poniedziałek, 22 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział piąty: Haagen

Wojownik dyszał ciężko, ściskając miecz. Zbyt późno zrozumiał, że popełnił błąd. Z drugiej jednak strony, cóż mógł zrobić? Uciekać? Schronić się gdzieś, niczym szczur? Jego ramionami wstrząsnął wzgardliwy gest. W przestronnej komnacie straży zamkowej było wielu ludzi… i jeszcze ci, którzy kryli się w ciemnościach. A teraz jego przyjaciele leżeli martwi, ci, których uważał za przyjaciół byli zdrajcami, a jego własny dowódca pluł mu w twarz swymi słowami.

- To nie musi się tak kończyć, uwierz mi. Książę… król… bardzo cię ceni, polecił zachować cię przy życiu, wystarczy jedynie szczera przysięga. On przecież także będzie potrzebował straży. Bardzo sobie ceni twą lojalność, waleczność i zasługi. Musisz jednak zrozumieć, iż przestąpiłeś linię, która dzieli lojalność od zdrady. Niepotrzebnie przelaliśmy tu krew. Wzywam cię do rozsądku. Twoja śmierć niczemu nie posłuży, nikt się o niej nie dowie. Zawsze byłeś zbyt zapalczywy, przyjacielu…

Wojownik strzyknął mu pod nogi krwawą śliną.

- Nie nazywaj mnie przyjacielem, glisto!

Pierścień zaciskał się nieubłaganie. Haagen cofnął się, opierając o ścianę. Dowódca podszedł blisko, bardzo blisko, patrzył mu w oczy. Pochylił się, składając niemal głowę na jego ramieniu.

- To nie będzie przyjemne, Haagen - wyszeptał bardzo cicho prosto do jego ucha - Wiesz kto tu jest… oni znają się na rzeczy, bo powrócili… śmierć jest tylko początkiem… pożrą najpierw twoje wnętrzności, a potem twoją duszę… kto wie, może nekromanci Plagi uznają, że będziesz użyteczny jako ich sługa, pies podwórzowy… byłeś i zostaniesz psem, Haagen, jedynie twoi panowie się zmienią…

Odpowiedział mu inny szept. To zaszeptało wąskie ostrze sztyletu, Krew trysnęła z rany w gardle, ochlapując wojownika, który odwrócił głowę, nie chcąc, by go oślepiła w ostatnich chwilach jego życia.

Ciało dowódcy gwardii królewskiej osunęło się na ziemię. W sali zakotłowało się, a jednak w oczach wojownika czas raptownie zwolnił swój bieg – widomy znak krwawej łaźni, która właśnie eksplodowała. Emocje przemykały mu przez głowę, niczym w szalonym kalejdoskopie. Gniew, żal, strach płynęły wzbierającą strugą, a jednak czuł się tak, jakby był gościem we własnym umyśle. Obojętny, obcy, beznamiętny obserwator, choć powinien wyć z wściekłości, wrzeszczeć z przerażenia. “Pierwszy atak, nieprzemyślany, głupcy, przecież mnie znają… za drugim razem już nie popełnią błędu… czas na ciebie, Haagen, czas na ciebie… nadchodzą tamci… byle tylko zabrać kilku ze sobą, byle nie załkać na widok bram Czeluści…”

Dwuręczny miecz nie szeptał, lecz krzyczał krwią, wypluwał z siebie przekleństwa śmierci, ciskał dusze w Otchłań, ciała zdrajców padały bezwładnie niczym kukły, krew tryskała strugami, wojownik zaczął ślizgać się na posadzce… jakże łatwo było zmylić krok w tym tańcu… balecie zatracenia tańczonym do subtelnej, niemal bezgłośnej muzyki ciemności.

Nadchodzili inni, tak liczni, jakoś teraz dziwnie spokojni, przerażająco odważni i obojętni. Znał imiona ich wszystkich, znał ich twarze, jednak teraz nie rozpoznawał żadnego. Bezduszni oprawcy, mordercy, którym wydarto dusze. Kiedy to się stało? Jak to się stało? Kiedy zdrada uderzyła zatrutym ostrzem w samo serce? Jak mógł tego nie dojrzeć? Głupiec! Po trzykroć głupiec!

Haagen czuł, że zbliżają się także ci, którzy dodają im odwagi. Stąpali ostrożnie, pozornie niezdarnie, przygarbieni, oczekując cierpliwie, ściskając swe czarne ostrza. Czuł już zaciskający się we wnętrznościach lodowy dotyk… i ten smród… nie unosił się w powietrzu, lecz wdzierał się do umysłu… śmierć, zepsucie, zagłada…

Ręce omdlewały, lecz wciąż jeszcze nie opadły. Serce trzepotało, lecz wciąż jeszcze nie zamarło. Wydrzeć jeszcze kilka sekund z gardła ciemności. Jeszcze kilka śmierci, przed własną śmiercią. Jeszcze oddzielała go od nich ta błogosławiona stal. Krew pulsowała w żyłach, krew znaczyła kamienne ściany komnaty freskami udręki, bólu i strachu. Już nie było gdzie się cofać. Broniono ostatniego bastionu.

“Złapać się tej sekundy niczym kochanki i nie dać jej umknąć…nie dam ci umknąć…zostań ze mną…zostań ze mną Cathryn…kochana….sekundo…zostań ze mną… matko…”

Aż wreszcie, błysk złotego światła rozświetlił jego jestestwo. Wojownik przekroczył ostatnią linię, przekroczył strach, otworzył oczy po raz pierwszy w życiu i ujrzał glorię, która go oślepiła, jak czyniła to z każdym, lecz która każdemu dawała nowy wzrok. Chwała potęgi, która nawet tutaj, w sercu rosnącej niczym złowroga narośl ciemności, przenikała wszystko i niczego nie mogła przeoczyć, uderzyła go z mocą, której istnienia nigdy nie doświadczył i nigdy nie podejrzewał.

Mieczem nie kierowały już jego dłonie i choć, jak się zdawało, nic nie mogło odwrócić losu wojownika, nawet ci, którzy czaili się w mroku, poczuli strach w swych martwych sercach, gdyż zrozumieli, co wkracza między nich a gwardzistę króla Terenasa. Czas zwolnił niezauważalnie.

W ostatniej sekundzie swego życia, która właśnie zaczęła go nieubłaganie opuszczać, jak wszyscy, którzy opuścili go wcześniej, Haagen wybuchnął śmiechem szaleńca.

A potem poraziła go biel i mróz ściął jego ciało...

Zabójcze zimno sprawiło, iż miecz w jednej chwili przymarzł do jego poranionych dłoni. Fioletowo-białe światło i dźwięk przypominający nieco brzęk setki ścierających się z sobą ostrzy, uderzyło gdzieś z przodu, od wejścia do komnaty. Fala uderzeniowa wyrwanej z serca Otchłani energii Arcanum przetoczyła się po kwaterze gwardii, rozrzucając ludzi i nieumarłych niczym zabawki, łamiąc kości i kręgosłupy. Na końcu gruchnął grzmot, od którego pękły zamontowane w małych oknach sali szklane tafle.

Haagen poczuł jak powietrze w jego płucach zamienia się w lodowatą substancję, po czym gwałtownie ucieka. Wojownik zakrztusił się boleśnie, gdy uderzyło w niego kilka wirujących bezwładnie, niesionych furią magii ciał.

Nie stracił przytomności, mimo potężnego uderzenia o ścianę komnaty i towarzyszącego mu uczucia, jakby połamano mu właśnie wszystkie kości. Niezdarnym, lecz brutalnym ruchem zdołał strząsnąć z siebie pozbawionego wszelkich oznak życia nieumarłego i spojrzał w kierunku wyjścia.

Potrząsał głową i mrużył oczy, lecz wstrząs, lub inne przyczyny sprawiły, iż widział jedynie rozmyty, zamglony obraz. Ktoś się zbliżał. Powoli, z wielką ostrożnością, rozglądając się uważnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz