środa, 11 sierpnia 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział drugi

„Zbliżacie się. Wkrótce wstąpicie w otchłań, która rozszarpie wasze ciała i pochłonie wasze dusze. Mordresz Ognistooki zatańczy na waszych kościach, wrzuci je na stos, który urasta już niemal ku ciernistemu sklepieniu. Będę słyszał, jak krzyk zamienia się w szept i cichnie, jak zanika łoskot pulsującej w żyłach krwi. Mój Pan na lodowym tronie poczuje to również, albowiem on czuwa we mnie owej nocy, którą wybrałem, a która stała się wiecznością. Przełknę waszą rozpacz, a ona pozwoli mi pozostać w czarnym, zimnym nurcie rzeki niepamięci, pozwoli mi odsunąć od siebie myśli, którym nie mogę przyznać do siebie dostępu, a które krążą wokół niczym ćmy. Mój Pan nie toleruje słabości, mój Pan nie wybacza pamięci o dawnych dniach, mój Pan jest wieczny i niezwyciężony. Mój Pan widzi wszystko, co widzę ja. Patrzy przez me źrenice, które otwierają się na Czeluść, podobnie jak ja dostrzegam wasz obraz poprzez oczy mych martwych sług. Ja sam jestem jedynie membraną, rozciągniętą i cienką, błoną rozdzielającą pustkę od pustki. Czyż nie taka jest natura świata? Czyż my wszyscy nie jesteśmy jedynie niewolnikami, źrenicami w przegniłych czaszkach naszych panów? Zawsze patrzą przez nas, lecz nigdy na nas…”

Quilboary dopadły ich szybko, lecz paladyni zamienili triumfalne ryki w jęki bólu i agonalne rzężenia. Istoty były zbyt pewne siebie, nasycone zbyt łatwymi zwycięstwami. Ich warlockowie nie spotkali zapewne nigdy sług Światła, albowiem w przeciwnym wypadku nie byliby tak nieostrożni i chełpliwi w demonstracjach siły, które przywodziły ich ku zgubie.

Poprzez zgiełk, krew i krzyki śmierci dotarli do osobliwego miejsca, gdzie wejście ku mrocznej otchłani najeżonej gąszczem czarno-brunatnych cierni znaczyła czaszka monstrualnego dzika. Więcej – czaszka była bramą, poprzez którą mieli wkroczyć do wnętrza ciernistego miasta.

- Niezwykła rzeźba – rzekł Nicolaus – Nie podejrzewałbym tych tępogłowych istot o zdolność zbudowania czegoś takiego.

- Być może nie jest to ich dzieło – odparł Gravis.

Stali jeszcze przez chwilę, wpatrując się w emanującą dziwną mocą czaszkę wielkości sporego budynku, aż wreszcie ruszyli, wkraczając do miejsca, które quilboary nazywały Razorfen Downs.

Ciemność wnętrza rozpraszały dziwne niebieskie ognie, a paladyni natychmiast poczuli pulsujący w ich żyłach zew. Informacje arcybiskupa były prawdziwe. Plaga wzięła to miejsce w udzielne władanie. Teraz należało je oczyścić Światłem i żelazem.

„Jest w was coś osobliwego. Jesteście marionetkami, lecz przecież nie mogę dostrzec dłoni, która szarpie sznurki. Wielka jest moc, którą rozporządzacie, a ci, których wysyłam przeciwko wam upadają szybko, szybciej niż kiedykolwiek. Lecz przecież nie ostrza nieumarłych quilboarów, nie kły ich nieumarłych dzików są naszą bronią, głupcy! Im większa potęga, tym większa pycha, z której możemy uczynić użytek. Nim wstanie świt, wasze głowy przyniosą mi porucznicy Plagi. Kto wie, być może uznam was za przydatnych na tyle, by zostawić was przy swym boku. Gdy rozpoczniemy marsz Złotą Drogą, będę potrzebował zdolnych wojowników, prowadzących czarne legiony. Walczcie, śmiertelnicy, a ja zdecyduję, czy zasługujecie na ten zaszczyt.”

Celeres Malleus opuścił topór, opierając go ostrzem o spulchnioną od krwi ziemię. Zdrętwiałymi dłońmi zdjął hełm, otarł pot z czoła, a potem uniósł głowę i dysząc ciężko spojrzał ku zawieszonemu wysoko splątanemu sklepieniu cierni, które z tej odległości przypominały misterną ażurową mozaikę wykonaną ręką znamienitego artysty. Poprzez ciernie, poprzecinana ich siatką niczym linią tektonicznych pęknięć, prześwitywała ogromna, jasna tarcza większego z księżyców. Widok ów natchnął otuchą serce paladyna, albowiem stanowił dla niego przypomnienie, iż poza owym ponurym labiryntem, który on i jego bracia znaczyli krwią i szczątkami nieumarłych, jest świat, do którego można powrócić, gdy szaleństwo wreszcie ucichnie.

Byli zmęczeni zabijaniem. Nie sama walka jednak sprawiła, iż ciężar kładł się na ich ramionach. Z głębin ciernistego labiryntu docierał do nich szept. Lub raczej śpiew. Lub raczej mroczna muzyka, którą usłyszeć można jedynie wtedy, gdy się jej nie poświęca uwagi.

Inquisitio uniósł dłoń, jakby chciał uciszyć swych braci, wpatrywał się w ciemność przed nimi, wyraźnie nasłuchując.

- Słyszycie to, bracia? – zapytał cicho – Szepcze do nas. Ileż w tym głodu. Ileż nienawiści.

- Namiestnik Plagi wie, że przyszliśmy po niego – odezwał się Nicolaus. – Czeka na nas i wierzy, że może nas powstrzymać.

Delenitor przymyka oczy i kręci głową.

- To muzyka, bracia. Mroczna muzyka. Słyszycie tylko kilka akordów, lecz przecież płynie ku nam symfonia cierpiącej duszy. Nienawiść jest osnową, jej rytmem, niczym werble dudniące do taktu maszerującej armii. Głębiej jednak, obok, wewnątrz, rozlega się śpiew desperacji, błagania, rozpaczy i bólu, sonata samotności, suita cierpienia. Wsłuchajcie się uważnie bracia i módlmy się, by jak najszybciej położyć kres owemu nieszczęściu.

Bracia patrzą na niego z miłością i podziwem. Gravis salutuje mu mieczem.

- Świetlisty ocean miłosierdzia w tobie, umiłowany bracie – rzecze, z trudem przełykając ślinę – Zdolny jest zatopić każdy pożar nienawiści i cierpienia.

Ruszają naprzód, ku kolejnej mozolnej rzezi, która doprowadzi ich bliżej celu.

W końcu zaczynają słyszeć coś jeszcze. Szum ogromnych skrzydeł, w którym nie ma ani nienawiści, ani bólu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz