środa, 31 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział dziewiąty: Mrok nad lasem Silverpine.

Szli skrajem lasu, obok gościńca. Na tyle blisko, by być w stanie obserwować drogę, na tyle ostrożnie i daleko, by samemu nie być z niej widocznym. Oczywiście znacznie spowalniało to ich podróż i było niesłychanie męczące, ale zgodnie uznali, że wędrówka jedyną drogą przecinającą z północy na południe las Silverpine, wtłoczony między góry i Wielkie Morze na zachodzie oraz jezioro Lordamere, przechodzące w Góry Alterac na wschodzie, byłaby zbyt niebezpieczna. Droga, zwykle mocno zatłoczona, tym razem była wyjątkowo pusta. Ujrzeli jedynie kilka spalonych wozów kupców i rolników, zmierzających do Lordaeronu. Zwęglone ciała ludzi i koni wykrzywione w pozach potwornego bólu nie dodały im bynajmniej otuchy. Wszyscy zastanawiali się, jak daleko na południe dotarły już szpice nieumarłych i kto zdoła powstrzymać ich marsz w sytuacji, gdy armie królestwa poszły w rozsypkę. Enneal pocieszał ich twierdząc, że Plaga nie będzie rozpraszać sił teraz, gdy po zdobyciu stolicy musi skonsolidować i zabezpieczyć swe władanie na rozległych północnych i wschodnich ziemiach królestwa. Z drugiej jednak strony znali zachłanność Plagi, jej wiecznotrwały głód i jej zwyczaj nieustannego parcia naprzód gdziekolwiek to było możliwe.

Las także wydawał się miejscem niemal zupełnie opuszczonym. Nie było słychać nawet bezustannej zwykle, chaotycznej pieśni insektów, przez co niepokój uciekinierów powiększał się z każdym krokiem. Paladynom przypominało to przegrane batalie toczone we wschodnim i północnym Lordaeronie - gdziekolwiek zjawiała się Plaga, tam zapadała owa niesamowita, dudniąca w uszach cisza. Cisza przed burzą krzyków mordowanych, hukiem walących się w płomieniach domostw i szczękiem oręża.

Raz jedynie przekroczyli gościniec, na wysokości strumienia zwanego Błyszczącym Kosmykiem, by nie musieć tego robić później i skrajem lasu, obok gór, dojść aż do skrzyżowania z drogą wiodącą do Pyrewood na zachodzie i dużo dalej położonego Pogórza Hillsbrad na wschodzie.

Godziny wędrówki dłużyły się niemiłosiernie, wycieńczenie, lęk i niedawno zaleczone rany dawały im się we znaki, jednak utrzymywała ich przy życiu myśl, iż niedługo zostaną nakarmieni. będą mogli odetchnąć i w dalszą drogę ruszą konno.

Nie rozmawiali wiele, gdyż sam marsz był zbyt męczący. Pytania kłębiące się w głowie Haagena okazały się jednak zbyt natarczywe, by mógł z nimi czekać. Opowiedział Gottfriedowi o zdumiewającej chwili, w której doznał Iluminacji. O tym jak czas zdawał sie zwalniać swój bieg, o tym, jak coś kierowało jego mieczem, o rozbłysku niepojętej chwały. O tym, jak go ocalono.

Gottfried milczał bardzo długo. Tak długo, że Haagen zupełnie nie wiedział co o tym myśleć i zaczął sądzić, iż nie doczeka się odpowiedzi. Paladyn patrzył na niego badawczo, aż wreszcie przemówił.

- Posłuchaj mnie uważnie, sir Haagen. Jestem jedynie skromnym sługą, nie mędrcem, ani filozofem Światła. Powinienem ci powiedzieć, abyś zwrócił się o radę do mędrszych ode mnie członków Kościoła. Będę jednak z tobą całkowicie szczery, szczerością człowieka, który niemal całe swe życie poświęcił służbie Światłu i widział niejedno, szczerością, jaka należna jest towarzyszowi broni. Najmędrsi z mędrców powiedzą ci, iż jedynie ty znasz odpowiedź. Musisz znaleźć ją w sobie, gdyż nikt inny ci jej nie udzieli. Albowiem jeśli otrzymałeś znak, był on dany tobie i ty jedynie możesz go rozpoznać. Przyznaję, ze nie jest to rzeczą łatwą. Gorączka bitewna i bliskość śmierci wyzwalać mogą w nas siły, o których obecności nigdy wcześniej nie wiedzieliśmy. Objawy mogą być podobne do opisywanych przez ciebie.

Haagen pokręcił niecierpliwie głową.

- Wiem o czym mówisz, lordzie Gautenbach. Wiele razy czułem na karku oddech Mrocznej Pani. Widziałem tez zdumiewające czyny dokonane pod wpływem szału lub przerażenia. Jednak to było coś innego, coś wyrywającego serce z piersi.

Gottfried odpowiedział natychmiast.

- A zatem jesteś gotowy, by udzielić sobie odpowiedzi. Znasz ją, prawda?

Haagen bardzo powoli skinął głową.

Paladyn odpowiedział podobnym skinieniem.

- Tak, ja również sądzę, ze była to epifania. Że otrzymałeś wezwanie.

- Wezwanie do czego?

- Do służby, jak sądzę.

- Czego jednak Święte Światło mogłoby ode mnie oczekiwać?

- Myślę, ze wkrótce się o tym przekonamy. Nadchodzi mroczny czas. Cień rośnie w siły, z każdym dniem pęcznieją jego szeregi. Światło również zbiera swoje hufce. W czasie pokoju przemawia do kapłanów, skrybów i uczonych, artystów i rzemieślników. W czas Plagi i Płonącego Legionu, jego blask dosięga ludzi oręża.

- Chcesz powiedzieć, ze Światło werbuje własne armie?

- Nie inaczej.

- Lecz czy ocalenie sir Haagena nie mogłoby być zwykłym przypadkiem? Igraszką losu, jak wiele innych, znaczących ścieżki życia? – rzekł nagle przysłuchujący się dotąd rozmowie w ciszy Polac.

- To możliwe - zgodził sie Gottried. - Chociaż opis jego doznań pozwala mi w to wątpić, mogę się przecież mylić. Człowiek jest istotą słabą, a jego zmysły łatwo omamić. Często wierzymy również w to jedynie, w co pragniemy wierzyć, szukając pociechy w tego rodzaju iluzjach

- Czy zatem Światło godząc się na rządy przypadku, nie podważa własnej potęgi? Czy tez może nie ma wyboru? Co, zdaniem Kościoła, rządzi naszym losem? Przypadek, czy przeznaczenie?

- Jedno i drugie - odpowiada bez wahania Gottfried. – Stopione w wolnej woli, jaką nas obdarzono.

- Jak to możliwe? - Haagen sprawia wrażenie zdumionego i skonfundowanego.

- Jakże byłoby możliwe cokolwiek innego? - odpowiada pytaniem Gottfried - Gdyby to przeznaczenie rządziło udzielnie światem, bylibyśmy bezsilni, niczym marionetki w teatrzykach ulicznych kuglarzy. Jeżeli bowiem początek i koniec wszystkiego został ustalony przez siły, na które nie mamy wpływu, interwencja ludzka niczego zmienić nie jest władna. Wszechświat wprawiony w ruch niczym maszyna Pierwszego Poruszyciela to miejsce, w którym nikt nie panuje nad nikim i niczym. Moglibyśmy co najwyżej cieszyć się iluzją władzy. Nasza władza to nasza wola, zależy ona od pęknięć w owym łańcuchu, od przypadku w świecie i ludzkich postępkach. A jednak władza owa nie może działać również w całkowicie przypadkowym świecie. Jeśli wszelkie wydarzenia i czyny naprawdę byłyby jeno igraszką losu bez ładu i znaczenia, bylibyśmy równie beznadziejni w naszych wysiłkach. Bez pewnej dozy ładu, życie składałoby się z niekończącej się serii przypadkowych wyborów, z których każdy wywoływałby przypadkowe skutki, czyniąc nas tym samym bezsilnymi więźniami losu. Idea woli człowieczej wiążę się zatem z wizją świata, który łączy w sobie zarówno przypadek, jak i konieczność, chaos i ład. Przypadek ma władzę potężną, lecz częściowo możemy zabezpieczyć się przed nim roztropnością i planowaniem, naszym rozumem i naszą wolą. Przeznaczenie jest również wielką potęgą, lecz zarówno przypadek, jak i człowiek ze swą wolną wolą może pomieszać mu szyki. Tak oto te trzy siły splatają się w jedynym możliwym świecie, który oferuje nam dar najcenniejszy – wolność dążenia do dobra nie jako marionetka, lub liść bezładnie miotany wichurą, lecz jako człowiek, obdarzony duszą, wolą i rozumem.

Po tej przemowie Gottfried wygłosił dwa ostatnie zdania, po których zamilkł i nie odzywał się więcej:

- Sir Haagen, w palenisku twej duszy błyszczą złote iskry. O tym, czy dmuchniesz w nie i zamienisz je w pożogę jedynie sam możesz zdecydować, gdy nadejdzie ku temu właściwa chwila.

Wielki wojownik również milczał, próbując przetrawić w swym umyśle dziwne słowa, które usłyszał. Polac zapatrzył się w paladyna, zamyślony. Sam bowiem czuł, iż przecinające się ścieżki ich losów są czymś więcej, niż przypadkowym skrzyżowaniem, jakich tysiące każdy człowiek przekracza w swym życiu bez zastanowienia i wahania. Coś podpowiadało mu, iż o ile uda mu się przeżyć najbliższe dni, wstąpi na ścieżkę mroczniejszą, ale i bardziej fascynującą, niż wszystko, co znał do tej pory

Mrok zapadał nad lasem Silverpine, gdy dotarli niemal do miejsca, w którym spodziewali się znaleźć odpoczynek i chwilową ulgę w podróży. Zanim wkroczyli na otwarte wzniesienie, z którego rozciągał się widok na schodzącą w dół drogę wiodącą do Pyrewood, ujrzeli jednak coś, co uświadomiło im wszystkim, iż ciemność nie podąża za nimi, lecz wyprzedza ich nieustannie. Najpierw zauważyli, że niebo na południowym-zachodzie zdaje się jarzyć lekką poświatą, jakby nie noc, lecz świt nadchodził. Nikt nie powiedział o tym ani słowa, lecz przecież wszyscy domyślali się, co to oznacza.

Potem ujrzeli coś jeszcze. Był to martwy koń. Czarny rumak leżał na skraju drogi. Zakrwawione siodło spoczywało obok ciała, gdyż popręg został rozszarpany w kilku miejscach wraz z końskim brzuchem, odsłaniając ostre końcówki złamanych żeber. Śliskie kłęby wnętrzności wylały się na zakurzoną drogę, gdzie ucztowały już kruki, które rozpierzchły się z furkotem, gdy się zbliżyli. Obok konia leżało bezgłowe truchło – wojownik armii Plagi, prawdopodobnie zwiadowca, sądząc po lekkim uzbrojeniu. Nie było niemal krwi, a zwłoki przebite zostały proporcem w błękitnych barwach.

Beors rozpoznał je natychmiast.

- To herb Barona Silverlaine’a. Jego twierdza wznosi się nad Pyrewood. On sam zaś najwyraźniej toczy tu już swą własną wojnę.

Koń zarżał. Właściwie próbował, gdyż z chrap wydarł się tylko przerażający świst uciekającego powietrza. Jego strzaskane żebra poruszyły się i rumak wierzgnął rozpaczliwie.

- To niemożliwe – szeptali ludzie między sobą. – Spójrzcie na te rany…

Haagen podszedł bez słowa i nie wahając się ani chwili uderzył mieczem tak, by skrócić męki nieszczęsnego zwierzęcia. Cofnął się natychmiast, by nie zostać obryzgany krwią, lecz krwi nie było. Wtedy zauważyli coś jeszcze. Wierzchowiec nie miał oczu. Czarne jamy oczodołów zdawały się jednak ich obserwować. Błagać.

Haagen uderzył raz jeszcze. I ponownie. Koń znów spróbował zarżeć i wierzgnął dziko.

- On nie może umrzeć! – krzyknął w końcu wojownik, oblany zimnym potem – Nie chce umierać!

Reszta wpatrywała się bez słowa w budzące grozę widowisko, które odejmowało oddech i mowę.

Inquisitio Malleus położył dłoń na ramieniu Haagena, który wzdrygnął się nieświadomie, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w cierpiącego rumaka.

- On już umarł – powiedział. – To rumak Plagi.

- Skończ ten koszmar… – wyszeptał wojownik – Skończ go jakoś.

Paladyn wyszeptał kilka słów. Złota smuga przecięła powietrze i czaszka konia rozprysła się z trzaskiem. Ciało rumaka zadygotało, skurczyło się i znieruchomiało.

- Odszedł – oznajmił Nicolaus ponurym głosem.

Ruszyli dalej i wkrótce wspięli się na wzniesienie, skąd rozciągał się widok na Pyrewood. Było już niemal całkiem ciemno, lecz w dole rozpościerał się doskonale widoczny widok. Zbyt doskonale widoczny.

Łuna pożaru trawiącego osadę oświetlała orgię szaleństwa. Nieumarłych było tak wielu, iż zlewali się w jednolitą masę, która niczym czarna rzeka wlewała się właśnie przez płonącą palisadę.

Patrzyli na to w milczeniu. W rozpaczy. Głodni. Spragnieni. Wycieńczeni wędrówką. Z wnętrza osady dolatywały ledwo słyszalne krzyki, szczęk broni, który zdawał się słabnąć z każdą sekundą, widać było również złote błyski, przebijające się przez szkarłat pożaru. Od strony armii Plagi natomiast nie dochodziły żadne niemal dźwięki. Jedynie coś jakby basowe pulsowanie, które uchwycić można było bardziej trzewiami, niż słuchem. Wielu z nich znało ten dźwięk. Niczym ogromne, czarne serce, które uderzało w piersi potwora, rytmem powolnym, nieubłaganym. Groza w czystej postaci. Puls śmierci.

Któż mógł na to patrzeć i pozostać przy zdrowych zmysłach?

Ktoś jęknął rozpaczliwie. Ktoś usiadł bezwładnie na ziemi, ukrywając twarz w dłoniach i powtarzając jakieś niesłyszalne słowa.

Ktoś wyciągnął broń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz