piątek, 19 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział trzeci: Paladyn Światła

Podążali krwawym szlakiem, szlakiem hańby i godności, szlakiem zdrajców i bohaterów, szlakiem, który zmienił znane im korytarze i komnaty w obszar bezlitosnej wojny na śmierć i życie. Stali się zwierzyną, która z trudem umykała nieubłaganym prześladowcom, tropiąc zarazem swą zdobycz. Zdobycz owa wydawała się śmiertelnie ranna, brocząc krwią, ciałami martwych i śmiertelnie rannych, okaleczonych z nieludzkim okrucieństwem, dogorywających w ciszy lub krzyku.

Ebert Graus, gdyż tak nazywał się żołnierz towarzyszący paladynowi, zrozumiał tej nocy więcej, niż w całym swoim życiu. Choć widział wcześniej wiele rzeczy strasznych i przejmujących, czuł całą swoją duszą, iż nigdy nie zbliży się do wielkiej tajemnicy bardziej, niż tutaj, w korytarzach zamku umierającego Lordaeronu.

Paladyni byli dotychczas dla niego uprzejmymi, lecz zamkniętymi w sobie, cichymi ludźmi, którzy rzadko przemykali przez horyzont jego służby w armii. Owszem, słyszał krążące o nich opowieści i legendy, wiedział, iż dysponują potęgą nieznaną zwykłym śmiertelnikom, lecz nigdy nie pojął, kim są naprawdę. Aż do dziś, gdy jeden z nich stanął u jego boku. Coś, co Graus traktował jako spokój wynikający z pewności przekonań i wiary, okazało się w rzeczywistości uśpioną burzą i szalejącym tornadem sprzeczności. Paladyni nie byli uprzejmymi uzdrowicielami i szlachetnymi wojownikami. Stanowili oni utrzymywane w gotowości modlitwą i żelazną dyscypliną naczynia, gotowe w każdej chwili zostać napełnione buzującą energią Światła. Wykorzystywali ją dla swych celów, lecz mogli być także przez nią wykorzystywani, stając się czymś nierozpoznawalnie dalekim od codziennego wizerunku zakutego w zbroję, ściskającego księgę-relikwiarz mężczyzny o spokojnej twarzy.

Żołnierz notował półświadomie w umyśle fakty – młot Gottfrieda zawsze wyprzedzający ostrze, które miało zgruchotać jego, Grausa, kości, siwe włosy paladyna zlepione własną i cudzą krwią w brunatnych strąkach, oczy , w które spojrzeć nie sposób, pałające najprawdziwszym, przerażającym szałem. Zrozumiał, kim są paladyni i jak straszna jest ich służba. Gottfried Gautenbach stał się Aniołem Śmierci, narzędziem zniszczenia, kierowanym przez potęgę która zdawała się pragnąć wytrysnąć z jego żył, zgruchotać od wewnątrz jego żebra, eksplodować w oślepiającym blasku, a jednak wciąż napędzała jego kruche, ludzkie ciało. Gottfried zabijał ludzi i nieumarłych. Nieomylny młot uderzał raz za razem. Energie pieczęci dopadały z rykiem wrogów, niczym wylewające się z paladyna strumienie płynnego, ciężkiego światła. Ich wężowe, drgające gwałtownie sploty przeskakiwały na nich z jego ciała niczym powolne pioruny, wypalały oczy, sprawiały, że nogi same uginały się w kolanach, a żołądek podchodził do gardła.

W ciasnych przestrzeniach korytarzy energia zdawała się buzować, niczym w wielkim palenisku i Graus miał wrażenie, iż wszystko wreszcie wyrwie się spod kontroli, rozbijając prastarą zaprawę i cegły, rozszarpując ciała, pogrążając ich w ciemności.

Lecz przecież Gottfried Gautenbach był także uzdrowicielem i wskrzesicielem. W jednej chwili szał zabijania ustępował i paladyn przyklękał nad rannymi. Zdejmował zakrwawione rękawice. Kładł dłonie na ich głowach, szeptał modlitwy. Złoty blask pulsował uspokajająco. Ta sama potęga, która dawała mu moc niszczenia, była też siłą przywracania życia. Gottfried wsłuchiwał się w głosy dusz, w ich prośby. Czasem jego modlitwa była krótsza i wtedy paladyn dobijał rannych bez cienia wahania, nie mówiąc niczego i niczego nie wyjaśniając. Czasem zaś ludzie, którzy powinni byli umrzeć, wstawali, patrzyli mu w oczy, brali w dłoń swój porzucony oręż i szli za nimi, we wciąż powiększającym się orszaku.

Było coś jeszcze. Fascynujący i przerażający spektakl, który rozegrał się kilka razy. Niektóre martwe, zmasakrowane ciała, zdawały się nieodparcie przyciągać paladyna, przywoływać go do siebie. Zwykle tylko kiwał przecząco głową i odstąpywał. Gdy jednak tak się nie stawało… Graus patrzył na to szeroko otwartymi oczami, nękany jednoczesnym pragnieniem zaciśnięcia powiek i chłonięcia każdej sekundy owego widowiska. Gottfried odwracał bieg rzeczy. Niektóre dusze powracały, a on wskazywał im drogę. Martwi odzyskiwali życie i nie było to groteskowe półżycie nieumarłych, których truchła zostawiali za sobą. Oni wracali i szli za nimi, kierowani słowem i dotykiem paladyna, dzięki którym szybko otrząsali się z paraliżujących wspomnień, zrzucali z siebie ciężar widoku, jaki stał się ich udziałem, szli za nimi w milczeniu.

Anioł Zagłady. Uzdrowiciel. Zabijanie. Wskrzeszanie. Destrukcja. Rekonstrukcja. Słudzy Światła skazani byli na ową dwoistość sprzeczności.

Mieli wiele szczęścia, gdyż najwyraźniej walki w zamku już ucichły, jedynie niewielkie oddziały nieumarłych i żołnierzy krążyły po salach i korytarzach, zbierając zwłoki i dobijając rannych. Główne siły Arthasa skierowano już w inne punkty miasta. Opór, jaki napotkali, paladyn miażdżył z bezwzględnością, która przewyższała dalece wszystko to, co Graus kiedykolwiek widział. W miarę jak posuwali się ku Wielkiemu Korytarzowi, sługa Światła coraz wyraźniej słabł – nawet pobłogosławione, ludzkie ciało nie mogło wchłonąć zbyt wielkiej dawki energii, a ta, którą dysponował, zdawała się wyczerpywać. Wciąż walczył jednak, wciąż uzdrawiał, a im dalej szli, tym więcej mieli mieczy i rąk, które nimi władały.

Opuścili komnatę Gottfrieda we dwójkę. W chwili, gdy usłyszeli pełen wściekłości i bólu jęk dobiegający z komnaty straży, było ich jedenastu. Jedenastu uzbrojonych, zdeterminowanych ludzi, wśród nich sir Beors, paladyn Świętego Światła, którego duszę Gautenbach sprowadził z powrotem, sprzed czarnych bram Czeluści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz