piątek, 12 marca 2010

Lordaeron upada. Rozdział pierwszy: Powrót Arthasa.

Lordaeron - Powrót Arthasa

Był to dzień chwały. Mury iskrzyły się niezliczonymi słonecznymi odbiciami w wypolerowanych zbrojach i pikach gwardii królewskiej. Piękny dzień, jeden z tych, gdy ciepły wiatr igra ze sztandarami i proporcami, pozostawiając na odsłoniętej skórze swoje pocałunki. Tłum wiwatował, po raz pierwszy od wielu miesięcy mając powód do radości. Dźwięk dzwonów porywał serca, brzmiąc jak zawsze, dumnie i donośnie, głosząc chwałę nieśmiertelnego Lordaeronu i jego wojowników.

Książę, odziany w purpurowy płaszcz i lśniącą zbroję wydawał się uosobieniem i wcieleniem legendarnych herosów, przyciągając uwagę zebranych, którzy napierali na szpaler uzbrojonych w halabardy gwardzistów. Przed zamkową bramą Arthas i jego dwóch ludzi zsiedli z koni. Most zwodzony gruchnął przed nimi, otwierając przejście ku dziedzińcowi obramowanemu wysokimi murami. Tam wiwaty zgromadzonego na szerokich niczym aleje blankach tłumu stały się jeszcze głośniejsze, zagłuszane jedynie przez bicie potężnych dzwonów Lordaeronu. Na nadchodzące postacie posypały się niczym czerwony deszcz tysiące płatków róż.

Młody następca tronu zatrzymał się. Wydawał się wahać przez chwilę. Pozwolił jednemu z płatków upaść na rękawicę i potarł go delikatnie, niemal z tkliwością, zanim czerwona drobinka spłynęła wolno ku ziemi. Na moment uniósł głowę, kierując spojrzenie swych stalowych oczu w górę, wystawiając twarz ku słońcu i różanej ulewie. Potem poprawił płaszcz na ramionach i ruszył ku bramie wiodącej do sali tronowej.

Jeden ze stojących na murach widzów, potrząsnął gwałtownie głową, usiłując wygnać z umysłu niewytłumaczalne przeczucie grozy, które nim zawładnęło w jednej chwili. Gdy Arthas spojrzał w górę, ich oczy spotkały się na moment. To jednak nie lód w spojrzeniu księcia, jego nadzwyczajna bladość i pustka, jaką wyczuwał w nim on, sługa Światła, nie dziwny miecz, który zdawał się krwawić mrokiem, nie dwie budzące niepokój podążające za księciem zakapturzone postacie, lecz właśnie ów osobliwy widok – skórzana rękawica trąca delikatnie płatek róży spowodowała, że paladyn poczuł zawrót głowy. Błysk światła rozdarł zasłony jego duszy i przez sekundę, zanim zdołał się otrząsnąć, ujrzał rozpościerającą się nad Lordaeronem Otchłań.

Nieprzeliczone hufce ciemności nadciągające ze wszystkich stron. Płomienie trawiące ludzi i domy. Czarne sztandary zatknięte na murach wymarłych garnizonów jego ojczyzny. Chwila ta minęła jednak tak szybko, jak nadeszła, a przecież dzień był tak piękny… cóż złego mogło się zdarzyć?

Gdy książę wszedł już w cień bramy, paladyn odwrócił się w zamyśleniu i odszedł w kierunku wijących się spiralnie szerokich schodów, przeciskając się przez tłum rozradowanych gapiów. Zszedł na dół i dotarł do niewielkiego, bocznego dziedzińca o czterech bramach. Tam poczuł na plecach czyjeś spojrzenie, ostre niczym sztylet wrażony pod łopatkę. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał przeraźliwie wychudłą twarz spoglądającą spod prostego, lnianego kaptura. Siny zarost i płonące gorączką oczy czyniły ją obliczem szaleńca. Postać wpatrywała się uporczywie w paladyna, aż ten uświadomił sobie, kim jest ów człowiek. Wstrząsnęło nim niedowierzanie, przerażenie, towarzyszące poczuciu ulgi.

- Glaucus?! - wyrwało mu się ze ściśniętego gardła - Glaucus! To ty, przyjacielu! Na łaskę Światłości, ty żyjesz! Żyjesz!

Mężczyzna podszedł do niego tak blisko, że paladyn mógł dostrzec przekrwione białka jego oczu.

- Żyję, choć tego żałuję… - powiedział cicho - Popełniliśmy straszliwy błąd, Gottfriedzie. Straszliwy błąd wtedy… pod Stratholme. Książę nas zdradził, zaprzedał swą duszę, królestwo jest zgubione…

Spojrzenie paladyna stało się twarde, jego usta wykrzywił gwałtowny grymas. Położył dłonie na ramionach przyjaciela i potrząsnął nim łagodnie.

- O czy ty mówisz, bracie?! Postradałeś rozum?

Glaucus gwałtownie odtrącił dłonie Gottfrieda.

- Musisz uciekać! Teraz! Nie mamy czasu! Zbierz ludzi, którym można jeszcze ufać i bądź gotów do drogi najszybciej jak możesz…

- Glaucus, na Otchłań, co się z tobą…

- Nie rozumiesz! Książę nie przybył tu, by pokłonić się ojcu! On go zabije! Lordaeron jest zgubiony!

Gottfried cofnął się dwa kroki, patrząc uważnie w oczy przyjaciela. Glaucus mówił szybko, ledwie można go było zrozumieć.

- Widziałeś tych dwóch, którzy mu towarzyszą!? To słudzy Plagi! Plaga jest w mieście! Gwardia królewska sprzedana i kupiona! Miasto wkrótce zapłonie!

Paladyn milczał przez chwilę. Przez jego umysł przemknęły obrazy, które ujrzał pod wpływem płatka róży, pieszczonego palcami Arthasa. Jego spojrzenie, lodowate, bezduszne. Jego towarzysze, zakapturzeni, poruszający się ze znaną mu skądś mieszaniną niezdarności i wężowej gracji…

- Jeśli to co mówisz jest prawdą, powinniśmy tu zostać i bronić poddanych króla…

- Za późno na to!! - Glaucus niemal krzyczał. - Zaklinam cię, Gottfriedzie, uwierz mi… nie wiesz co widziałem w Northrendzie… oszukano nas, bracie… ten miecz, to Pożeracz Dusz, Ostrze Mrozu… Musimy się stąd wydostać!

Gottfried pobladł. Przez kilka sekund walczył z myślami, po czym podjął decyzję.

- Kto jest z tobą? Ilu masz ludzi?

- Niewielu. Ścigano nas jak psy od samej Zatoki Sztyletu. Jest Antonius, Enneal, Beors, są żołnierze z “Niedoścignionego”…

- Valerius?

- Tak. I jego synowie. Najpewniejsi z pewnych.

Gottfried pokiwał powoli głową. Westchnął cieżko. - Mam nadzieję, że nie postradałeś zmysłów, bracie. Zbierz ludzi i przyjdź do mojej komnaty najszybciej jak zdołasz. Jeśli mówisz prawdę, niech Światło ma nas w opiece…i niech nam przebaczy…

Tłum na blankach wciąż wiwatował, dzwony wciąż biły, gdy dwaj mężczyźni rozbiegli się w przeciwnych kierunkach, ścigani szyderczym szeptem sumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz