środa, 17 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział drugi: Gottfried

Nim jeszcze rozległo się walenie w drzwi, paladyn w pełnej zbroi stał przed nimi, z młotem gotowym do ciosu.

- Ktoś ty!?

- Od lorda Stormbearera, panie! Otwórzcie, panie!

Głos był ochrypły, pełen desperacji i przerażenia. Niemal natychmiast łomot w ciężkie, okute stalą drzwi do komnaty się powtórzył.

- Otwórzcie, Panie! Mogą być tuż za mną!

Gottfried odsunął zasuwę.

- Wejdź!

Drzwi odskoczyły w jednej chwili. Do komnaty wpadł wysoki, uzbrojony po zęby człowiek, przedstawiający sobą mrożący krew w żyłach widok. Kolczuga wisiała na nim w strzępach, połowa twarzy była zakrwawioną maską. W miejscu lewego ucha ział straszny, czarny otwór. Krew sączyła się także z licznych innych ran, a rękojeść miecza zdawała się przyklejona zaskorupiałą mazią do jego dłoni. Mężczyzna natychmiast zatrzasnął za sobą drzwi i, dysząc ciężko, oparł się o ścianę. Po chwili osunął się na posadzkę, łapiąc powietrze otwartymi ustami.

- Co się dzieje!? Mów! - paladyn przykucnął przy nim niecierpliwie. Nagle potrząsnął głową, jakby zadziwiony tym, co robi - Nie, zaczekaj!

Zdjął szybko rękawice i położył je obok siebie. Potem przymknął oczy i wyszeptał kilka słów. Złapał siedzącego przed nim mężczyznę za zakrwawioną głowę i jego dłonie rozjarzyło złote światło, początkowo delikatne, lecz po chwili pulsujące już oślepiającym blaskiem. Mężczyzna szarpnął się gwałtownie, jęcząc z bólu, lecz paladyn nie pozwolił mu się wyrwać.

- Spokojnie, przyjacielu - powiedział łagodnie - spokojnie, wytrzymaj.

Blask zaczął wreszcie przygasać, aż zanikł zupełnie. Gottfried ostrożnie, niemal z czułością oderwał pokryte krwią dłonie od twarzy żołnierza. Tamten wpatrywał się w niego bez słowa, w jego oczach dostrzec można było wspomnienie bólu, strach, ale i ulgę. Jakby zrozumiał, że jego los znalazł się w rękach kogoś potężniejszego, jakby wiedział, że nie w jego mocy leży decydowanie o swym przeznaczeniu.

- Teraz mów - powiedział łagodnie paladyn.

- Panie, w zamku chaos! Krwawy chaos! Gwardziści skoczyli sobie nawzajem do gardeł! Poszły słuchy, że książę zabił króla i rozkazał wymordować całą Radę i większość Wysokiego Dworu. Na korytarzach zachodniego skrzydła leżą ciała…stosy ciał…

- Mów co z Glaucusem!

Mężczyzna pokręcił głową.

- Zniknął mi z oczu, gdy zaatakowali nas w Wielkim Korytarzu. Wysypali się z bocznych naw, jak szarańcza. Panie, po ich stronie walczą powstali z grobów! Żywe trupy są w mieście! Poszlibyśmy od razu w rozsypkę, gdyby nie paladyni.

Gottfried niecierpliwie machnął ręką.

- Kto był z wami?! Kto z Zakonu?!

- Lord Stormbearer, panie, lord Malleus, jego pięciu synów, sir Enneal…wojsko zakonne… niewielu… nie było czasu… myśleliśmy, że wszystko stracone… nieumarli natarli w wielkiej liczbie, jak wściekłe psy, osaczyli nas z obu stron korytarza… ostrza się ich prawie nie imają… paladyni jednak nie dali się rozbić… cały czas słyszę te grzmoty… magia wojenna… blask wypalał oczy… czarna krew wrząca jak woda…lord Valerius…on…

Nagle z korytarza dobiegł ich przeciągły krzyk i coś huknęło przeraźliwie.

Mężczyzna umilkł, po czym zerwał się na nogi, dobywając miecza. Gottfried wyprostował się i uniósł dłoń, jakby chcąc kogoś powitać. Stali tak przez chwilę, jednak hałas nie powtórzył się.

- Gdzie oni są, człowieku? - paladyn położył rękę na ramieniu żołnierza. - Musimy ich odnaleźć…teraz…

Tamten pokiwał głową. Kiedy spojrzał w oczy paladyna, strach zdawał się topnieć w nim jak wosk płonącej świecy.

- Ostatni raz widziałem ich w sali jadalnej, panie, tam się przebiliśmy. Lord Stormbearer wysłał mnie do ciebie tylnym wyjściem, lecz nikt poza mną nie zdążył się już przemknąć. Są… byli otoczeni przez gwardię i bestie Plagi.

Gottfried patrzył na niego przez chwilę bez słów. Skinął głową. Potem trzy razy odetchnął głęboko, za każdym razem wolniej. Oparł młot bijakiem o podłogę i ukląkł przed nim, schylając głowę. Z jego ust popłynęły słowa Litanii Światła.

- Świt, byśmy pojęli twą chwałę. Dzień, byśmy wznieśli szańce. Zmierzch, byśmy zwarli się z losem. Noc, byśmy przynieśli nowy świt.

Przerwa i kolejne trzy głębokie oddechy.

- Jeśli to moja noc, niech zapadnie szybko, niech niesie innym pochodnię. Napełnij mnie siłą i odwagą. Nakarm mnie ogniem uśpionym w oczach dziecka, iskrą w sercach sprawiedliwych, płomieniem prawości.

Żołnierz patrzył w milczeniu na rytuał. Gottfried powoli, w jakimś niesłychanym skupieniu, wyraźnie na coś oczekując, uniósł twarz ku niskiemu sklepieniu. Nagle jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz i paladyn przymknął oczy, jakby poraził go niewidoczny blask. Jego głos zmienił się w jednej chwili - teraz zdawał się dochodzić skądinąd i zewsząd zarazem, w istocie nie przypominał już ludzkiego głosu, lecz rytmiczne bicie młotem o kowadło - zabrzmiała w nim stal i bębny wojny, wdzierając się w umysł jak rozpalone ostrze.

- Ulga niewinnym! Chwała Światłu! Pożoga Czeluści!

Zapadła cisza. Gottfried drgnął raz jeszcze. Kiedy wstał, dźwigając swój młot, jego oczy nie były oczami człowieka. Płonął w nich pożar, niczym płynne złoto…

Paladyn uśmiechnął się, widząc niezdecydowanie żołnierza, wpatrującego się w niego z mieszaniną lęku i narastającej gdzieś głębiej determinacji.

- Otwórz drzwi i chodźmy do nich. Przybyłeś jako posłaniec, jako posłańcy wrócimy. Nie lękaj się, przyjacielu. Widzę twą duszę, niczym motyla o świetlistych skrzydłach. Żołnierzu Lordaeronu, jeśli to nasza noc, przyniesiemy innym świt i zaufaj mi, za twym motylem nie zamkną się bramy Czeluści. Będzie z tobą przewodnik.

Ciężka zasuwa zazgrzytała. Dwaj mężczyźni zanurzyli się w półmrok korytarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz