wtorek, 20 lipca 2010

Noc w cienistej dolinie, rozdział pierwszy

„Jestem martwy, lecz przecież widzę was zmętniałymi oczyma mych sług, gdy wy nie możecie mnie dostrzec. Jestem martwy tak długo, że nie pamiętam już nawet swej twarzy z dni przed wyborem, jakiego dokonałem. Zapomniałem bicia serca w piersi, choć to przecież zapomina się na końcu. A jednak to ja poczuję krew pulsującą w waszych arteriach, smak życia wypełniający wasze tkanki, gdy wy pobłądzicie w mroku, niczym ślepcy. Przychodzicie tu jako myśliwi, lecz przecież staniecie się zwierzyną. Kości setek waszych poprzedników zdobią mą siedzibę. Przychodzicie zbrojni w wiarę i żelazo, by zostać tu na zawsze, dołączyć do rosnących szeregów Plagi. Ja czekam tu na was. Czekam aż zanurzycie się w tunele mych posiadłości. Przyjdźcie, a me sługi zgotują wam godne powitanie. Tutaj, pod ciernistym sklepieniem wyrosłym na przelanej krwi prastarego Boga…”

Chociaż paladyni trzymali w dłoniach gotowy do użytku oręż, ogromna bestia nie zachowywała się wobec nich wrogo. Potrząsała jedynie łbem zdobionym przez groźne, czarne rogi i gestykulowała gwałtownie. Z jej pyska dochodziły do nich charkotliwe dźwięki.

- Sierżancie – rzekł zbity z tropu Gravis – Powiedziano nam, iż pojmujesz co nieco z ich barbarzyńskiej mowy. Czy możesz…

Żołnierz pokręcił głową.

- Rozumiem trochę język orkowego plemienia, nie tych istot jednak. Spróbuję przemówić do niego ich wspólną mową.

- Bądź ostrożny – rzekł Inquisitio – nie chcemy tu rozpętać wojny. Jesteśmy w samym sercu ziem Hordy.

W rzeczy samej. Piątka braci Malleus miała za sobą długą i męczącą podróż. Wyruszyli ze Stormwind, gdzie podczas krótkiej audiencji sam arcybiskup Benedictus podzielił się z nimi niepokojącą informacją i poprosił o pomoc. Nie sposób było mu odmówić z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, arcybiskup chronił Ex Tenebris Lux od początku powstania Zakonu i wielokrotnie używał swych wpływów przeciwko tym, którzy chcieli zgłosić oficjalne oskarżenie o herezję. Ponadto źródła informacji dostojnika, których tożsamości nie wyjawił, donosiły, iż powodem kryzysu była Plaga, a Zakon przysięgał toczyć wojnę z nieumarłą zarazą w każdym zakątku Azeroth i bez względu na cenę. Sprawa miała charakter dyskretny, gdyż problem pojawił się na terytorium Hordy – nie należało ryzykować gniewu Thralla i kruchego rozejmu wysyłaniem armii do Kalimdoru, nawet gdyby wojska takie były do dyspozycji Kościoła i Przymierza. Bracia Malleus stanowili w oczach wielu odpowiednik małej armii, lecz nie rzucali się w oczy aż tak bardzo. O ile, rzecz jasna, nie zmuszono ich do użycia oręża…

Ze Stormwind wyruszyli najszybszymi gryfami Dungara Longdrinka ku Ironforge. Stamtąd na świeżych powietrznych wierzchowcach do portu Menethil Harbor. Następnie okrętem ku twierdzy Theramore, gdzie po długiej i męczącej podróży, w czasie której Gravisa niemal na skraj szaleństwa doprowadziła choroba morska, wysłanników arcybiskupa Benedictusa powitała sama Jaina Proudmoore. Synowie Valeriusa nie mogli się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na nich ta piękna, choć smutna kobieta. Charyzma najpotężniejszej żyjącej ludzkiej czarodziejki, byłej protegowanej arcymaga Dalaranu Antonidasa i kochanki księcia Arthasa, miała niemal namacalny charakter.

- Arcybiskup jest jednym z niewielu ludzi władzy w Stormwind, których darzę szacunkiem i podziwem – rzekła do nich – Dlatego udzielę wam wsparcia w waszej misji. Pamiętajcie jednak – pokój jest kruchy, nie zgodzę się na żadne incydenty, które mogłyby go naruszyć. Bądźcie zatem ostrożni, omijajcie osady Hordy i nie wyciągajcie pochopnie oręża.

Czekała ich jeszcze wielodniowa podróż konno, przez bagna Marchii i niekończące się sawanny Jałowych Ziem. Wraz z piątką braci Malleus wyruszył cichy, drobny mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako sierżant Dresh. „Jest niepozorny, lecz nie dajcie się temu zwieść” – wyjaśnił im brat Karman, przedstawiciel Zakonu Srebrnej Ręki w Theramore, który, ku zdziwieniu synów Valeriusa, nie wyrażał żadnych oznak nieprzychylności na widok błyskawicy na ich tabardach. Zastanawiali się, czy wynika to z pragmatyzmu paladyna, zesłanego na te niegościnne ziemie, czy też może z jego niewiedzy. – To jeden z najlepszych zwiadowców w armii Theramore, człowiek, który zna każdy głaz i drzewo w promieniu stu mil od wyspy.

Choć Przymierze nie toczyło otwartej wojny z Hordą, rozejm był jednak kruchy i często przerywany wybuchami mniej lub bardziej gwałtownych walk. Omijali zatem Złotą Drogę, aby nie zostać wciągnięci w krwawą potyczkę przez zapalczywych wojowników Hordy. Podróż przez ciągnące się aż po horyzont sawanny Jałowych Ziem była męcząca i niebezpieczna, gdyż terytorium tym władały zdumiewające i nie obawiające się ludzi drapieżniki, a w nielicznych oazach rządziły plemiona równie nieustraszonych i wojowniczych centaurów, których patrole galopowały wielokrotnie w zasięgu ich wzroku. Paladyni, nawykli do raczej chłodnego klimatu Lordaeronu i królestwa Stormwind, cierpieli męki pod palącym, zdającym się wisieć tuż nad głowami, słońcem, które zamieniało blachy pancerzy w rozżarzone płyty i zmuszało do zdejmowania hełmów w obawie przed oparzeniami. W tym miejscu nie było zmierzchu, a dzień przechodził niemal w jednej chwili w nocne ciemności. Nocami zaś z kolei upał zamieniał się w ziąb tak przenikliwy, iż ich szczękanie zębami musiało nieść się po równinie całymi milami. Jedynie wątłe ogniska, które pozwalał rozpalać Dresh, ratowały ich od zabójczego wyziębienia.

Wreszcie dotarli na miejsce, niemal nad samą krawędź gigantycznego urwiska, z którego rozpościerał się zdumiewający widok na przepastny kanion zwany Tysiącem Igieł, gdzie jakieś prastare bóstwa wiedzione tajemniczym kaprysem poustawiały niezliczone kamienne maczugi, których zawieszone setki stóp nad gruntem głowice kołysały się na wietrze, wydając osobliwe odgłosy.

- Horda z pomocą goblinów pobudowała tam machinę, którą zwą Wielką Windą – powiedział im sierżant, wskazując na południe – Miejsce, którego szukacie jest jednak bliżej…

Między wzgórzami wiła się wąska, kamienista ścieżka, za którą rozciągał się półmrok, gdyż zmierzch już zapadał.

Ściągnęli z koni oporządzenie, przygotowali broń i pancerze, zmówili modlitwy. Byli gotowi.

- Zaczekaj tu na nas, żołnierzu – rzekł Gravis patrząc w ogorzałą twarz zwiadowcy – Jeśli nie wrócimy do wschodu słońca, wracaj do Theramore.

Wtedy właśnie pojawiła się rogata bestia. Towarzyszył jej wielki kot, który wydawał się słuchać jej rozkazów ze ślepą uległością. Przybysz był istotą rozumną i – sądząc po uzbrojeniu - najwyraźniej łowcą, który przemierzał sawannę polując na drapieżniki.

Istota zatrzymała się przed nimi i przemówiła w swej charkotliwej mowie, potrząsając wielkim łbem.

Posłuszny poleceniu paladyna Dresh odezwał się w innej, równie dziwacznej mowie. Mówił bardzo powoli, trzymając ręce na widoku. Jego słowa wydawały się dodatkowo pobudzać przybysza, który przemówił ponownie, uderzając kilkakrotnie zakończoną kopytem nogą w spękaną od suszy ziemię, jakby dla podkreślenia swych słów.

Sierżant odwrócił się do stojących w gotowości paladynów.

- Nie ma wrogich zamiarów. To łowca taureński z Camp Taurajo, jednej z pobliskich osad owego ludu, który sprzymierzył się z Hordą.

- Taureni… – powtórzył w zamyśleniu Gravis – słyszałem opowieści…

- Czego chce? – zapytał Inquisitio.

- Mówi, że powinniśmy zawracać w pokoju, a w żadnym wypadku nie wchodzić na ową ścieżkę, panie.

- Powiedz mu, iż doceniamy jego troskę, lecz nie odstąpimy od naszych zamiarów – rzucił z przekąsem Nicolaus.

Dresh odwrócił się i przemówił ponownie w mowie Hordy. Tauren, najwyraźniej sfrustrowany, ponownie uderzył z łoskotem kopytem, potem wskazał na ścieżkę i odezwał się podniesionym głosem. Na koniec wzruszył potężnymi ramionami i odszedł wraz z towarzyszącym mu drapieżnikiem.

Ów jakże ludzki gest zdumiał niepomiernie paladynów, którzy przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w oddalające się plecy istoty.

- Powiedział, że idziemy na śmierć. Stamtąd nikt nie wraca. I, jeśli dobrze go zrozumiałem, że spojrzenie Wielkiej Matki nie sięga w ciemność wewnątrz.

Paladyni spojrzeli tylko po sobie, lecz nie rzekli ani słowa. Uścisnęli dłoń zwiadowcy, ścisnęli mocniej oręż w dłoniach i ruszyli ku swemu przeznaczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz