinien trzymać w swojej ręce laskę i miecz - laskę, która podtrzymuje w słabości innych; miecz, który bije występki tych, którzy grzeszą - powinien to czynić z umiłowania sprawiedliwości. Ale także, jak rzekł szlachetny Uther Lightbringer: „Niech wyrozumiałość nie będzie większa niż wina, ani nadmierne karanie nie spowoduje powrotu człeka występnego do złych czynów.”

O pogłoskach

Nakazujemy wam unikać plagi zawiści, pogłosek, złośliwości, oszczerstwa. Więc każdy z osobna powinien żarliwie pilnować przestrzegania maksymy: Nie oskarżaj i nie oczerniaj ludzi Świętego Światła. Ale gdy brat lub siostra wie na pewno, że jego towarzysz zgrzeszył, cicho i z braterskim miłosierdziem niech zostanie ukarany prywatnie pomiędzy dwoma z nich, i jeśli on nie chce słuchać, inny brat powinien zostać wezwany, i jeśli on zlekceważy (wyszydzi) ich obu, powinien zostać ukarany przez Mistrza i Ojców Założycieli.. Ci, którzy ubliżają innym cierpią bowiem w istocie od okropnej ślepoty i wielu jest pełnych później wielkiego żalu, że nie postawili straży przeciwko siedliskom zawiści ku innym; przez co wpadli w pułapkę Cienia.


Spisał: Antoninus, skryba z opactwa w Northsire

Podpisano:
Wielki Mistrz Ex Tenebris Lux, paladyn Świętego Światla,
Gottfried Gautenbach

Historia Zakonu

„Zwątpienie, lęk i podatność na zepsucie są udziałem wszystkich ludzi. Nie wszyscy jednak czynią z nimi to samo, tak jak nie wszyscy żyją i umierają tak samo. Gdy rozpacz zdaje się władać waszymi duszami, moi umiłowani bracia i siostry, poszukajcie zwierciadła. Może to być wypolerowany kawałek brązu, szerokie ostrze miecza, albo lustro wody. Najlepszym jednak zwierciadłem są oczy drugiego człowieka. Spójrzcie w oczy słabych i chorych, w oczy sierot i wdów, w oczy umierających i martwych, w oczy tych, którzy błagają słowami i bezgłośnie. Patrzcie uważnie, aż wypali się lęk i oczyści się umysł. Tam znajdziecie wasze Światło. Ono oświetli wam drogę. Ono będzie z wami”.

Arcybiskup Alonsus Faol.

„Szlachetni rycerze o złotych źrenicach

Nie śnią o chwale ni o dziewicach

Nie uginają się pod brzemieniem

Naszą są tarczą, pancerzem, ramieniem

Rycerze o złotych źrenicach

Szlachetni rycerze o złotych źrenicach

Ich dłonie w stalowych tkwią rękawicach

Ich dusze spowija blask niegasnący

Ich gniew uderza jak miecz gorejący

Rycerze o złotych źrenicach

Szlachetni rycerze o złotych źrenicach

W ich oczach łagodność jest i błyskawica

Wypijmy ich zdrowie lordowie i damy

Pewniejsi niż mury, mocniejsi niż bramy

Rycerze o złotych źrenicach”

„Rycerze o złotych źrenicach”

Bard Kleon Czarny z Brill

„Powiadacie, iż powinnością naszą jest tępić herezję, jako jadowitego węża gnieżdżącego się w sercach wiernych. Prawda to, lecz czy nie powinniśmy pierwej szukać owego węża we własnym domu, nim spustoszymy domy bliźnich? Przychodzicie tu do mnie z żądaniem wniesienia oskarżenia, lecz zważcie me słowa, szlachetni. Jakiż uzdrowiciel waha się przed poznaniem natury choroby? Jakiż wojownik waha się przed poznaniem sztuki wojennej swych wrogów? Jakiż wędrowiec nie pozna języków obcych krain, które przemierzać zamierza? Czyż nie są nam potrzebni ci, którzy stoją po naszej stronie, znając naturę choroby, jaką leczymy, władając bronią naszych wrogów i mówiąc językami tych, których zwalczamy? Czyż nie powinniśmy ich sądzić po czynach, miast po zawiłościach ich doktryny? Czyż ktokolwiek z nas zawiódł się choć raz na ich mocarnych ramionach, czystości ich magii, wierności Kodeksowi i Światłu? Powiadam wam, nie doszukujmy się obecności cienia w głębinach ich dusz. Powiadam wam, iż nie zgodzę się na poparcie oskarżenia o herezję. Nie macie dość dowodów.”

Arcybiskup Benedictus do paladynów Srebrnej Ręki, przybyłych, by wnieść oskarżenie o herezję względem Zakonu Ex Tenebris Lux.

EX TENEBRIS LUX

Królestwo upadło. Pozostał popiół i zgliszcza.

Tam jednak, gdzie pożar wydaje się dogasać, wciąż tlą się iskry. Głęboko, pod warstwą szarego pyłu, warstwą bólu zrodzonego z ran i wspomnień, niewidoczne dla oczu większości, płoną węgielki.

Węgielki wiary. Nadziei. Pragnienia zemsty. Szlachetności. Poświęcenia. Miłości.

Życia.

Królestwo upadło. Niezliczone hufce Plagi rozpostarły nad nim swe czarne sztandary. Żywe trupy krążą po mrocznych ulicach tętniących dawniej życiem miast. Upiory szepczą na rozległych placach Lordaeronu. W jego podziemiach znaleźli schronienie nieumarli, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo królowi Liszowi.

W Stratholmie płoną wieczne płomienie, a potępieni krążą po ulicach, które niegdyś przemierzali jako żywi.

W Darrowshire cienie toczą dawną bitwę wciąż na nowo, nieświadome swego przekleństwa.

Na splugawionej ziemi Caer Darrow duchy pomordowanych bezskutecznie szukają swej drogi ku Światłości.

Lisz i jego nieumarła armia sprawują rządy nad Andorhalem, dawnym spichlerzem królestwa.

Żar jednak nie wygasł. Wśród najgłębszej nocy tli się zapowiedź poranka. Ze Szkarłatnego Klasztoru, Heartglen i Tyr’s Hand odziani w szkarłatne barwy rycerze zakonni nie ustają w swej okrutnej krucjacie. W Chillwind Point i Kaplicy Nadziei Światła stacjonują inni, nie mniej zdeterminowani wojownicy, powstrzymujący napór Plagi i oczekujący na swój Srebrzysty Świt.

Pamięć nie wygasła również w tych, którzy opuścili swą ojczyznę, by na dalekim południu odbudować to, co zostało zburzone i powrócić w chwale Światła.

Garstka ludzi wyrwała się z Lordaeronu, gdy ten dostał się w szpony Arthasa Zdrajcy. Wielkimi ofiarami okupiono tę ucieczkę, a jedną z nich była śmierć paladyna Świętego Światła Valeriusa Malleusa, który poświęcił swe życie dla dobra towarzyszy. Wśród tych, którzy zdołali się uratować, było jego pięciu synów: Celeres, Delenitor, Gravis, Inquisitio i Nicolaus. Byli wśród nich także inni paladyni z Lordaeronu: Gottfried Gautenbach, Enneal Thornblade, Glaucus Stormbearer i Beors Błękitny, a ponadto zastępca dowódcy gwardii królewskiej sir Haagen z Tirisfal oraz asystent ambasadora Dalaranu, sir Polac zwany Bezimiennym.

Pośród chaosu upadającego pod ciosami Plagi królestwa, ruszyli oni na południe, gdzie przeznaczenie doprowadziło ich ku heroicznej bitwie w płonących ruinach miasta Pyrewood, w której w ostatniej chwili z pomocą uciekinierom przyszła ciężka konnica Szkarłatnego Zakonu. Tam dołączyli do nich nieliczni ocaleni z rzezi oraz kapłanka Świętego Światła, Ghaan Quiliris, pochodząca z królestwa Alterac.

Dotarli do bram Dalaranu, lecz te były przed nimi zamknięte, albowiem rządzący miastem Arcykapłani Kirin Tor obawiali się podstępów Plagi. Ruszyli więc dalej na wschód, a potem południe, ku ziemiom krasnoludów i królestwu Khaz Modan. Stamtąd dotarli po wielu miesiącach do królestwa Stormwind. Za wyjątkiem wsparcia ze strony Katedry Światła nie uzyskali tam jednak zrozumienia, ni wiele współczucia. Po kilku miesiącach Gottfried Gautenbach, który zamierzał wstąpić do zakonu Srebrnej Ręki w Stormwind otrzymał wiadomość od przyjaciela, który zaginął jeszcze w Lordaeronie – Glaucusa Stormbearera. „Powstaje zakon, który służy Światłu na swój własny sposób” – pisał były paladyn. – „Zakon, który nie popełni błędów tych, którzy wydali sprawiedliwych i niewinnych na mękę Pladze. Potrzebuję Cię, bracie. Przyłącz się do nas, a zmienimy losy tej wojny”.

Glaucus porzucił służbę Światłu, choć zarazem tego nie uczynił. Wstąpił na wąską i zdradliwą scieżkę w przekonaniu, iż jedynie ona doprowadzić może tych, którzy służą Kodeksowi ku zwycięstwu. W półmroku oświetlanych pochodniami podziemi dzielnicy magicznej Stormwindu spisano doktrynę, poprzez tajemne targi w dzielnicy handlowej zdobyto środki. Wreszcie nadszedł czas rekrutacji.

Gottfried przybył na spotkanie i zrozumiał, że droga Glaucusa jest także jego drogą. A potem przyprowadził przyjaciół z Lordaeronu. Najwierniejszych z wiernych. Najpewniejszych z pewnych. Nieugiętych ludzi stali i magii, lecz przede wszystkim ludzi Światła. Tak oto w Stormwind narodził się nowy zakon wojenny. Przybrał on nazwę Ex Tenebris Lux, co w starej mowie Arathoru, będącej liturgicznym językiem Kościoła Światła oznacza „Światło z Ciemności.”

Jego waleczne i szlachetne sługi przemierzają Azeroth wzdłuż i wszerz. Są wszędzie, od mrocznych Krain Plagi, do których przysięgali zanieść pewnego dnia Pożogę Światła, aż po palące pustynie Kalimdoru. Wyprawili się oni także poza Mroczny Portal, by zgodnie ze swą doktryną poprowadzić krucjatę przeciwko Płonącej Krucjacie…

Dewiza zakonu

„My nie wybieramy. My służymy”

Symbol zakonu: dwie złote błyskawice na czarnym polu (albowiem uderzają one z ciemności i pośród ciemności)

Fragmenty Karty Zakonu

EX TENEBRIS LUX

MAGNA CARTA

Preambuła

W imię Świętego Światła Stworzenia, nosiciela prawdy i prawości, niszczyciela kłamstwa i Cienia:

1. Najsampierw chcemy przemówić do wszystkich, którzy rozpoznali w swojej duszy objawienie do szlachetnej służby. Ludzie o czystych sercach, którzy wzgardzili swymi niskimi pożądaniami i popędami, ludzie gotowi przywdziać zbroję posłuszeństwa, by nosić ją do chwili swej ostatecznej śmierci. Napominamy was, którzy do tej pory służyliście jedynie sobie i swym upodobaniom, abyście podążyli za tymi, którzy doznali łaski Świętego Światła i zostali powołani do obrony ludzkiej rasy i Przymierza na tej ziemi. Przyłączcie się do nich na zawsze, o ile jesteście tego warci.

2. My, w całej radości i całym braterstwie, na prośbę Mistrza Glaucusa Stormbearera, przez którego Zakon rycerski został ufundowany w łasce Świętego Światła, ze szlachty rozmaitych prowincji królestwa Lordaeron i spoza niego w roku 39 od otwarcia Mrocznego Portalu przez Medivha, przeklętego sługę Płonącego Legionu, dokument ten poleciliśmy spisać, albowiem stosownie do ograniczeń naszego rozumienia, co wydawało nam się dobre i korzystne, pochwaliliśmy, co wydawało się złe, uniknęliśmy.