sobota, 22 maja 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział piąty: Hinterlands

Tydzień minął szybko. Rany zostały wyleczone. Broń została naprawiona. Litanie odmówione raz za razem, z tym samym oddaniem i pewnością, jakie towarzyszyły im zawsze. Byli gotowi na długo wcześniej, nim Yeh’kinya zdołał odczytać starożytny alfabet swego ludu. Potem zjawiła się dręcząca nuda. Wreszcie, pewnego dnia, Gravis powrócił z portu i od razu zobaczyli, że jego oczy lśnią. Droczył się z nimi przez chwilę, czekając, aż zaczną go wypytywać, lecz oni znali tę grę i z trudem powstrzymując ciekawość i narastające podekscytowanie, milczeli.

Wreszcie paladyn opowiedział im o tajemniczym jaju, starszym od najstarszych ludzkich imperiów, które spoczywa w dalekim Hinterlands, w jednym z ocalałych z wojen z krasnoludami miast trolli.

- Ten stary szaleniec odczytał to z tablic, które mu przynieśliśmy? – zapytał poważnie Delenitor.

- W rzeczy samej. Nazywa to proroctwem Mosh’aru. Jajo ma być instrumentem, w którym można przechować esencję boga. Boga, który budzi w tym trollu tak wielkie przerażenie, że czuję je niemal w swoim własnym umyśle.

Siedzący na hamaku Celeres leniwie uniósł ramiona i zaplótł je za głową. Potężne mięśnie zagrały pod prostą, lnianą koszulą.

- Wygląda więc na to, że znów ruszamy drogą świętej wojny, bracia – powiedział z udawaną obojętnością.

Delenitor spojrzał na niego w zamyśleniu.

- Miejmy nadzieję, że wkraczamy na właściwą ścieżkę.

Jego spojrzenie spotkało wzrok Gravisa. Nie było w nim strachu, lecz Delenitorowi zdało się, iż przez moment widzi tam cień wahania.

…………………………………

Miast na wojnę, rozdzierającą Silithus, ruszyli zatem w przeciwnym kierunku. Mieli przed sobą tygodnie męczącej podróży. Gryfami do zatłoczonej ponad miarę twierdzy Theramore, gdzie do nabrzeża niemal co chwila przybijały okręty z zaopatrzeniem i wojskiem, zdążającym na pomoc druidom Kręgu Cenariona. Potem jednym z powracających do Zatoki Menethil statków transportowych. Stamtąd ponownie gryfami do stolicy krasnoludzkiego klanu Dzikiego Młota, pięknego Aerie Peak.

Orzeźwiający wietrzyk i zielone trawy Hinterlands zdały się im niemal rajem po piaszczystym piekle Tanaris i monotonii żeglugi po Wielkim Morzu. Po niebie krążyły leniwie dzikie gryfy, niezwykłe istoty, których nie sposób było poskromić, lecz których wdzięczność i przyjaźń można było sobie zaskarbić szlachetnością.

Galopowali przez zielone równiny i były to chwile wolności, zapomnianego szczęścia. Pięć rumaków wybijały kopytami równy, mocny rytm, wiatr rozwiewał ich grzywy. Bracia Malleus przez te krótkie momenty byli znów beztroskimi chłopcami, którzy wymknęli się z ojcowskich stajni z najlepszymi końmi, by galopować przed siebie i krzyczeć z radości. W końcu jednak jazda musiała się skończyć. Zatrzymali się w miejscu, które sprawiało wrażenie bezpiecznego, wystarczająco blisko jednak miejsca, którego szukali. Większość starych osad trolli była tutaj wymarła i pogrążona w ruinie. Nieliczne wioski zamieszkiwały leśne plemiona Witherbarków i Villebranchów. Paladyni stanęli jednak, zgodnie ze wskazówkami Yeh’kinyi i Wielkiego Tana Dzikiego Młota w pobliżu miasta Jintha’Alor. Teraz widzieli już ów kamienny labirynt placów i uliczek wznoszących się ku niebu, niczym górski łańcuch. Na samej górze mieli nadzieję odnaleźć amfiteatr i jaskinię, o której opowiadał im stary troll w porcie Steamwheedle.

Gdy przygotowywali broń, Delenitor ujrzał coś w oczach Celeresa. Młody paladyn miał w spojrzeniu dziwną iskrę, co zaniepokoiło jego starszego brata. Cienie przeszłości czaiły się tam, gdzie powinny zostać zapomniane i rozproszone przez to, czym żyli teraz. Nie wierzyli w przeszłość. Nie mieli nadziei na przyszłość. Nie rozmawiali o tym. Tak było lepiej, tak powinno pozostać. A jednak radosna jazda równinami Hinterlands obudziła coś i Delenitor wiedział, że nie tylko on sam to poczuł. Było to piękne i groźne, było to słodkie i gorzkie, jak za każdą radością również tutaj czaiły się straszne wspomnienia i ból. Ich spojrzenia spotkały się i Celeres zacisnął gwałtownie usta, jakby zrozumiał, że powinien milczeć. Że cokolwiek czuje, powinien zachować to dla siebie.

Bracia rozumieli się jednak bez słów. Gravis odłożył na chwilę tarczę i podszedł do nich. Inquisitio i Nicolas również się zbliżyli. Stali w kręgu, jak zawsze.

- Co się dzieje? – zapytał cicho Gravis. Gdy Delenitor spojrzał na niego smutno, najstarszego z braci Malleus ogarnął strach. Obawa, że ktoś z nich wypowie słowa, których w milczącej zgodzie nie wypowiadali nigdy. Wiedział, że przeszłość musi kiedyś powrócić, ale teraz wyszeptał cicho modlitwę, błagając, by nie był to ten dzień. Stali tak w ciszy, zakłócanej tylko parskaniem koni i wiatrem buszującym w wysokiej trawie. Wreszcie Celeres nie wytrzymał:

- Kiedy to się skończy? – powiedział cicho, łamiącym się głosem – Kiedy to wszystko się skończy?

Poczuli się dziwnie. Jakby ktoś jednocześnie położył na ich ramionach wielki ciężar, zdejmując zarazem inny. Przytłoczeni i pełni ulgi.

Gravis spojrzał w zamyśleniu na jasnowłosego brata. „Kiedy to się stało, braciszku” – pomyślał. – „Jak to się stało? Pamiętam przecież, jak jeszcze niedawno byłeś roześmianym smarkaczem i nosiłem cię na barana. Tak niedawno, a już wspomnienie to wyblakło w mej duszy. Kiedy stałeś się tym zakutym w stal i spowitym w Światło olbrzymem, braciszku? Dlaczego nie mogłem nauczyć cię niczego, oprócz wojny?”

Twarz Gravisa wykrzywia się, jakby chciał się uśmiechnąć i zapłakać zarazem. „I Delenitor. Zawsze pogrążony w księgach. Najmądrzejszy z nas. Ostrożny. Rozsądny. Tak bardzo pragnął nieść ulgę. Przez całe życie chciał być uzdrowicielem. Cóż się z tobą stało, bracie? Jakże się czujesz teraz, gdy miast ujmować bólu, musisz zabijać wraz z nami?”

„Kiedy to się skończy” – dźwięczało im wszystkim bez końca w umysłach pytanie Celeresa. Stali tak razem w kręgu i wydawało im się, że płaczą bezdźwięcznie. Nie rozległ się żaden głos, nie spłynęła żadna łza.

- Wraz z naszą śmiercią, umiłowany bracie – odezwał się Inquisitio. Odwrócił się powoli, zdjął przymocowaną do uprzęży konia ciężką tarczę. Gdy ponownie stanął przed nimi, jego twarz przesłaniała już przyłbica hełmu. Umocowana na przedramieniu tarcza uniosła się w górę.

- Wszystko przeminie. Słudzy Światła również odpoczną. Ból ucichnie – powiedział syn Valeriusa, lecz jego głos zabrzmiał spod hełmu dziwnie martwo.

Wszyscy zakładali hełmy. Nie patrzyli już sobie w oczy. Potrafili wskrzeszać umarłych, lecz przeszłość odeszła na zawsze i wiedzieli o tym. Nie było im pisane życie, o jakim niegdyś marzyli. Dziś nosili na swych barkach ciężar, którego nie chcieli i nie potrafili zrzucić. Pogrążeni w wiecznej wojnie zdawali sobie sprawę, że nie ma dla nich wybawienia innego, niż gwałtowny koniec w bitwie, która kiedyś musi nadejść. Każdy dzień był walką, w której najgroźniejszym wrogiem były ich ludzkie słabości – tęsknota za utraconym życiem i utraconymi ludźmi, cierpienie odbierające siłę woli, nienawiść odbierająca łaskę, strach odbierający godność, wątpliwości odbierające niezłomność.

Gravis spojrzał na nich wszystkich przez wizjery przyłbicy. Miłość i obawa wypełniała mu serce. Tkwili na krawędzi, w zawieszeniu. Zaledwie ludzie, których łatwo zranić i zabić, których łatwo zepchnąć na kręte ścieżki Cienia. Jednocześnie narzędzia Światła, ostre i precyzyjne, straszne i bezlitosne, władające mocami, których niepodobna do końca okiełznać.

Uklękli na miękkiej trawie, trzymając broń przed sobą. A potem jak zawsze uderzyły w nich gromy błogosławieństw, unoszące się w powietrzu pyłki kurzu rozbłysły w delikatnych światłach aur, a gdy powstali, na zbrojach syknęły pieczęcie, wzywając ich do boju. Spłynął na nich spokój. Celeres, podobnie jak jego bracia, nie miał już w oczach smutku. Miał w nich płynne złoto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz