poniedziałek, 21 czerwca 2010

Proroctwo Mosh'aru. Rozdział ósmy: Kaplica Nadziei Światła - c.d.

-Zul’Mashar – Zverenhoof odstawia kufel i drapie się w zamyśleniu w brodę – Ta wymarła enklawa trolli? Jesteście pewni? Z tego co donoszą nam zwiadowcy, nie oparli się Pladze. Roi się tam od nieumarłych.

Gravis kiwa zdecydowanie głową.

- Tak. Musimy się tam dostać. Odnaleźć ziggurat, który trolle w swej barbarzyńskiej mowie nazywały Mazra’Alor.

Książę potrząsa głową w niedowierzaniu.

- Nie mogę was zrozumieć. Nekropolie Króla Lisza unoszą się nad całym Azeroth, jego wojska wdarły się nawet na przedpola Ironforge i Stormwind. W Silithusie wybuchła wojna. Tutaj, w naszej dawnej ojczyźnie, toczą się nieustanne potyczki z Plagą i harcownikami Hordy. Każdy, kto włada mieczem, jest nam tu nie mniej potrzebny do przetrwania, niż jadło i czysta woda. Z waszych umiejętności moglibyśmy skorzystać tu niepomiernie. Nie musielibyście tego robić dla Świtu, lecz dla miejsca, którego odzyskanie wszyscy przysięgaliśmy…

- Pamiętamy o naszych przysięgach, panie – odpowiada Gravis. – Wrócimy tu, gdy tylko będzie to możliwe. Sam wiesz przecież, że pozornie niepowiązane ze sobą bitwy składają się często na kampanię, która zdecydować może o zwycięstwie w wojnie.

- W jaki sposób pogoń za starożytnymi legendami trolli ma pomóc nam w walce z Plagą, gdy każdy dzień jest tutaj udręką i niemal każdego dnia płonie tu nowy stos pogrzebowy? Gdy was zobaczyłem, byłem pewien, iż mogę liczyć na pomoc, teraz każesz mi was wyprawić do jakiegoś śmierdzącego zigguratu, a potem odesłać z powrotem na południe? Trudno mi uwierzyć w to co mówisz, Gravis, chłopcze.

Paladyn uśmiecha się smutno.

- Domyślam się, książę. Mnie samemu często trudno uwierzyć we własne czyny i słowa. Postaraj się jednak nas zrozumieć. Uwierz mi, że nie szafujemy swym życiem. Nie zapominamy o tym, gdzie zatrzymano bicie serca naszej ojczyzny. Nie zapomnimy o tym nigdy. Spotkamy się jeszcze, o ile Światło pozwoli. Tu, na ziemi, którą zbeszczeszczono.

Paladyn widzi łzy w oczach starego rycerza.

- Wiesz, chłopcze… - mówi tamten zduszonym głosem – Cieszę się, że was widzę. Cieszę się, że przeżyliście. Tak bardzo przypominasz mi swego ojca z lat, gdy byliśmy obaj młodsi jeszcze od ciebie. Jakże szczęśliwe to były dni. Jakże straszliwa ciemność je pochłonęła…

- My jesteśmy światłem, które uderza z ciemności, dobry panie – mówi łagodnym tonem Gravis. – Tak będzie i tym razem, zaufaj nam. Wyjedziemy jutro o świcie, wrócimy dwa dni potem, o ile Światło pozwoli.

Zverenhoff kiwa jedynie głową, zamyślony.

- Tutaj nie ma świtu, chłopcze. To niekończący się koszmar. Każdego wieczora, gdy próbuję zasnąć, modlę się, by nie powrócił mój sen. Lecz powraca zawsze. Budzę się, choć wiem, że śnię nadal. Patrzę w zwierciadło. Jestem martwy. Obserwuje mnie naga czaszka. Lecz nie to jest najstraszniejsze. Gdy budzę się naprawdę, moja twarz żyje, lecz ja wiem, że wewnątrz umarłem dawno, dawno temu. Wtedy zamykam oczy i wracam na chwilę do tamtych dni. Dobrych dni…

Książę milknie. Jego twarz łagodnieje. Jego myśli są gdzie indziej. W innym miejscu, w innym czasie.

Gravis pragnąłby mu tam towarzyszyć. Towarzyszyć w świecie, w którym sam był beztroskim chłopcem, jego ojciec młodym, silnym mężczyzną, jego matka piękną kobietą, niebo błękitne, trawa zielona, Lordaeron potężny i patrzący z ufnością w przyszłość. Wszyscy chcieliby im tam towarzyszyć.

Lecz przecież te dni minęły. Podobnie przeminie owa chwila słabości. Następnego ranka osiodłają użyczone im konie Świtu i pogalopują na północny zachód. Pod szarym niebem.

Po błotnistej ziemi.

W zbrojach, które nie lśnią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz